Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akcja promocyjna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akcja promocyjna. Pokaż wszystkie posty

piątek, 16 grudnia 2011

Awe Cuisine i Bug Cuisine w restauracji VINE BRIDGE

3 listopada mieliśmy przyjemność uczestniczyć w Awe Cuisine - spotkaniu promującym autorską kuchnię Pana Radosława Najmana (szefa kuchni Dark Restaurant oraz Vine Bridge). Założeniem projektu było ukazanie nowoczesnej, polskiej kuchni czerpiącej inspiracje z dawnych przepisów oraz zapomnianych lub niedocenionych dziś składników.


Najmniejsza restauracja w Polsce ugościła tego wieczoru 8 osób, które miały okazję, aby skosztować:

- śledzia wędzonego na sianie z puree selerowo-chrzanowym i kawiorem z alg,
- mus z liści rzepaku z boczniakami i oliwą bekonową,
- grasicę cielęcą na brązowym maśle z grillowanym burakiem cukrowym i sufletem dyniowym z chilli,
- pieczone w spadziowym miodzie i winie purpurowe buraki na sosie z białej czekolady i sorbetem z limonki.


Oboje rozpływaliśmy się w zachwytach nad doskonałym śledziem, którego zgodnie oceniliśmy jako godnego gwiazdek Michelina. Podany w nieco mniej tradycyjnej formie, zaskakiwał niezwykle delikatną strukturą i subtelnym wędzonym aromatem. Aksamitne puree i algowy kawior można by w tym zestawieniu uznać za wisienkę na torcie, gdyby nie to, że rola ta przypadła w udziale kieliszkowi zmrożonej wódki. Połączenie więcej niż wyśmienite. Kolejne danie inspirowane było „wycieczkami po wielkopolskich polach i łąkach”. Mus z liści rzepaku był smaczny, choć nie do końca wyrazisty (przywoływał skojarzenia z tradycyjną zieloną zupą portugalską), co zrekompensować miał zapewne dodatek boczniaków oraz posmak bekonu, który zupie nadała oliwa. W tym wypadku najbardziej ujęło nas jednak smaczne wykorzystanie niecodziennego składnika, czyli liści rzepaku. Jako danie główne podano doskonałą grasicę cielęcą. Wprawdzie nie do końca zgodni byliśmy co do faworytów wśród dodatków, gdyż Marcin wskazał suflet, podczas gdy Ania zafascynowała się smakiem zwykłego buraka cukrowego. Całość zwieńczył deser, odpowiadający koncepcją stosunkowo świeżemu trendowi kulinarnemu, który koncentruje się na tworzeniu warzywnych deserów (co biorąc pod uwagę naturalną słodycz niektórych warzyw jest w pewnym sensie logiczne). Zaserwowano nam danie niezwykle świeże i lekkie, które nie obciążyło żołądka po wcześniejszej uczcie (miodowe buraki zaskakująco dobrze połączyły się z delikatnie słodkim sosem z białej czekolady, a akcent kontrastujący postawił tutaj kwaskowy sorbet).


Mimo, że to właśnie jedzenie było głównym tematem rozmów w trakcie wieczoru, manager restauracji, pani Monika zadbała również o to, żebyśmy mogli bliżej zapoznać się z filozofią Vine Bridge. Dzięki temu mieliśmy okazję obejrzeć pokaz slajdów z różnych wydarzeń organizowanych przez restaurację (bieg kelnerów, gotowanie z szefem kuchni, romantyczne kolacje na moście). Swoistym zaskoczeniem wieczoru był przy tym fakt, że Panu Radosławowi Najmanowi - finaliście plebiscytu „Kucharz - odkrycie roku 2011” - asystował nie kto inny, jak zwycięzca tego plebiscytu - Pan Błażej Gruszczyński, do niedawna związany z restauracją Fidelio, a obecnie rezydujący właśnie w Vine Bridge.

BUG CUISINE

Krótko po pokazie Ave Cuisine zostaliśmy zaproszeni ponownie przez Vine Bridge. Tym razem temat był  jednak nieco bardziej kontrowersyjny. Wieczór Bug Cuisine mierzył się bowiem z tematem owadów na talerzu. Jak zapewniał nas w zaproszeniu właściciel lokalu "(...) zainteresowanie owadami jako potencjalnym składnikiem dań nie jest przypadkowe. To wynik wieloletniego zainteresowania zdrową, naturalną kuchnią makro i mikrobiotyczną, mająca u podstaw naturalne procesy zachodzące w glebie, wodzie i powietrzu”. Wyjaśnienie to nie zdołało do końca uspokoić Ani, która na spotkanie szła z  obawami, ale też i z myślą, że przecież nikt jej do jedzenia nie zmusi, jeśli tylko przerośnie to jej możliwości. Znalazło się też miejsce na kwestie ambicjonalne, ponieważ Marcin przypominał Ani każdą sytuację, w której zadrwiła z osoby mówiącej, że nie zje francuskiego sera bo ten śmierdzi, albo że nie weźmie do ust ostrygi, bo wygląda okropnie. Zupełnie inne nastawienie prezentował Marcin, który to kontrowersyjne menu przyjął z całkowitym spokojem, stwierdzając, że pokaz ten ma przecież ukazać kunszt szefa kuchni i na pewno wszystkie zaserwowane dania, były już wypróbowane i zaakceptowane przez szersze grono odbiorców.


