Pokazywanie postów oznaczonych etykietą na ratajach. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą na ratajach. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 lutego 2011

INDIAN-OCEAN.PL (po "Kuchennych rewolucjach") / ocena 4.06 (zamknięta)

Pierwszy raz odwiedziliśmy Indian Ocean w połowie listopada zeszłego roku i szczerze mówiąc - powrotu nie przewidywaliśmy. Nie minęło jednak 8 dni, jak jeden z Czytelników (dzięki Iron) doniósł nam w komentarzach, że na poznańskie Rataje zawitała ekipa „Kuchennych rewolucji” z Magdą Gessler na czele. Ciekawość zmian przeważyła nad wcześniejszą deklaracją i po trzech miesiącach jesteśmy z powrotem :)

PS Opis naszych wrażeń sprzed "Kuchennych rewolucji" znajdziecie - tutaj.


ONA:
Przed kolejnymi odwiedzinami w Indian Ocean, przeczytałam swoją recenzję z ostatniej wizyty. Generalny wydźwięk był taki, że miejsce jest OK. i choć plastikowe sztućce, talerze i klaustrofobiczne wnętrze trochę przeszkadzają, to dla mieszkańców Rataj lubiących orientalne smaki, może to być miła odskocznia od wszechobecnych pizzerii. Przyznam szczerze, że kiedy dowiedziałam się, że do kolejnej odsłony "Kuchennych rewolucji" zgłosił się właśnie Indian Ocean (a właściwie Indian-Ocean.Pl – to poprawna nazwa) byłam trochę zaskoczona. Pomyślałam, że owszem można tu zmienić wiele rzeczy (choćby zastawę, organizację przestrzeni, TV, lodówkę, dorzucić kilka potraw do menu) jednak chyba nie potrzeba do tego Magdy Gessler!?

Jechałam tam z mieszanymi uczuciami, bo z jednej strony (o czym wspominam na każdym kroku) kuchnia indyjska to chyba nie moja bajka, "Kuchennych rewolucji" w tawernie Artemis/Kapetanis nie mogę zaliczyć do jakoś szczególnie spektakularnych, a i wspomniane przeze mnie ewentualne zmiany wydawały się być raczej oczywiste. Zaskoczenie, przeżyłam już na etapie obserwacji wystroju z zewnątrz (zawsze mam ku temu sposobność, kiedy Marcin robi zdjęcie wejścia). Moim oczom ukazał się bowiem całkiem przytulny, ciepły i tętniący kolorami azyl, pośród szarego blokowiska. Zmiany (oprócz powiększenia sali jadalnej) nie były może powalające - dodano kilka lampek z kolorowych koralików, tiulowe zasłonki, poduszki w soczystych kolorach, świeże kwiaty na barze, a jedną ze ścian ozdobiono estetycznym zdjęciem/fototapetą z Indii. Myślę, że przy stosunkowo niewielkim nakładzie kosztów wyciśnięto z tego niepozornego wnętrza całkiem sporo.

Po zajęciu miejsc, młody kelner przyniósł nam ładnie wydane, proste menu. I tu kolejne zaskoczenie, w karcie pojawiły się absolutnie wszystkie moje życzenia ;) – dwie zupy, dania z rybami, dodatkowa sałatka no i Mango lassi (kartę wzbogacono także nowymi deserami). Pomna przejedzenia jakie zafundowałam sobie ostatnim razem, postanowiłam skupić się wyłącznie na daniu głównym (zostawiając trochę miejsca na ewentualny deser). Wahałam się pomiędzy trzema daniami – dwoma z rybą i jednym wegetariańskim. O ile z Palak Panner zrezygnowałam w pierwszej kolejności (przypomniało mi się, że jakiś czas temu na jednym z blogów znalazłam bajecznie prosty przepis na ser panner) to w dalszym wyborze pomógł mi pan kelner informując, że polecałby raczej Fish Armitsari, bo choć ostre, to nieco łagodniejsze od Fish Rogani. Otrzymaliśmy również informację, że poziom ostrości dania może być w miarę możliwość dostosowany do życzenia klienta. Do tego domówiliśmy ryż Saffron i sałatkę Indian Ocean Special na pół. I tu kolejne zaskoczenie, danie bardzo mi smakowało. Było zupełnie inne niż wszystkie dotychczas wypróbowane przeze mnie dania indyjskie, co pozwala mi sądzić, że być może zbyt szybko przekreśliłam możliwości kulinarne Hindusów. Owszem i tutaj bogata mieszanka orientalnych przypraw sprawiała, że trudno było wyabstrahować poszczególne składniki - dominowało curry, dało się jednak również wyczuć nuty chili i imbiru, reszta jednak pozostała smakową tajemnicą. Spore kawałki jędrnej ryby (póki co w daniu nie ma jeszcze jednej konkretnej, a kucharze eksperymentują z różnymi gatunkami) spowitej kremowym sosem o wielu obliczach (próba wyłapania wszystkich smaków stanowi tutaj naprawdę niezłą zabawę) wg. mnie jest pozycją zasługującą na uwagę. Do tego ryż z orientalnymi przyprawami oraz delikatna sałatka (kapusta, marchewka, papryka w sosie jogurtowym) łagodząca ostrość dania głównego i mamy bardzo przyjemny dla podniebienia zestaw. Na koniec jeszcze kilka łyków słodko-słonego (zdecydowanie bardziej słodkiego) gęstego, kremowego, orzeźwiającego Mango lassi i byłam więcej niż zadowolona.

