Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ocena od 2 do 3. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ocena od 2 do 3. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 20 stycznia 2011

Restauracja AZJA / ocena 2.44

Na chwilę postanowiliśmy przerwać wakacyjno-kulinarne wycieczki w przeszłość. Przed opublikowaniem relacji z wypadu do Berlina oraz wizyty w restauracji Fischers Fritz, zapraszamy Was do lektury recenzji dwóch chińskich restauracji z rodzimego podwórka. Dziś restauracja Azja, a w przyszłym tygodniu Zielony Smok.


ONA:
Kuchnia chińska była traktowana przez nas na blogu nieco po macoszemu. Chcąc nadrobić zaległości zdecydowaliśmy się wypróbować chińskie specjały w poznańskiej wersji serwowane przy ulicy Śniadeckich. Po pierwsze Azja to jedna z tych mniejszych restauracji chińskich, a po drugie znajduje się poza ścisłym centrum, a i ten aspekt naszych kulinarnych wycieczek trochę w ostatnim czasie zaniedbaliśmy.

Niepozorne wejście do lokalu kryło równie niepozorne, nieco tandetne wnętrze. Całość można określić jako orientalizujący miszmasz. Podłużna sala, której ściany ozdobiono malowanymi, azjatyckimi motywami, wypełniona została niewielkimi stolikami przykrytymi połyskującą, bordowo-czarną taftą. Nad każdym z kwadratowych stolików zawieszono lampę z kolorowych koralików. Oprócz azjatyckich dodatków salę urozmaicało solidne akwarium z rybkami i duże lustro na jednej ze ścian. Tuż przy wejściu ustawiono natomiast automat do gry wraz z wysokim stołkiem, a to zawsze wprowadza do wnętrza lekko (wybaczcie kolokwializm) meliniarski klimat. Podobnego miszmaszu można było doświadczyć w przypadku muzyki dobiegającej z głośników (od Sinatry, przez The Stranglers, U2, aż po Cyndi Lauper). Przyznam, że wnętrze nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia, co nie zmienia faktu, że zauważyłam, iż z pewnością ktoś dba tutaj o czystość. Podłoga mimo panoszącego się po ulicach mokrego śniegu,  była czysta, lustro świeżo wypolerowane, a obrusy bez najmniejszej plamy. To samo tyczy się toalety. Można by pomyśleć, że po prostu nikt tutaj nie zagląda – stąd czyste obrusy i podłoga, ale oprócz naszego, w lokalu zajęte były jeszcze dwa stoliki, poza tym regularny szlak wydeptywał tutaj Pan rozwożący jedzenie na wynos.

Czasu na rozglądanie się mieliśmy całkiem sporo, bo jedyna obecna  osoba z obsługi prowadziła akurat dość długą rozmowę telefoniczną. Kiedy w końcu do nas podeszła, miło i rzeczowo doradziła nam w kwestii wyboru dań (sprawiała wrażenie dość dobrze zorientowanej co do składników i porcji). I tak doradzono mi zupę słodko-kwaśną z bambusem, sajgonki, ryż z owocami morza oraz połowę lodowego deseru (chciałam wprawdzie solę w sosie słodko-kwaśnym i banana w cieście, ale tego akurat nie było i wzięłam co polecono mi w zamian). Zupa była do zjedzenia, słodko-kwaśny lekko pomidorowy, pełen warzyw płyn, mimo, że nie zachwycał, nie był też najgorszy (tak na 3-). Za to sajgonki w cieście ryżowym z warzywami, mięsem wieprzowo-wołowym i sosem odpuściłam sobie po pierwszym kęsie, po prostu mi nie smakowały (oddałam je Marcinowi, który zresztą też szybko sobie odpuścił). Dalej przyszedł czas na owoce morza, czyli festiwal miniatur. Pani kelnerka zapewniła mnie, że w daniu będą kalmary, małże, ośmiorniczki i krewetki. Byłam przekonana, że głównym składnikiem mojego dania będzie mrożona mieszanka owoców morza, ale fakt,  że dostałam tylko kilka niezbyt smacznych ośmiorniczek skurczonych do rozmiarów planktonu i tak zaskoczył mnie na minus. Oprócz „owoców morza” w słodko-kwaśnym  (bardziej słodki niż kwaśny) sosie pływały również warzywa - marchewka, papryka, por. Warzywa nie były z mrożonki, jednak wyrazisty smak niedobrych ośmiorniczek zniweczył możliwość docenienia tego miłego akcentu. Do owoców morza podano ryż z curry (jak dla mnie neutralny) oraz dwie sałatki, z białej kapusty oraz wariację na temat sałatki greckiej (o ile ta pierwsza jest w stanie znieść kilkugodzinne przetrzymywanie, o tyle ta druga sprawiała wrażenie sałatki po dużych przejściach, "odstana" , rozmiękczona sałata i zimowy, pokrojony kilka godzin temu pomidor skutecznie zniechęciły mnie do konsumpcji). Na koniec dostaliśmy deser lodowy, czyli kilka kulek kiepskiej jakość lodów z czekoladową posypką i owocami z puszki (ananas i brzoskwinia). Generalnie nic godnego zapamiętania.

Cała wizyta wypadła mizernie. W zasadzie oprócz zupy zjadłam niewiele więcej. Po prostu mi nie smakowało, a smak właśnie jest podstawowym elementem, który napędza moje ślinianki i sprawia, że po zjedzeniu przystawki mam ochotę na ciąg dalszy. Być może kuchnia chińska to nie moja bajka, choć pewnie to bardziej kwestia chińskiej kuchni w poznańskim wydaniu, która póki co wydaje mi się niejadalna (nie mam ochoty wrócić ani do Azji, ani do Pekinu). Obiecuję, że to nie koniec poszukiwań, gdyż pytania o smaczne, chińskie jedzenie trafiają do nas dość często.