W menu można było znaleźć:

- jajko zielononóżki z musem chrzanowym i smażonym mącznikiem młynarkiem,
- roladkę drobiową faszerowana mącznikiem młynarkiem i szpinakiem, owinięta w liście rzepaku,
- szarańczę i karaluchy peruwiańskie w cieście Kadafi,
- roladkę z łososia bałtyckiego z chrzanem i mącznikiem młynarkiem,
- krem z jarmużu z wędzonym mącznikiem młynarkiem,
- rożki z ciasta filo faszerowane smażonym mącznikiem młynarkiem i orzechami,
- trufle czekoladowe z mącznikiem młynarkiem,
- ciasto piaskowe z mącznikiem młynarkiem,
- ciasto czekoladowe z konikiem polnym,
- uskrzydlone lizaki.


Ogólna ocena zaserwowanego jedzenie będzie się opierać głównie na spostrzeżeniach Marcina, który spróbował każdej pozycji z menu, w tym całą, naturalistycznie wyglądającą szarańczę zatopioną w kieliszku wina. Ania po kilku specjałach spasowała, bo choć jedzenie smakowo kontrowersyjne nie było, to uprzedzenia psychiczne wzięły górę nad ewentualnymi doznaniami smakowymi i skończyło się na wypróbowaniu zaledwie kilku specjałów z mącznikiem młynarkiem. Marcin stwierdził przy tym, że każde z tych dań było smaczne, ale jednocześnie nie straciłoby absolutnie nic (poza wartościami odżywczymi), a może nawet w smaku by zyskało, gdyby pozbyć się z nich owadów. Oto bowiem szef kuchni zrobił wszystko, aby otulić owady w smakołyki, którymi one same w sobie nie do końca były. Zgodnie stwierdziliśmy, że Bug Cuisine potraktujemy jako ciekawostkę na drodze kulinarnego wtajemniczenia, ale raczej owadów nie włączymy do menu na stałe. Jesteśmy przy tym przekonani, że mimo powszechnego, społecznego owadzio-kuchennego ostracyzmu, z pewnością są osoby żywo zainteresowane tematem i te przyjdą do Vine Bridge specjalnie na Bug Menu.


Na uwagę zasługuje również miejsce, w którym odbywała się degustacja. Nowo otwarta Galeria Śródka przywitała nas bowiem olbrzymią kwiatową instalacją Macieja Kuraka pt. "Organic Life", która idealnie nawiązywała charakterem do tematu spotkania, także dlatego, że w pomieszczeniu unosiły się dźwięki naśladujące owadzie trele. Wielkie brawa za oprawę, niezwykłą gościnność oraz bardzo sympatyczną atmosferę, o która zadbały połączone ekipy Vine Bridge i Galerii Śródka. Dziękując serdecznie za zaproszenia, cieszymy się, że mamy w Poznaniu szefów kuchni, którzy ciekawie i elokwentnie potrafią opowiadać o swoich inspiracjach, nie ustających w rozwoju i poszukujących nowych wyzwań (nawet jeśli czasem dość kontrowersyjnych), a jednocześnie zachowujących szacunek dla tradycji.

ADRES: Poznań, ul. Ostrówek 6
INTERNET: www.vinebridge.pl

Bookmark and Share

niedziela, 10 kwietnia 2011

Pokaz i degustacja sushi / degustacja włoskich win i antipasti w restauracji U MNIE CZY U CIEBIE

W poniedziałek, 28 marca na godz. 20:00 zostaliśmy zaproszeni do restauracji "U mnie czy u ciebie", gdzie odbywał się pokaz oraz degustacja sushi. Dziś to my zapraszamy Was do zapoznania się z krotką relacją z tego spotkania.


Przed wizytą, zastanawialiśmy się, czy impreza sushi ma rację bytu w restauracji, która z tą potrawą nie ma nic wspólnego. Wiedzieliśmy rzecz jasna, że to nie kucharze z "U mnie czy u ciebie" będą przyrządzali sushi tylko współpracująca z nimi firma Tejinashi Sushi Service. Z drugiej jednak strony w Poznaniu mamy kilkanaście sushi barów, które w dużej mierze zaspokajają popyt Poznaniaków na tematykę związaną z kuchnią japońską. Czy zatem znajdą się kolejni chętni? Jak się okazało na miejscu - znaleźli się, ba - był nawet nadkomplet, a osoby bez wcześniejszej rezerwacji musiały obejść się smakiem. Trudno ustalić w czym tkwiła tajemnica nadkompletu, ale z pewnością nie zaszkodziła tu dbałość o promocję - reklamy spotkania zauważyliśmy nie tylko na drzwiach lokalu, ale także na Facebooku, w Gazecie Wyborczej, no i oczywiście na Zjeść Poznań ;)

Odnośnie frekwencji byliśmy już spokojni, jednak przyznać musimy, że gdy zobaczyliśmy salę wypełnioną do ostatniego miejsca i tylko dwóch członków załogi Tejinashi Sushi Service, to ogarnął nas mały niepokój w kwestii wydawania dań i czasu na ich oczekiwanie. I tutaj największe zaskoczenie wieczoru - wszystko szło tak sprawnie, że aż trudno nam było w to uwierzyć, bowiem w niejednym sushi barze swoje musieliśmy odczekać, gdy dwójka sushi masterów obsługiwała zaledwie ośmioro gości. Tu gości była pięćdziesiątka i nikt zbytnio nie czekał. Wróćmy jednak na chwilę do początku, ponieważ tak chwalimy czas, a jednak należałoby wspomnieć, że organizatorzy również chyba nie spodziewali się takiej frekwencji przez co start imprezy opóźnił się o dobre pół godziny. W czasie tym próbowano opanować sytuację z rezerwacją stolików, miały miejsce liczne przesiadki, tak aby maksymalnie można było wykorzystać możliwości lokalowe. Czasem było to nieco niezręczne, gdy sugerowano roszady tym, którzy wcześniej zajęli sobie miejsce, ale suma sumarum nie możemy narzekać, gdyż stolik nasz zestawiono ze stolikiem dwójki bardzo sympatycznych osób, które mieliśmy dzięki temu okazję poznać (Filip, Juliusz - pozdrawiamy Was).


Na początku podano pikantną zupę Sakana. Później na stole pojawiały się talerze z kolejnymi specjałami. Aby uświadomić Wam, jak sprawnie szła obsługa, dopowiemy, że gdy po zjedzeniu jednej porcji ruszaliśmy zrobić kilka fotek i podpatrzeć, jak pracują masterzy, to po chwili trzeba było wracać, gdyż Pani kelnerka na nasz stół podawała już kolejny talerz... i tak siedem razy... a w menu znalazło się 8 szt. hosomaki (łosoś, krewetka); 4 szt. uramaki (tatar z tuńczyka, tatar z łososia) oraz 2 szt. nigiri (dorada, tuńczyk), a także 2 szt. futomaki z łososiem, a na koniec 2 szt. roll z łososiem i przypiekanym foie gras, jako specjalność szefa kuchni. Całości trochę uroku odbierała zastawa, która akurat nie do sushi została zaprojektowana. Trudno się jednak spodziewać, aby restauracja, która okazjonalnie taki wieczór organizuje zaopatrywała się w specjalistyczną zastawę na kilkadziesiąt osób. Wydaje się zatem, że powinna to być raczej rola Tejinashi Sushi Service, bo skoro na ich stronie internetowej możemy wyczytać, że oferują nadanie imprezie niepowtarzalnego charakteru, to zastawa byłaby tu bardzo na miejscu. I choć rzadko się zdarza, by rzeczywistość była bogatsza od reklamy, to i tutaj mieliśmy pozytywny tego przykład - zapowiadano bowiem degustację 15 kawałków sushi w cenie zaproszenia, a skończyło się na 18 kawałkach i zupie :)

Naprawdę fajny był to wieczór i miło go spędziliśmy. Co jednak byłoby można w takim spotkaniu poprawić od strony organizacyjnej? Pierwsza rzecz, jaka nam się nasuwa na myśl, to fakt, że odłożono na bok ideę pokazu i skupiono się wyłącznie na degustacji. Ania stołu sushi masterów ze swojego miejsca w ogóle nie widziała, a Marcin widział go w odległości 8 metrów i to tylko wtedy, gdy wychylił się mocno do tyłu. Jasne, że można było do niego podejść i przyglądać się temu co masterzy robią, ale to można akurat w każdym sushi barze, a skoro coś określa się pokazem, a sushi master słowem się do gości nie odezwał, to chyba jednak nie do końca jest to adekwatna nazwa. Zdajemy sobie przy tym świetnie sprawę, że przygotowanie w półtorej godziny 900 kawałków sushi to karkołomne zadanie, które wymaga nie lada koncentracji, ale mimo to sformułowanie "pokaz" powinno albo zobowiązywać, albo należałoby je usunąć z materiałów promocyjnych. Druga sprawa, którą należałoby przemyśleć, to wzbogacenie lub urozmaicenie zaproponowanego menu. Trudno ocenić, czy na sali w większości byli smakosze sushi, czy też Ci, którzy tego wieczoru rozpoczynali z sushi przygodę, ale mało barwne hosomaki z krewetką, czy też z łososiem - ani nie zaspokoi tych pierwszych, ani nie przekona tych drugich.