Jedzenie: 2
Obsługa: 3-
Wystrój: 2+
Jakość do ceny: 2


ON:
Jak dla mnie wnętrze dość eklektyczne. Podświetlone i zadbane akwarium liczę na plus. Azjatyckie malowidła na ścianach co prawda kiczowate, ale mi tak bardzo znowu nie przeszkadzają. Za zupełne kuriozum biorę jednak automat do gier w rogu jednej z sal. Bogu dzięki, że akurat nikt przy nim nie siedział, ale gdybyśmy mieli mniej szczęścia, to jakiś hazardzista pewnie przygrywałby nam do posiłku regularnym stukotem przycisku. Pół biedy, gdyby był tam od początku naszej wizyty, bo wówczas bez wahania wybralibyśmy miejsce w sali z akwarium, natomiast gorzej, gdyby pojawił się w jej trakcie. Bardzo to niekomfortowe połączenie i moja rada do właścicieli jest taka, że trzeba się zdecydować i albo robimy restaurację, albo salon gier.

Wnętrze, wnętrzem, ale dopiero rozpiętość karty menu sprawiła, że zacząłem trochę się obawiać o jakość potraw. Siedzę bowiem w niemal pustym lokalu na uboczu od utartych szlaków gastronomicznych, a widzę, że kucharz próbuje przekonać nas ową kartą, że swobodnie czuje się nie tylko w potrawach kuchni chińskiej, ale także czerpie garściami z kuchni europejskiej. Jasne, że cuda się zdarzają, a lokale chińskie słynną ze swoich przepastnych menu, ale jakoś trudno mi było uwierzyć w taką wszechstronność i fakt, że akurat w tym miejscu dysponują świeżymi składnikami do przyrządzenia zarówno nasi-goreng, kaczki po pekińsku, owoców morza, jak i... befsztyka po angielsku, wątróbki drobiowej, czy kebabu. Dlatego też po zamówieniu zupy jajeczno-krewetkowej i dobraniu do niej paluszków krabowych, zwróciłem swój wzrok z stronę wyłuszczonego na czerwono dania firmowego. Dla pewności dopytałem jeszcze Panią kelnerkę, która bez cienia zawahania poleciła mi właśnie tutejsze danie firmowe - indyka z papryką.

Jasny bulion posypany pietruszką okazał się niestety nijaki w smaku - mało jajeczny i jeszcze mniej krewetkowy. Strzępki białka dało się jeszcze dojrzeć gołym okiem, ale krewetki prawie bym przegapił. Coś mnie jednak tknęło, aby dokładnie przyjrzeć się temu co pozostało na dnie miseczki i zaiste krewetek było tam więcej niż kilka. Problem jednak w tym, że zamrożone wcześniej skorupiaki (najtańszego sortu) po obróbce termicznej (zapewne wielokrotnej) skurczyły się niemiłosiernie, tak jak jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem - do wymiarów 3 na 4 mm. No nic, zupa nie urzekła mnie wcale, ale i tak była rewelacyjna w porównaniu z domówionymi do niej paluszkami krabowymi. Te były zamknięte w grubej skorupie z przypieczonej i ciężkostrawnej panierce, po której przekrojeniu objawiała się pustka, a w niej skurczony, brązowawy, zupełnie pozbawiony smaku paluszek surimi. Teraz byłem już tylko ciekaw dania firmowego, gdyż jak ktoś z pośród kilkudziesięciu pozycji wyróżnia tę jedną jedyną, pogrubia i koloryzuje jej czcionkę, a później zdecydowanie ją poleca, to zapewne jest pewien serwowanej jakości. Nie wiem jednak na czym ta pewność się opiera, bo jeśli ten indyk jest daniem firmowym, to ja takiej firmie wielkiego sukcesu nie wróżę. Kawałki indyka w chrupkiej panierce były w tym wszystkim najlepsze i oceniłbym je nawet na cztery z małym minusem, gdyby nie zalano ich słodko-ostrym sosem chili. Sam takiego sosu często w domu do kanapek i mięs używam, ale od restauracji wymagam czegoś więcej aniżeli finezji wylania sosu ze szklanej butelki, tak aby rozmiękczyć to co chrupkie i odrzeć potrawę z jednego z nielicznych atutów. W każdym razie ryż, warzywa i dwie sałatki dania firmowego nie zdołały wybronić. Poziom deseru lodowego z kolei (jak słusznie domniemywaliśmy) niczym na tle innych dań się nie wyróżniał, aczkolwiek zamówionego przez nas banana w cieście, akurat tego wieczoru nie było. Ostatecznie przyznaję 3- za zupę jajeczno-krewetkową, 1+ za paluszki krabowe, 3 za indyka z papryką oraz 2 za deser lodowy.

Co do oceny obsługi, to muszę przeciwstawić dwie postawy - bardzo uprzejmego Pana, który odebrał moje oba telefony (za pierwszym razem lokal był pełen gości targowych i rezerwacja nie była możliwa, a za drugim razem ruch był minimalny i nie wymagano rezerwacji) oraz Panią kelnerkę, która naszą obsługę zawaliła. Czekaliśmy bowiem do przesady długo i nie chodzi mi tu o podanie dań (nie sposób je podać, gdy nie są jeszcze gotowe), ale o każdorazowy odbiór brudnych naczyń, przyjęcie zamówienia deseru, wystawienie rachunku i przyjęcie zapłaty. W dodatku byliśmy już wówczas jedynymi gośćmi w restauracji, a Pani kelnerka miała nas cały czas w zasięgu wzroku. Zamiast jednak obsługiwać, siedziała dwa stoliki dalej z segregatorem w ręku i stertą papierów na blacie. Prawdopodobnie była to zatem właścicielka lub co najmniej kierowniczka, która błędnie zakładała, że więcej pieniędzy ucieka jej poprzez nieobrobione faktury, niż przez nieobsłużonych gości.

Zdecydowanie wolę polecać lokal, aniżeli do niego zniechęcać. Ukrywać swoich odczuć jednak nie mogę, gdyż wychodząc z Azji moglibyście poczuć się oszukani przeze mnie nie mniej, niż ja poczułem się oszukany przez kogoś, kto zamieścił w materiale promocyjnym sformułowanie "Powiew Chin w sercu miasta. Będziecie mieli do czynienia z elegancką restauracją serwującą wyśmienite dania chińskie i europejskie". Dla mnie to zwykła farsa, a olbrzymie rozczarowanie stanem faktycznym sprawia, że taka reklama bardziej restauracji szkodzi, niż pomaga.