Było to pierwsze tego typu spotkanie w restauracji "U mnie czy u ciebie", jednak z tego co się zorientowaliśmy, jej właściciele chcieliby na stałe organizować cykliczne wieczory tematyczne. Informacje te zaczynają się potwierdzać, bowiem na 11 kwietnia zaplanowany jest drugi pokaz sushi, a na 15 kwietnia degustacja włoskich win i antipasti. Jesteśmy przy tym przekonani, że ze spotkania na spotkanie organizacja będzie co raz to lepsza, czego pierwszą jaskółką jest plakat promujący kolejne spotkanie sushi (o niebo lepszy i czytelniejszy od poprzednika).

Jakość do ceny: 4

DEGUSTACJA WŁOSKICH WIN I ANTIPASTI:
Nie minęły trzy tygodnie, kiedy to restauracja "U mnie czy u ciebie" zaprosiła nas na degustację włoskich win i przekąsek, która odbyła się w piątek 15 kwietnia o godz. 20:00. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że entuzjaści kuchni włoskiej wypełnili zaledwie w połowie salę, podczas gdy każdy z trzech pokazów sushi zgromadził nadkomplet chętnych. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - tym razem mogliśmy zająć lepszy stolik - bliżej centrum wydarzeń i bardziej oświetlony, co przełożyło się na trochę lepszą jakość zdjęć. Od razu spostrzegliśmy też, że w dwóch obszarach poprawiono niedociągnięcia organizacyjne, które sygnalizowaliśmy we wcześniejszej relacji. Po pierwsze, podniesiono płócienne zasłony między dalej położonymi stolikami, tak aby zasiadający tam goście mogli ogarnąć wzrokiem cały lokal, nie będąc sztucznie odcięci od centrum wydarzeń (patrz Ania na pokazie sushi). Druga sprawa to interakcja - na sali był głośnik z całym oprzyrządowaniem, a prowadzący wieczór sommelier miał dyskretny mikrofon, którego nie bał się używać.


Na każdym stole obok czterech kieliszków, butelki z wodą mineralną, karafki z wodą do płukania kieliszków i wiaderka do wylewania tejże wody znalazły się także specjały na zimno - czarne i zielone oliwki, gotowana fasola w sosie pomidorowym, a także pesto. Do tego po chwili doniesiono ciepłe pieczywo - bagietkę i chlebek pizza. Szczerze mówiąc myśleliśmy, że przed nami są wszystkie tytułowe przystawki, a teraz oczekujemy już tylko na tytułowe wina. Jak się jednak okazało restauracja "U mnie czy u ciebie" poszła w gościnę szeroko, bowiem oprócz zimnych antipasti na stół co rusz wjeżdżały te ciepłe. Na początek podano zupę z małży z pomidorami i śmietaną. Dalej były - babeczki z kruchego ciasta z serem ricotta i oliwkami; crostini z wołowiną i pastą z awokado; szynka z mozzarellą i pomidorami na cieście jak na pizzę (podane z rukolą, parmezanem i pestkami dyni), a wszystko to w parze z serwowanymi winami. Na deser dostaliśmy jeszcze mascarpone z amaretto w kruchej babeczce z truskawką, sosem cytrynowym, posypane czekoladą. Suma sumarum najbardziej zasmakowały nam crostini z wołowiną oraz mascarpone z amaretto, a przyczepić się moglibyśmy właściwie tylko do mrożonych małży w zupie. Jednak w kontekście innych frykasów oraz ceny (o której będzie jeszcze mowa), to fakt ten poszedł szybko w zapomnienie.


Wino do posiłku dostarczył gdyński importer - Noma Sp. z o. o., którego slogan "Wielkie Wina Włoskie" był dobrze widoczny podczas degustacji. Nie podejmujemy tutaj dyskusji, czy były one wielkie, ale na pewno były przyzwoite i naprawdę smaczne. Żeby jednak nie byś gołosłownymi przytoczmy szybko, co i w jakiej kolejności degustowaliśmy:

Prosecco Veneto Frizzante DOC
A-Mano Primitivo Puglia IGT 2008
Ekeos, Verdicchio dei Castelli di Jesi Classico Superiore DOC 2008
Chianti Classico (Agricultura Biologica) DOCG 2008
Monile Valpolicella Superiore Ripasso DOC 2008

Wina pochodziły kolejno od następujących producentów - Zonin, A.Mano, Fazi Battaglia, Pian Del Gallo, Salvalai, a zakupić je można na stronie importera w cenie od 38 do 77 zł za butelkę. Warto przy tym wspomnieć, że we włoskim prawie winiarskim są cztery stopnie klasyfikacji. Na szczycie jest Denominazione di Origine Controllata e Garantita (DOCG), następnie Denominazione di Origine Controllata (DOC), Indicazione Geografica Tipica (IGT) i wreszcie Vino da Tavola (VdT), czyli wino stołowe. Zestawiając to z oznakowaniem degustowanych butelek widać, że win stołowych nie podano nam wcale, jedno z win sklasyfikowane było jako IGT, trzy jako DOC, a jedno było najwyższej klasy - DOCG.


Jeśli już o cenach wina wspomnieliśmy, to jest to dobry moment do rozważań, nad czymś, co nas szczerze i pozytywnie zszokowało - nad świetnym stosunkiem jakości do ceny, jaką zaproponowała restauracja "U mnie czy u ciebie". Widać było to wyraźnie podczas degustacji i widać to teraz w naszych szybkich wyliczeniach. Zestawmy kilka faktów. Zaproszenie kosztowało 35 złotych. Pięć wymienionych butelek wina to z kolei koszt 249 złotych. W każdej butelce znajdowało się 750 ml trunku, a w każdym kieliszku około 100 ml. Tym samym koszt realnie degustowanego wina wynosił 33 złotych na osobę (i to nie po wysokich marżach restauracyjnych, a po cenach importera). Chyba zgodzicie się z nami, że za pozostałe 2 złote restauracja nie była w stanie zapewnić nam lokalu, obsługi, wody mineralnej, pieczywa, dodatków, zupy, czterech przystawek i deseru. A przecież rozreklamowano jeszcze degustację i zapewniono nagrody w zorganizowanym pod koniec wieczoru konkursie (sześć otwieraczy do wina i dwa zaproszenia do restauracji). Wniosek z tego jeden - "U mnie czy u ciebie" dołożyło niemało i zrobiło degustację po kosztach, traktując ją jako formę reklamy. Chwała właścicielom za odwagę, bowiem nie poszli na łatwiznę wyrzucając pieniądze na ramkę w prasie, czy też książce telefonicznej tylko zainwestowali je w gościnę. Szkoda jedynie, że lokal nie pękał w szwach, gdyż naprawdę warto było tam wówczas zajść. My wizyty nie żałujemy, a wręcz przeciwnie. Na pokazie sushi byliśmy raz, było fajnie i nam wystarczy, jednak włoskich win i przekąsek tak łatwo nie odpuścimy. Już na miejscu dopytywaliśmy, kiedy przewidywana jest kontynuacja (ponoć w połowie maja), gdyż z przyjemnością zjawimy się na niej ponownie. I tak, jak Wam tu i teraz degustację polecamy, tak polecamy ją na co dzień zarówno rodzinie, jak i znajomym. Zobaczymy jak będzie, ale powinien być komplet :)

Jakość do ceny: 5+

KOSZTORYS: 35 zł od osoby

ADRES: Poznań, ul. Gwarna 3

INTERNET: www.umnieczyuciebie.pl

Bookmark and Share

czwartek, 13 maja 2010

Tajskie Smaki w restauracji FUSION

Hotel Sheraton zaprosił nas na inaugurację miesiąca tajskiego, która odbyła się 6 maja w restauracji Fusion. Tajskie Smaki organizowane przy udziale biura Thai Trade Center dostępne będą w każdy majowy czwartek od 18:00 do 22:30 w cenie 135 złotych od osoby. Z racji tego, że tym razem byliśmy w charakterze gości, postanowiliśmy nie przyznawać oceny finalnej, a jedynie zrelacjonować Wam imprezę.

PS Opis naszej pierwszej wizyty w restauracji Fusion znajdziecie tutaj.


ONA:
Tajskie smaki to kolejne po piątkowym targu rybnym i śródziemnomorskich czwartkach wydarzenie kulinarne proponowane przez hotel Sheraton. Wydarzenie ciekawe, gdyż w Poznaniu nadal brakuje tajskiej restauracji z „prawdziwego zdarzenia”. Jest oczywiście Fast Wok, ale to raczej opcja na szybki obiad aniżeli wystawną kolację. Zastanawiało mnie także jak pracownicy Fusion poradzą sobie z organizacją całej imprezy, w końcu zawsze to jakieś wyzwanie logistyczne, ale do rzeczy.