Jedzenie: 2+
Obsługa: 3-
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 2


KOSZTORYS:
Sajgonki - 8 zł.
Paluszki krabowe – 8 zł.
Zupa słodko-kwaśna z bambusem – 7 zł.
Zupa jajeczno-krewetkowa - 7 zł.
Frutti di mare – 21 zł.
Danie firmowe: indyk z papryką – 19 zł.
Deser lodowy – 10 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 12 zł.
Suma: 92 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.44

ADRES: Poznań, ul. Śniadeckich 11
INTERNET: www.restauracjaazja.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 18 października 2010

CAFE SENSACJA / ocena 2.97 (zamknięta)

Od kiedy nad Wartą zaczęły swoją działalność serwisy promujące zakupy grupowe, zdarza się, że odwiedzamy lokale, do których niekoniecznie wybralibyśmy się w pierwszej kolejności, gdyby przyszło nam płacić pełną cenę. Jednak zniżka na poziomie 50% często przesądza o sprawie i skłania, aby zaryzykować i zajrzeć w dotąd nieznane nam miejsce. Tak właśnie było z wizytą w Cafe Sensacja.


ONA:
O istnieniu Cafe Sensacja dowiedziałam się od jednej z naszych Czytelniczek, która po nieudanej wizycie właśnie w tym miejscu, postanowiła podzielić się z nami wrażeniami, przestrzegając przede wszystkim przed panującą w lokalu atmosferą przepełnioną okrzykami wznoszonymi w tzw. łacinie podwórkowej. Kawiarnie w mniejszym stopniu wzbudzają moje zainteresowanie (szczególnie te, w których jest wszystko i nic, od kawy po pierś z kurczaka na sałacie) dlatego informację tę puściłam trochę mimo uszu. Kiedy jednak dowiedziałam się, że to właśnie w Sensacji będziemy stołować się w najbliższym czasie, opinia ta stanęła mi przed oczami. Szczerze mówiąc pomyślałam, że może być tylko lepiej.

Po chwili od odnalezienia słabo oznakowanej kawiarni, znaleźliśmy się w wyremontowanej suterenie kamienicy. Wnętrze było pełne papierosowego dymu i klubowej muzyki, która momentami stawała się dość męcząca. Jeden i drugi problem został jednak rozwiązany przez obsługę, która po chwili otworzyła drzwi, żeby przewietrzyć pomieszczenie (sprawiając, że w lokalu zapanował dość nieprzyjemny chłód) i co jakiś czas puszczała utwory z bardziej rozbudowaną linią melodyczną. Wnętrze trudno określić jednym zdaniem, jest to klasyczna, pełna zakamarków suterena z ładnymi sklepieniami. Główne pomieszczenie zostało zdominowane przez duży bar, wzdłuż którego ustawiono stoliki z wygodnymi siedziskami (te same lub podobne umieszczono w pozostałych salach). W środku panuje lekki półmrok rozproszony gdzieniegdzie ciepłym światłem ze ściennych kinkietów (co niestety widać na naszych, nie do końca udanych zdjęciach). Roi się tu od przeróżnych dekoracji począwszy od zdjęć i obrazów, po gramofon, maszynę do szycia, latarenki, lustra, suszone kwiaty, kłosy zboża, a także książki i gry planszowe.

Menu nie kryło dla nas tajemnic ponieważ prześledziliśmy je na stronie internetowej. Stąd już wcześniej zdecydowałam się na pół porcji ślimaków zapieczonych z masłem czosnkowym, sałatkę z wędzonym łososiem i pół porcji ciasta domowego. Pozostała zatem kwestia napojów. Przyznaję, że tęsknym wzrokiem zerkałam w stronę karty win, szczególnie kuszący wydawał mi się tu Cremant d’Alsace (w całkiem niezłej jak na cremant w lokalu cenie – 70 zł). Kusiło mnie także piwo z syropem fiołkowym, który to napój już kilka osób poleciło nam w komentarzach do posta o Ptasim Radiu. W ogóle w lokalu można było wybierać spośród ogromnej liczby ciekawych syropów i choć z reguły nie pijam piwa z sokiem, tym razem skusiło mnie wybitnie francuskie Picon Biere (lager wzbogacony alkoholowym syropem o smaku pomarańczy). Zacznę od napoju, który potraktowałam jako smakową ciekawostkę, choć szczerze mówiąc poprzestanę na jednorazowej przygodzie (utwierdzając się w przekonaniu, że Francuzi i piwo to nie do końca udany mariaż). Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to skrajnie subiektywne (być może oburzające dla innych) odczucie, ale wspomniane Picon Biere smakowało dla mnie jak pozbawione gazu piwo, zaserwowane w szklance po soku pomarańczowym. Kiedy już zaspokoiłam swoją ciekawość w kwestii smaku napoju, na stole pojawił się tuzin zapieczonych w muszlach ślimaków. Nie czuję się specjalistką w kwestii tego przysmaku, gdyż ślimaki (duszone bez muszli w sosie z majerankiem) jadłam wcześniej tylko raz, wiele lat temu we Francji i pamiętam, że zaskoczyło mnie, iż po obróbce termicznej zwinęły się one w niewielkie, twardawe pierścionki. Te zaserwowane w Sensacji były bardziej delikatne i soczyste, doprawione niewielką ilością czosnku i pietruszki. Okazały się trochę smaczniejsze niż się spodziewałam, a zarazem zupełnie inne niż te, które próbowałam we Francji. Do ślimaków zaserwowano dwie ciepłe bułeczki (niestety pieczywo to w mrożonej formie można kupić w supermarketach). Dalej przyszedł czas na sałatkę składającą się z sałaty, pomidorów, ogórków, orzechów laskowych i dressingu jogurtowo-ziołowego. Sałatka nie była najgorsza, choć przyznam, że osobiście orzechy laskowe nie współgrały mi z całością, jakość łososia pozostawiała trochę do życzenia (trafiłam kilka dość twardych kawałków), a i suszone zioła mogłyby zostać zastąpione tymi świeżymi. Najbardziej dobiły mnie jednak dwie kromki pieczywa tostowego, które spoczęły obok talerza z sałatką. Zdecydowanie najlepiej z wybranych przeze mnie dań wypadła szarlotka posypana płatkami migdałów, z dużymi kawałkami świeżych jabłek podana na ciepło z solidną porcją cynamonu. Przez większą część naszej wizyty obsługa była prawie niezauważalna i choć niespecjalnie skora do rozmowy, przyznam, że próbowała doradzać w momentach naszego zawahania. Pomijając jej wycofanie, gubienie sztućców po drodze i dość nieprzyjemną sytuację przy regulowaniu rachunku (ale o tym przeczytacie w recenzji Marcina) nie zapisała się bardziej wyraziście w mojej pamięci.

Podsumowując, do Cafe Sensacja pewnie już nigdy się nie wybiorę (chociaż początkowo brałam pod uwagę powrót na wypróbowanie wspomnianego cremant). Jedzenie „na głodniaka” jest do zaakceptowania, jednak w świetle kwoty na rachunku zniechęca mnie do dalszych eksperymentów (za tę cenę mogę zjeść coś dużo smaczniejszego w regularnej restauracji). Gwoździem do trumny było jednak zachowanie obsługi na końcu naszej wizyty (a podobno osobą, która rzeczony gwóźdź wbiła, była właścicielka lokalu). Niestety nie jestem w stanie sobie do końca tego zachowania wytłumaczyć, ale też tego wytłumaczenia specjalnie nie szukam, ponieważ Sensacja nie ma w sobie takiej atrakcji, która skusiłaby mnie do powrotu.

PS Na minus muszę policzyć jeszcze to, że aby dostać się do toalety, każdorazowo należy zasygnalizować swoja potrzebę fizjologiczną prosząc o klucz.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3-


ON:
W sąsiedztwie przystanku tramwajowego na Alejach Marcinkowskiego (tego w stronę Kupca Poznańskiego i dalej na Rataje) stoi kamienica z niewielkim, pomarańczowym szyldem oraz szklanymi drzwiami, za którymi wydaje się znajdować opuszczony sklep. Okazuje się jednak, że Cafe Sensacja bynajmniej nie jest opuszczona. Po prostu, aby do niej dotrzeć, trzeba po przekroczeniu progu zejść po schodach na poziom sutereny i skręcić w lewo. Za kolejnymi drzwiami ukaże nam się ceglane, sklepione wnętrze z przygaszonym światłem – niby otwarte, ale jednak z kilkoma zakamarkami. Jak dla mnie stylistyka nie tyle kawiarniana, ani restauracyjna, co typowo pubowa. Po prawej stronie od wejścia mamy wysoki bar, na wprost salę, która przechodzi w kolejną (zdawałoby się główną), z której jest wejście do kameralnego pokoiku z kanapami, a także wyjście na ogródek na tyłach kamienicy i wejście do kuchni na zapleczu. Od razu wyczułem dwa potencjalne problemy. Pierwszy to domniemana (co też się potwierdziło) trudność z obfotografowaniem, tak rozplanowanego wnętrza, a drugi – mało komfortowe warunki spożywania posiłku przy wysokim i niewielkim stoliku. Taki stolik jest co prawda tylko jeden (w niewielkim quasi korytarzyku), niemniej w Sensacji trafiliśmy na permanentny ruch i cała reszta stolików była zajęta (zarówno te 2 osobowe, te niskie przy kanapach, jak i 6 osobowe ławy). I choć nie było kompletu gości, gdyż największe ławy zajmowała czasem jedna osoba z laptopem, a czasem dwie grające w szachy (dostępne na półce z grami i książkami), to byliśmy świadkami licznych opuszczeń lokalu z powodu nieznalezionego miejsca. Przyznam przy tym, że zadziwiła mnie naoczna popularność Sensacji i postawiłem sobie za zadanie odkryć magnetyzm tego miejsca. A jeżeli już o miejscu wspominamy, to szczęśliwie udało nam się przesiąść, gdy tylko wyczaiłem, że jedna z par zbiera się do wyjścia. Przeżyłbym co prawda wysoki stolik i wysoki taboret, ale wielki kwiat, o który chcąc, nie chcąc ocierałem się przy każdym ruchu, był nie do zniesienia na dłuższą metę. Co prawda były też kłęby dymu papierosowego, jaki produkowało dwóch starszych jegomości przy barze, ale 15 listopada już wkrótce, a restrykcyjna ustawa, która wejdzie wówczas w życie, da mi komfort, którego teraz zabrakło.