Zaraz po wejściu i zajęciu miejsca przy zarezerwowanym stoliku otrzymaliśmy czerwone Martini ze spritem przystrojone kwiatem orchidei. Ten ładnie prezentujący się drink nie był może moim wymarzonym aperitifem, spełnił jednak swoje zadanie, a mianowicie rozluźnił mnie, ponieważ trochę udzieliła mi się lekko nerwowa atmosfera poprzedzająca wszelkie inauguracje i uroczyste początki. Chwilę później, przy dźwiękach delikatnej tajskiej muzyki wybrałam się na przechadzkę pośród morza drobnych, tajskich specjałów. Przysięgam, ze starałam się to wszystko jakoś zaplanować – pojemność mojego żołądka jest ograniczona, a tu zapowiadała się iście sarmacka uczta. Zaczęłam od sałatki z sosem nam - prik. Zdecydowałam się na nią dlatego, że lubię zaczynać posiłek od dań lekkich, a sałatka sprawiała takie właśnie wrażenie. I tu zaskoczenie, niepozornie wyglądająca danie (sałata, julienne z marchewki, pomidorki koktajlowe, papryka, czarny sezam, listki kolendry) powaliło mnie swoim smakiem. Powaliło ze względu na przepyszny sos. Do teraz na jego wspomnienie nie potrafię się powstrzymać przed mało estetycznym mlaskaniem. Orzeszki ziemne, chili, czosnek, mleczko kokosowe, smaków było zapewne dużo więcej, ale ich połączenie to była prawdziwa uczta dla zmysłów. Sałatka była moim numerem jeden, zdecydowanie wyróżniającym się na tle innych przystawek, które były estetycznymi mini daniami bazującymi na krewetkach, trawie cytrynowej, małżach, kolendrze, kaczce, wołowinie, galangalu itd (z mojego punktu widzenia ciekawym elementem tej tajskiej układanki była jeszcze zupa dyniowo – kokosowa z krewetkami marynowanymi w galangalu). Oprócz zimnych przystawek i zupy, spróbować można było jeszcze ciepłego bufetu – tu wybrałam okonia nilowego w sosie z żółtego curry i ryż gotowany z cynamonem. Okoń nilowy w lekko pikantnym sosie smakował mi, ale bez większych fajerwerków (na plus wyróżnił się tu apetyczny sos), zaciekawił mnie jednak orientalny, słodkawy ryż. No właśnie, na pokazie dowiedzieliśmy się, że kuchnia tajska ogromne znaczenie przywiązuje do równowagi wszystkich smaków: słodkiego, słonego, kwaśnego, pikantnego i opcjonalnie gorzkiego, w jednym posiłku. To wszystko tworzy niezwykłą i przemyślaną mozaikę, swoistą równowagę w różnorodności. Kolejnymi daniami, które w mojej pamięci zapisały się w szufladce pt. „kulinarne spełnienie”, to dania przygotowywane na świeżo przez szefa kuchni hotelu Sheraton Krystiana Szopkę i pana Thanawat Na Nagara. To tu po raz drugi spróbowałam danie Pad Thai. I muszę przyznać, że choć faktycznie nie jest ono specjalnie pikantne (vide Pracownia i komentarze), to też zupełnie nie jest jałowe. Drugim w kolejności daniem przygotowanym na naszych oczach była dorada marynowana w krachai, soku z limonki, podawana z ryżem jaśminowym i pok choi. Niestety choć „oczy chciały” nie miałam już miejsca w żołądku na wypróbowanie tego specjału. Tym bardziej, że planowałam skosztować jeszcze satay z krewetek i ananasa oraz kilka mini deserów. Krewetkowy satay (rodzaj szaszłyka), w towarzystwie swoich wołowych i drobiowych odpowiedników (uprzednio namoczonych w tajskich marynatach) spoczął na kopczyku z makaronu usmażonego z mango i zieloną papają. Krewetki wprost rozpływały się w ustach. Ich smak wzbogacony delikatną słodyczą ananasa oceniam jak najbardziej na plus. Tak samo jak ciekawy makaron, podkręcony lekką owocową słodyczą. A na koniec desery w wersji mini (szczególnie spragnieni mieli oczywiście możliwość zwielokrotnienia swych mini doznań). W momencie spożywania deseru z pewnością popełniałam piąty z siedmiu grzechów głównych i może dlatego proponowane słodkości mnie nie zachwyciły. Najbardziej smakował mi chyba kokosowy pudding z sosem czekoladowym, coś przypominającego kokosową piankę i świeże owoce. Spotkanie z tajską kuchnią nie ograniczało się tu jednak wyłącznie do kosztowania przygotowanych dań – w trakcie pokazu kulinarnego można było zapoznać się organoleptycznie z tajskimi owocami, przyprawami i ziołami (tajska bazylia pachnie niebiańsko – z tego co dowiedziałam się na miejscu, jej substytut można uzyskać przez zalanie listków bazyli i gwiazdek anyżu oliwą). Można było również porozmawiać z kucharzami ( w tym specjalistą od kuchni tajskiej) i zweryfikować wiele informacji. Cała obsługa stawał na rzęsach, żeby dogodzić klientom (specjalnie obserwowałam również obsługę przy innych stolikach), a czas mijał naprawdę w zawrotnym tempie.