Dostaliśmy po dwie karty menu każdy i tak, jak menu na stronie internetowej wydało mi się przejrzyste, tak te papierowe wprowadzało pewien chaos i potrzeba było dłuższej chwili, abym mógł się zorientować, gdzie szukać napoi, gdzie deserów, posiłków, a gdzie alkoholi. Ostatecznie zarówno przystawkę, jak i deser zdecydowaliśmy się zamówić z Anią na spółę i były to odpowiednio - ślimaki po burgundzku oraz domowe ciasto z owocami własnego wypieku. Na drugie danie zamówiłem z kolei quesadilla el diablo, które wskazała mi Pani kelnerka, gdy poprosiłem o radę zestawiając to danie z chlebkiem pita z kurczakiem na ciepło. Nie ukrywam, że najbardziej ciekawy byłem ślimaków, bowiem chyba nie często się zdarza, aby kawiarnia serwowała taki oto specjał. W tym przypadku wytłumaczeniem jest chyba osoba właściciela Sensacji, który jak się dowiedzieliśmy swoimi kanałami - jest Francuzem, który prowadzi lokal z żoną - Polką. Oczekiwania były zatem tym większe, bo skoro Francuz, to chyba wie co robi, skoro wprowadza taką, a nie inną pozycję do menu (w domyśle – ma dojście do świeżych produktów, zna świetny przepis i jest mistrzem tej potrawy). Z kuchni podano nam (schemat jest bowiem taki - Pani kelnerka przyjmuje zamówienie i zanosi je do kuchni, a z kuchni danie wprost na stół podaje je inna Pani) 12 ślimaków zapieczonych w muszlach z masłem czosnkowym i dwoma ciepłymi bułeczkami. Nie był to jednak przysmak, którego się na wyrost spodziewałem. Nie wiem, czy to mrożony produkt, czy co innego, ale walor smakowy był nikły i stanowił jedynie tło wobec wspomnienia świeżych ślimaków kosztowanych niegdyś w Piano Bar. Ot, taka kawiarniana ciekawostka, w specjalnym naczyniu podana i specjalnym narzędziem z muszli wydobywana. Naczynie zresztą chwiało się non-stop gdyż ułożone zostało na za małym do niego talerzu, a najfajniejszym doznaniem smakowym było maczanie kawałków ciepłej bułeczki w roztopionym maśle czosnkowym. Przyszła jednak kolej na danie główne – 6 kawałków quesadilla z serem gouda, kawałkami piersi z kurczaka oraz papryczkami jalapeño w środku, podanych z miseczką sosu al'a salsa (tylko rzadszego) i posypanych ziołami. Danie było zarówno bardzo pikantne (co też słusznie oznaczono w menu) za sprawą zielonych papryczek, jak i niespodziewanie sycące za sprawą sera. Potrawa była jednak stanowczo za mało urozmaicona, jak na drugą z najdroższych i najbardziej rozbudowanych wersji w menu, a jej jedzenie (bynajmniej nie smakowanie) nudziło się już po drugim kawałku. Niezwykle rzadko nie dojadam do końca z braku smaku, jednak tym razem nie dałem rady tego zmęczyć i zostawiłem dwa trójkąty. Odkupienie przyszło w deserze, bowiem szarlotka przyozdobiona bitą śmietaną, plastrami pomarańczy oraz listkiem mięty była rzeczywiście domowego wypieku. Cechowała ją niezwykła delikatność, przyjemnie rozpływała się w ustach i zaiste była bardzo smaczna. Wspomnę też o dodatku Picon bière, który domówiliśmy do piwa. Ma niewątpliwie ciekawy skład (nalewy na korzeniu goryczki alpejskiej, korzeniu gencjany, drzewa chinowego, słodkiej skórce pomarańczowej z dodatkiem syropu cukrowego i karmelu) i dodaje piwu kilka procent (sam ma ich 18), ale jak dla mnie powoduje też, że po piwo sięgam rzadziej, bowiem jego smak zneutralizował to co w piwie lubię najbardziej. Ostatecznie przyznaję 3- za ślimaki, 2 za quesadilla, 4+ za szarlotkę, a piwa nie oceniam.

Na tym etapie wiedzieliśmy, że do Cafe Sensacja na jedzenie już na pewno nie zbłądzimy, ale bynajmniej nie wykluczaliśmy wypadu na deser lub napitek. Stało się jednak coś nieprzewidywalnego. Chcąc uregulować większą część rachunku trzema bonami Groupon (łącznie 90 zł) Pani kelnerka oznajmiła, że akceptują tylko jeden bon na osobę. Przyznam, że lekko nas tym zdezorientowała, poprosiłem zatem o chwilę i zagłębiłem się w lekturę kuponów, które każdorazowo wskazują wszystkie warunki ograniczające promocję. Utwierdziłem się, że nie ma mowy o żadnym ograniczeniu ilości tychże kuponów i ruszyłem do baru, grzecznie pytając, czy jest pewna swoich racji, bowiem akurat my często z zakupów grupowych korzystamy i jeżeli jest taka bariera ilościowa, to jest to wyraźnie na kuponie wskazane. Pani kelnerka jeszcze nie zdążyła odpowiedzieć, a w słowo weszła jej Pani, która wynosiła dotychczas dania z kuchni (po czasie dowiedzieliśmy się, że była to żona francuskiego właściciela, która wraz z nim prowadzi lokal). Oznajmiła stanowczo i nie pozostawiając pola do dyskusji, że muszą mieć przecież jakieś zasady, bowiem jeden Pan przyniósł 16 kuponów i kropka (tak, jakby to było coś złego). Moim zdaniem - zasady, zasadami, ale niech Sensacja ustala je wcześniej z Grouponem, albo chociażby informuje o nich, gdy przed zamówieniem oznajmiałem, że płatność będzie w tychże kuponach. Ja naprawdę dużo nie wymagam. Nie oczekuję, że kelnerka będzie obchodzić się ze mną jak z jajkiem i wybaczam w tym przypadku bez mrugnięcia okiem totalne wycofanie komunikacyjne obsługi, jej potknięcia w postaci dwukrotnie zrzucanych przy moim stoliku sztućców i takie tam drobiazgi. Jednak brak profesjonalizmu ze strony właścicieli jest dla mnie przegięciem wykluczającym mój przyszły wypad do Sensacji.

Summa summarum, nie odnalazłem magnesu, który tłumaczyłby tak spory ruch. Jeżeli bowiem nie jedzenie, nie obsługa, to chyba nie wnętrze, bo choć wypadło najlepiej, to nie jest przecież unikalne w skali Poznania. Również ceny w ostatecznym rozliczeniu nie kuszą zbytnio, gdyż w tej niby niskobudżetowej kawiarni rachunek wyniósł nas 103 zł, a w odwiedzonej ostatnio (niby burżujskiej) Brovarii było to 115 zł. Przykro mi bardzo, ale 12 złotych różnicy nie tłumaczy takich dysproporcji w jakości. Wiem natomiast jedno - Cafe Sensacja ma swoje zasady i mi one nie odpowiadają.

Jedzenie: 3-
Obsługa: 3-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3-


KOSZTORYS:
Ślimaki po burgundzku (12 pieczonych ślimaków w koklikach z masłem czosnkowym, podawane z pieczywem) - 27 zł.
Sałatka z łososiem (z zieloną sałatą, pomidorami, ogórkiem, cebulą i orzechami oraz z sosem jogurtowo-ziołowym, podawana z pieczywem i masłem) - 20 zł.
Quesadilla El diablo (z serem gouda, z piersią z kurczaka i papryczkami jalapeño) - 22 zł.
Domowe ciasto z owocami, własny wypiek (szarlotka) - 8 zł.
Lech Premium 0,5 x 2 - 16 zł.
Picon bière 0,05 x 2 - 10 zł.
Suma: 103 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.97

ADRES: Poznań, Al. Karola Marcinkowskiego 16/6
INTERNET: http://www.cafe-sensacja.com/

Bookmark and Share

czwartek, 25 lutego 2010

PEKIN / ocena 2.84

W ostatniej ankiecie zapytaliśmy Was - którą z chińskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? Miejsca na podium zajęły: Pekin (30%), Azalia (22%) i Wok To Walk (18%). Dalej znalazły się kolejno: Zielony Smok (11%), Panda (6%), Mały Cesarz (4%), China Boy (2%), China Town (2%) oraz Złoty Smok (1%). Tradycyjnie zatem zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji, a także do udziału w kolejnej ankiecie.


ONA:
Zastanawiam się czasem jaki wymiar mają wyniki proponowanych przez nas ankiet. Czy świadczą o popularności miejsca, wyrobionej marce, czy też o antypatii lub sympatii jaką darzycie wybrany lokal. Sami nie głosujemy w naszych ankietach, zresztą nie wiem, jaką ostatecznie motywację miałabym przy wyborze restauracji. Oczywiście zawsze kibicuję miejscom do których mam największą ochotę wybrać się w najbliższym czasie, niemniej odmienne od moich typy zapewniają element niespodzianki. Przekraczając próg Pekinu, nie miałam jednak wątpliwości, że tym razem chodziło przede wszystkim o popularność.

Zanim zobaczyłam w restauracji spory, jak na ten dzień tygodnia i porę dnia tłum, znalazłam się na chwilę w innym świecie. Moim oczom ukazała się najprawdziwsza z prawdziwych i najbardziej tradycyjna z tradycyjnych - szatnia. Panował tu nastrój jak w dobrym kryminale, lub mrocznym filmie. Pani szatniarka siedziała sobie spokojnie i niespecjalnie zwracała na nas uwagę, ale też niespecjalnie tej uwagi szukaliśmy, od razu kierując nasze kroki na salę restauracyjną (żeby pokrótce zorientować się co i jak oraz dopytać o zdjęcia). I myślę sobie, że taka szatnia choć ewidentnie jest reliktem przeszłości, ma swój urok. Jest w niej również pewna elegancja. To też wygoda dla gości restauracji, więc wszystko byłoby na plus, gdyby nie fakt, że za szatnię trzeba zapłacić (1zł, nie jest jednak obowiązkowa). Z mrocznego pomieszczenia z szatnią, zapowiadającego już pewnymi elementami konwencję tego, co czekało na nas dalej, przeszliśmy do podłużnej sali. Wydzielono w niej dwie strefy – większą dla palących i mniejszą dla nie palących (o czym poinformowała nas Pani kelnerka). We wnętrzu dominował kolor czerwony i złoty. Krwista czerwień ścian przełamana została tu i ówdzie piaskowymi akcentami, nad każdym stolikiem zawieszono chiński lampion, a przejścia między strefami zabudowano solidnymi ażurowo - drewnianymi dekoracjami z motywami chińskich smoków i kwiatów. Dodatkowo, w większej sali, pomiędzy wszystkimi stolikami umieszczono drewniane przepierzenia, suto obwieszone sztucznymi kwiatami. Generalnie nie jest źle, zakładając że spodziewamy się konkretnej dawki chińskiego kiczu, wzbogaconego postkomunistyczną fantazją. Dzięki temu wyraźnie można odczuć, że czasy świetności tego przybytku przypadały na lata dziewięćdziesiąte. Z wyborem dań z menu nie mieliśmy większego problemu, bo zapoznaliśmy się z nimi już wcześniej. Tradycyjnie jednak dopytaliśmy o kilka potraw. Na wszystkie pytania otrzymaliśmy rzeczową odpowiedź, choć muszę przyznać, że Pani kelnerka była raczej mało zaangażowana. Zdecydowałam się na sajgonki (czy jak kto woli spring rolls) wegetariańskie, a na drugie danie wybrałam mintaja w sosie słodko-kwaśnym. Do tego domówiłam makaron po szanghajsku. Pani kelnerka powiedziała, że w przeciwieństwie do makaronu po pekińsku, jest on usmażony z warzywami (ze względu na te warzywa zrezygnowałam z dodatkowej sałatki, choć kusiła mnie kapusta z szafranem). Sajgonki pojawiły się niespodziewanie szybko, tak szybko, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie są przypadkiem surowe. Na małym talerzu spoczywały trzy, ręcznie zwijane, wysmażone na złotobrązowy kolor, chrupiące roladki z nadzieniem trochę przypominającym miazgę warzywną. Nie podano żadnego sosu, a suche sajgonki jakoś mnie nie zachęcały, więc domówiłam jeszcze porcję sosu słodko–kwaśnego (szkoda, że obsługa z własnej inicjatywy nie informuje o takiej możliwości). Pierwszy kęs sajgonki i stwierdziłam – nie jest źle, choć przyznam z lekkim zawstydzeniem, że po brodzie ściekła mi solidna porcja tłuszczu. Były to zdecydowanie najbardziej ociekające tłuszczem sajgonki jakie w życiu jadałam. Nie należały z pewnością do kategorii tych rewelacyjnych, ale dało się je zjeść. Po jakimś czasie, na stojące na stołach podgrzewacze przyniesiono nam dania główne w porcjach tak ogromnych, iż miałam wrażenie, że przydałyby się tu z nami dwie dodatkowe osoby (i tu kolejny mały minus dla obsługi – fajnie byłoby, gdyby potrafiła np. doradzić, że porcja makaronu jest zbyt duża dla jednej osoby). Powiem krótko - moja ryba była bardzo kiepska. Porcja należała również do sporych – jakieś 8-10 kawałków ryby, jednak już po pierwszym, zakończyłam moją przygodę z mintajem. Nie chce w szczegółach opisywać co było nie tak z moim daniem, bo jak dla mnie w całości i od początku totalnie poległo. Pustki w żołądku postanowiłam uzupełnić makaronem z warzywami, bo choć był nijaki, to mnie nie odrzucał, potraktowałam go więc jako zapychacz żołądka. Wprawdzie wspomniany dodatek warzyw okazał się być niewielką garstką groszku i marchewki w morzu makaronu sojowego, okraszonego kawałkami jajka, ale na sałatkę nie miałam już ochoty.