Podsumowując wyciągnę sobie z życiorysu bardziej osobiste wydarzenie. Otóż, raz w życiu przyszło mi spędzić Święta Bożego Narodzenia „na obczyźnie” i jeść świąteczną kolację w hotelu Sheraton. To wtedy wyrobiłam sobie nie najlepsze zdanie o tym przybytku i zapałałam doń mniej lub bardziej uzasadnianą niechęcią (nie wiem czy była to faktycznie kwestia nieudanej kolacji, czy raczej tego, że w kwestii świąt jestem typem wojującego tradycjonalisty). Po raz kolejny muszę jednak stwierdzić, że poznański Sheraton potrafi skutecznie zamazywać dawne wspomnienia. I choć ocenę jedzenia mogłabym zobrazować zgrabną sinusoidą, to niezmiennie urzeka mnie bezpretensjonalność (tak, tak to właśnie to słowo!) tego hotelu i chęć wyjścia naprzeciw oczekiwaniom mieszkańców Poznania. Fajnie było!


ON:
Gdy przybyliśmy na miejsce punktualnie okazało się, że póki co jesteśmy jedynymi gośćmi inauguracji Tajskich Smaków. Trochę nas to onieśmieliło, niemniej poczęstowaliśmy się drinkiem powitalnym i zasiedliśmy do starannie przyozdobionego stolika w oczekiwaniu na początek imprezy. To co rzucało się w oczy podczas oczekiwania, aż restauracja się zapełni, to bogactwo bufetu, który nas otaczał. Czego tam nie było i jakich kolorów nie miały te potrawy. Nasz stolik usytuowany był mniej więcej po środku sali, w związku z czym najbliżej mieliśmy do deserów, które znajdowały się w sąsiedztwie drobnych przystawek na zimno. Wszystko ładnie i równo ułożone i wszystkiego po kilkadziesiąt sztuk. Patrzyłem na tę paletę smaków i nie spodziewałem się, że to dopiero początek. Pod jedną ze ścian znajdował się bowiem bufet z półmiskami, w których znajdowały się bardziej złożone potrawy na zimno. Na blacie otwartej kuchni ustawione zostały z kolei podgrzewacze ze stali nierdzewnej z daniami na ciepło i zupą. Dalej umieszczono szklaną ladę, za którą spoczywały zamarynowane mięsiwa i ryby (przygotowywane na świeżo na życzenie gości). Wszystko opisano szczegółowo w języku polskim i angielskim, a gdzieniegdzie można było wypatrzeć kolorowe, polskojęzyczne broszurki z przepisami, które wydał Departament Promocji Eksportu, Ministerstwa Handlu, Królestwa Tajlandii. Była też wystawka z napojami, choć te do stolików serwowała uprzejma, dyskretna i profesjonalna obsługa kelnerska.

Atrakcją wieczoru był pokaz kulinarny, który prowadził szef kuchni Pan Krystian Szopka w towarzystwie mistrza kuchni tajskiej - Pana Thanawat Na Nagara. Na naszych oczach przyrządzono (według oryginalnych przepisów i przy wykorzystaniu sprowadzonych z Tajlandii przypraw) Pad Thai, marynowaną doradę oraz satay z krewetek, marynowanego kurczaka i wołowiny. I choć pokaz to specyfika wyłącznie inauguracji, to pierwsze danie na stałe trafiło do karty restauracji Fusion (można je zamawiać codziennie), a kolejne dwa zostaną przyrządzone gościom, którzy o to poproszą w każdy czwartek maja. Warto przy tym wspomnieć, że zarys menu, który przygotowaliśmy dla Was na dole posta, choć poraża bogactwem i oddaję charakter wieczoru, nie jest kompletny. Były bowiem pojedyncze dania, które mogły umknąć naszej uwadze lub których nazw nie jesteśmy pewni. Trochę więcej było jednak takich, które zapisaliśmy, obfotografowaliśmy, ale ich nie spróbowaliśmy. Stało się tak mimo tego, że przed imprezą postawiłem sobie za cel spróbować wszystkiego po trochu, a następnie powrócić do potraw najsmaczniejszych. Wystawność Sheratona zweryfikowała jednak plany i już na półmetku wiedziałem, że nie spróbuję wszystkiego, a już na pewno nie powrócę do najlepszych smakołyków. Na wyrywki smakowałem zatem co ciekawiej wyglądające specjały. Ograniczyć się muszę także w pisaniu. Zazwyczaj w recenzji wymieniam pozycję z menu, które zamawiam, a także krótko je charakteryzuję. Tym razem, gdybym miał to zrobić, to mógłbym tak pisać do czerwca, a wtedy już nie byłoby Tajskich Smaków. Nie o to jednak chodzi, w związku z czym wspomnę tylko o tym, co mi najbardziej smakowało i na czym moim zdaniem warto skupić uwagę:

PRZYSTAWKI:
- Ośmiorniczki marynowane w sosie ostrygowym i trawie cytrynowej.
- Wiosenne roladki z ciasta ryżowego z kaczką oraz mango.
- Małże z chili i kolendrą podawane z sałatką z mango i papai.

PIERWSZE DANIE:
- Zupa z dyni i kokosa z krewetkami marynowanymi w galangalu.

DANIA GŁÓWNE:
- Pad Thai (makaron ryżowy z suszonymi krewetkami i wieprzowiną, kiełkami fasoli, orzeszkami ziemnymi, liśćmi limonki, przygotowany na ostro z dodatkiem pasty curry i pasty miso).
- Satay z krewetek, marynowanego kurczaka, wołowiny z tajskim makaronem jajecznym, chiang mai, owocami mango i zielonej papai, ostrej papryczki chilli i kolendry.

DESERY:
- Pudding kokosowy.
- Pianka kokosowa.

W całej imprezie wychwyciłem tylko dwa minusy - ciepły bufet oraz ofertę napojów alkoholowych. Jeśli zerkniecie bowiem na zalecane przeze mnie powyżej menu, to dostrzeżecie, iż na dania głównej wybrałem tylko potrawy, które przygotowane były na świeżo. Tak mi bowiem smakowały, że ciepły bufet pod nierdzewną stalą (za wyłączeniem pysznej zupy) był dla nich wyłącznie tłem, którym nie warto zawracać sobie głowę. Druga sprawa, to kwestia wina stołowego, które moim zdaniem przy wejściówce kosztującej 135 zł powinno być dostępne bez dodatkowej dopłaty. Tylko te dwa minusy, a poza tym same plusy. Być może, ktoś z Was pomyśli, że łatwo mi zachwalać wieczór, skoro byłem w gościach i nie musiałem za to wszystko płacić. Odpowiem wówczas, że choć w restauracjach zdarzało mi się wydawać więcej, to zdaję sobie sprawę, iż 270 złotych na parę, to całkiem spora kwota. Wspominane jednak przeze mnie kilkakrotnie bogactwo smaków uzasadnia i tłumaczy taki wydatek.

PS Cieszy mnie kolejny etap otwarcia tegoż hotelu na Poznań. Nie jest to bowiem oferta skierowana do gości hotelowych, tylko do mieszkańców naszego miasta. Mam jednocześnie nadzieję, że niektórzy z Was będą mogli przekonać się osobiście, że Sheraton nie jest zamkniętym bastionem z małą tabliczką V.I.P., tylko nad wyraz gościnnym i otwartym miejscem :)


ZARYS MENU:
Sałatka z tofu i sezamową oliwą.
Sałatka z krewetkami z kokosem i grejpfrutem.
Sałatka z wołowiną, trawą cytrynową, chili i galangalem.
Warzywa z sosem Nam Prik.
Wiosenne roladki z ciasta ryżowego z kaczką oraz mango.
Ośmiorniczki marynowane w sosie ostrygowym i trawie cytrynowej.
Krewetki w orientalnej marynacie z warzywami i kiełkami fasoli.
Małże z chili i kolendrą podawane z sałatką z mango i papai.
Sezamowy kurczak na makaronie pszenicznym.
Kaczka z pikantnym ananasem i bazylią.
Zupa z dyni i kokosa z krewetkami marynowanymi w galangalu.
Zielone warzywa w sosie krewetkowym i sojowym.
Ryż jaśminowy z cynamonem gotowany na mleku kokosowym.
Okoń nilowy z sosem z żółtego curry z wędzoną śliwką.
Wieprzowina z pastą krewetkową z dodatkiem kolendry.
Pad Thai – makaron ryżowy z suszonymi krewetkami i wieprzowiną, kiełkami fasoli, orzeszkami ziemnymi, liśćmi limonki, przygotowany na ostro z dodatkiem pasty curry i pasty miso.
Satay z krewetek, marynowanego kurczaka, wołowiny z tajskim makaronem jajecznym, chiang mai, owocami mango i zielonej papai, ostrej papryczki chilli i kolendry.
Dorada marynowana w krachai i soku z limetki podawana na liściu bananowca z ryżem jaśminowym.
Chipsy krewetkowe z trzema sosami.
Sałatka owocowa (mango, lechee, rambutan) z pistacjami.
Pianka z mango z dodatkiem granatu z kwiatem orchidei.
Tapioka z zieloną herbatą i bazylią tajską.
Kanom Chun – żelki kokosowo-bazyliowe z mlekiem kokosowym.
Pudding kokosowy.
Ryż jaśminowy z mango i mleczkiem kokosowym.
Tarta z kremem kokosowym, mango i papają.
Banan w mleku kokosowym.
Świeże owoce (mango, kiwi, arbuz, melon, dragon fruit, ananas).
Napoje bezalkoholowe.

KOSZTORYS: 135 zł od osoby.

ADRES: Poznań, ul. Bukowska 3/9 (Hotel Sheraton)
INTERNET: www.sheraton.pl/poznan

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...