Pekin cieszy się ogromną popularnością i to pozwala mi sądzić, że może ja miałam pecha. Albo może tylko ja nie znam jakiejś oczywistej i powszechnie krążącej prawdy, że w chińskich restauracjach nie zamawia się mintaja. Niestety nie przekonuje mnie również fakt, że w Pekinie jest tanio. Owszem, znając już tamtejsze porcje zamówilibyśmy o połowę mniej, niestety nie mieliśmy takiej wiedzy, a i obsługa w tej kwestii nie służyła pomocą. Za nasz zestaw (bez deseru) zapłaciliśmy prawie 100 zł, a za taką kwotę, w okolicach rynku mogę zjeść bardzo przyzwoity obiad, który sprawi mi przyjemność.

Jedzenie: 2
Obsługa: 3-
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 2


ON:
Niech mnie ktoś poprawi, jeżeli się mylę, ale jestem niemal pewny, że w naszym blogowym zestawieniu nie było dotąd lokalu o takich tradycjach, jak Pekin. Restauracja raczy bowiem swoją kuchnią od 19 lat i jest to prawdziwy fenomen, wśród zmieniających się trendów na poznańskim rynku gastronomicznym.

Z zewnątrz Pekin trzyma się całkiem dobrze, jak na swoje lata. Gołym okiem widać, że elewacja była odnawiana, czego mogłoby pozazdrościć Pekinowi kilka całkiem nie tak dawno otwartych restauracji. Po przekroczeniu progu jest już jednak trochę gorzej. Uspokajam, że nie chodzi mi tutaj o żaden odpadający tynk, ani nic z tych rzeczy, a tylko o dość eklektyczny przedsionek z przedpotopową, a zarazem płatną szatnią. Z racji tego, że nie jest obowiązkowa, ominęliśmy ją szerokim łukiem i mijając jeszcze złoty posążek Buddy weszliśmy do sali restauracyjnej. Pomieszczenie jest jednobryłowe, wąskie i długie, jak okiem sięgnął, a po lewej stronie, mniej więcej w połowie jego długości znajduje się bar. Jako zatwardziały przeciwnik palenia w miejscach publicznych zdziwiłem się trochę w kwestii rozdziału tych spraw w Pekinie. Otóż do dyspozycji palących jest powierzchnia wielkości 3/4 lokalu, a dla niepalących nieproporcjonalnie mała strefa na samym końcu sali. Miałem jednak satysfakcję, że do tego wydzielonego skrawku zmierza około 80% gości. Wracając do wystroju trzeba zauważyć, że we wnętrzu zostało niemal wszystko utrzymane w kolorach czerwieni. Do tego dochodzi marmuropodobna, wypolerowana posadzka, ciekawe lampiony i świetliki oraz mniej ciekawe, ogrodowe przepierzenia ze sztucznymi kwiatami i archaiczna piaskowa mozaika, która symbolizuje zapewne Wielki Mur Chiński. Wystrój jaki jest, taki jest, ale bez dwóch zdań - wnętrze, tak jak elewacja zewnętrzna - też zostało odnowione.

Przy stole siedzi się bardzo wygodnie, niemniej miałem wrażenie, że choć czyste, to zarówno obrusy, jak i serwety pamiętają początek lat dziewięćdziesiątych. Z bardzo bogatego menu zamówiłem zupę kwaśno-pikantną, a także kaczkę "He-Czuen". Jako, że Pekin jest jedną z tych restauracji, w której należy osobno domawiać dodatki do dania głównego - domówiłem jeszcze pyzy smażone oraz ostrą sałatkę na zimno. Z racji spodziewanych ostrości, jako napój wybrałem piwo. Zupa została podana niemal ekspresowo. Niewielka miseczka, gęstej, gorącej, kwaśnej z początku i pikantnej na końcu zupy była strzałem w dziesiątkę i śmiało mogę ją polecić. Przepisu nie znam, ale w konsystencji półpłynnego żelu pływały bardzo liczne warzywa oraz drobne kawałki mięsa, a na powierzchni ułożono wiórki z chipsów krabowych. Przyszła kolej na danie główne i stołu niemal nam zabrakło. Danie ląduje bowiem na aluminiowym podgrzewaczu, pusty talerz przede mną, a dodatki dookoła. Tutaj poważny minus dla obsługi, która choć pewnie przyzwyczajona do stałych bywalców, powinna zachować czujność, jeżeli ktoś zamawia z menu, jakby był tam pierwszy raz. Otóż wierzcie mi lub nie, ale jak zamówicie jedno danie główne i jedną porcję ryżu, makaronu lub pyz oraz jedną sałatkę, to w zupełności wystarczy, aby najadły się tym dwie osoby. Tyle o ilości, a teraz o smaku. Pokrojony na paski i dobrze wysmażony filet z kaczki podany został z trzema rodzajami papryki (czerwoną, żółtą i zieloną), a także z grzybami chińskimi (zapewne Mun) oraz delikatnym sosem. Danie było naprawdę poprawne i choć nie wyczuwało się głębszych smaków, to nie można mu nic zarzucić. To już tylko bowiem moja osobista preferencja, że wolałbym, aby filet był bez skóry. Smażone pyzy jadłem z kolei po raz pierwszy i muszę przyznać, że ciekawy to specjał, tylko w tym wydaniu za bardzo opity tłuszczem. Zupełnie nieudana była tylko ostra sałatka na zimno. Bezsmakowa i koloryzowana na żółto kapusta, może i była zimna, ale na pewno nie ostra. W kwestii jedzenia przyznaję zatem ostatecznie 4+ za zupę, 3+ za kaczkę, 4- za pyzy oraz 2 za sałatkę.

Pekin niczym specjalnie mnie nie zachwycił, ale też nie zdyskredytował się w moich oczach. Skoro jednak trwa na swoim miejscu nieprzerwanie od 1991 roku, to oznacza tylko jedno - ma swoich zagorzałych zwolenników i im tam smakuje :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Spring rolls z nadzieniem warzywnym - 5,5 zł.
Zupa kwaśno-pikantna – 6,8 zł.
Mintaj w sosie słodko kwaśnym – 18,8 zł.
Kaczka "He-Czuen" – 31,8 zł.
Makaron sojowy smażony po szanghajsku – 5,8 zł.
Pyzy smażone – 4,5 zł.
Ostra sałatka na zimno – 5,5 zł.
Sos słodko–kwaśny - 2 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 16 zł.
Suma: 96,7 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.84

ADRES: Poznań, ul. 23 Lutego 33
INTERNET: www.pekin.pl

Bookmark and Share

czwartek, 15 października 2009

MADAGASKAR restaurant & cafe / ocena 2.38

Madagaskar obserwowaliśmy już od dłuższego czasu. Jednak pierwsza okazja do wypróbowania specjałów szefa kuchni pojawiła się dopiero teraz. Otrzymaliśmy w prezencie bon Wonderbox „Stoliczku nakryj się” i to właśnie Madagaskar był jedną z restauracji, które obejmowała promocja.



ONA:
Choć nie leży to w mojej naturze patologicznego gawędziarza, dzisiaj zacznę krótko i treściwie: Madagaskar (restauracja) mnie rozczarował i raczej tam nie wrócę , o ile ktoś wcześniej nie zakuje mnie w kajdany i nie zaciągnie tam siłą.

Po pierwsze: wystrój. Choć niechybnie widać w nim rękę jakiegoś projektanta i spójny zamysł, całość nie prezentuje się najlepiej. Najsłabiej wypada nudna kremowo-brązowa kolorystyka, górna sala, która ma przypominać jaskinię, a w rzeczywistości przypomina tandetne nie wiadomo co, sztuczna roślinność w dolnej sali, która nie pasuje mi zupełnie dlatego, że jest….sztuczna (wiem, wiem, brak dostępu do naturalnego światła). Niewątpliwie jakiś pomysł na zakomponowanie tej przestrzeni był, jednak jak dla mnie zupełnie bez polotu. Po drugie: obsługa. Wiem, że wiele osób potraktuje to jako czepialstwo, ale lubię , kiedy obsługa restauracji ubrana jest w sposób, który podkreśla funkcję pełnioną w lokalu. Nie chcę się domyślać, czy ta ubrana w niezobowiązujący sposób Pani jest z obsługi, czy może jest jedną z klientek. Z racji, pewnie niecodziennego wydarzenia jakim było wykorzystanie bonu Wonderbox, czekaliśmy dobre 15 minut zanim obsługa ustali, które dania z menu możemy wybrać. I tu kolejne zaskoczenie, poinformowano nas, że wprawdzie możemy wybrać dania z trzech zestawów (danie główne + deser), ale oboje musimy się zdecydować na ten sam zestaw. Pozostawię to bez komentarza. I ostatnia rzecz, w zestawie sztućców, które otrzymałam, zamiast standardowego noża, wręczono mi mały nożyk do masła. Kiedy się zorientowałam i próbowałam go wymienić, nie udało mi się znaleźć nikogo z obsługi. Niestety, nie było to dla mnie bez znaczenia. Po trzecie: jedzenie. Zdecydowaliśmy się na filet z soli w sosie cytrynowym ze szpinakiem i kolorowym ryżem, a na deser lody waniliowe z ciepłym sosem malinowym Choć bardzo się bałam tego co zobaczę, przyniesiono mi danie, które prezentowało się całkiem apetycznie i atrakcyjnie. Z całego wieczoru był to największy plus. Jedzenie też nie było koszmarne. Wprawdzie moja rozmrożona na szybko, pod bieżącą wodą sola smakowała pewnie równie intensywnie co styropian, ale cytrynowy sos, ryż w sosie pomidorowym i szpinak, od biedy mogły się obronić. Na deser otrzymałam duży pucharek kiepskich lodów waniliowych, zalanych ciepłym sosem malinowym (kilka owoców zmiksowanych z syntetycznym sosem malinowym z plastikowej butelki).

Być może niezbyt dobre wrażenie, jakie zrobiła na mnie restauracja było wynikiem tego, że klienci korzystający z Wonderboxa programowo traktowani są jako zło konieczne i goście drugiej kategorii. Wystrój i jedzenie to z kolei rzecz gustu i komuś może się to wnętrze podobać, a dania smakować. Ktoś inny nie zwróci też uwagi na nóż kończący się w połowie dłoni, lub na mało restauracyjny strój kelnerki i uzna, że Madagaskar to właśnie jego miejsce na kulinarnej mapie Poznania. Z pewnością nie będę to ja.

Jedzenie: 2+
Obsługa: 2
Wystrój: 2
Jakość do ceny: 2




ON:
Wystrój lokalu nie przypadł mi specjalnie do gustu, przy czym, im dalej i niżej od wejścia, tym gorzej – lekko kiczowata jaskinia przechodzi po schodach w trochę bardziej kiczowatą stołówkę. Również obsługa nie przypadła mi do gustu. Mam wrażenie, że jako posiadacz Wonderboxa zostałem potraktowany iście instrumentalnie. Nie dość, że nie było można wybrać dań z karty (dziękuję restauracji Mollini, że nie robiła takich problemów) i trzeba było wybrać jeden z trzech zestawów wartych 43 zł (nominał bonu wynosił 99 zł, tak więc gdzieś nam przepadło 13 zł), to jeszcze we dwoje musieliśmy zdecydować na ten sam zestaw. Tym samym, zamówiłem filet z soli na pierzynce ze szpinaku w sosie cytrynowym z kolorowym ryżem, a na deser lody waniliowe z gorącym sosem malinowym. Miałem przy tym żelazne postanowienie, aby do jedzenia nie uprzedzać się ani wystrojem, ani obsługą. Niestety, choć estetycznie podane, to również nie zachwycało. Mrożona ryba smakowała, jak typowa mrożona ryba, a waniliowe lody smakowały, jak typowe waniliowe lody. Uczciwie zatem przyznaję, że nie kusi mnie wizja ponownej wizyty w Madagaskarze. Spróbowałem i wystarczy.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3-
Wystrój: 3-
Jakość do ceny: 2



KOSZTORYS:
Filet z soli na pierzynce ze szpinaku w sosie cytrynowym z kolorowym ryżem x 2 - 58 zł.
Deser lody waniliowe z gorącym sosem malinowym x 2 - 28 zł.
Lech Premium 0,5 x 2 – 16 zł.
Suma: 102 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN
: 2.38

ADRES
: Poznań, ul. Wielka 7

Bookmark and Share

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...