Opuszczając lokal stwierdziłam, że choć początkowo trochę niechętnie podchodziłam do faktu przeprowadzenia "Kuchennych rewolucji" właśnie tu, to jednak było warto. Na Magdzie Gessler powieszono już zapewne wszystkie psy więc nie ma sensu, aby po raz kolejny publicznie wytykać słabości programu (szczerze mówiąc nie miałabym z tego żadnej przyjemności, ani satysfakcji, chyba nawet z pewnej przekory wobec tej ogólnej niechęci, główną bohaterkę programu darzę sympatią – bez wątpienia jest barwna i pełna pasji). Pozostaje mi więc pogratulować jej całkiem udanej przemiany Indian Ocean. Z przyjemnością zawitam tam ponownie.

PS Kiedy już wychodziliśmy, właścicielka lokalu podeszła do nas i zapytała czy smakowało. Nie potrafiłam podarować sobie tej sposobności i postanowiłam pogawędzić na temat programu, oczekiwań i efektu. Rozmowa trochę rozwiała moje wątpliwości co do decyzji właścicieli o udziale w "Kuchennych rewolucjach". Dowiedziałam się również wielu zakulisowych informacji, którymi bardzo chętnie bym się podzieliła, niestety nie wiem czy mogę - nie chcę nadużywać ewentualnego zaufania jakim obdarzyła mnie rozmówczyni. Powiem jedynie, że Indian Ocean to nie tylko chwilowa fanaberia właścicieli, ale ich sposób na to, aby polsko-hinduskie małżeństwo mogło spokojnie mieszkać w naszym kraju/mieście. To tak dla romantyków ;)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Gdy około godz. 17:00 dotarliśmy na osiedle Czecha, to jakąkolwiek rewolucję ciężko było dostrzec. Na zewnątrz było jeszcze jasno, a lokal w środku był słabo oświetlony, co wręcz sprawiało wrażenie zaciemnienia. Dopowiem, że wykonaliśmy dwa komplety zdjęć – przy wejściu i wyjściu. Na blogu zdecydowaliśmy się jednak umieścić te wieczorne, bowiem takie też zamieściliśmy ostatnio, a zatem dużo łatwiej tutaj o porównanie. Uczepię się jednak na chwilę tego oświetlenia, ponieważ i wieczorna aura nie sprzyja ekspozycji lokalu. Jeśli nawet w środku stawiamy na przytulne ciemności, to dałbym jakiś mniej lub bardziej oświetlony szyld nad lokalem, bowiem jeśli jedyne oznakowanie mieści się na szybie, to pod wieczór jest zupełnie niewidoczne. Prawdopodobnie jednak właśnie dzięki temu (a także temu, że nie było jeszcze emisji indyjskiego odcinka „Kuchennych rewolucji”) nie musieliśmy przebijać się przez tłumy gości, ciekawych efektów tej przemiany.

To co wymagało w IO największych zmian to oprawa posiłku z wnętrzem w roli głównej. Uczciwie trzeba przyznać, że rewolucja w tym obszarze nie zawiodła. Nie dość, że pomarańczowe ściany przemalowano na ciemny róż, z sali zniknął telewizor i lodówka, a bar zapełnił się owocami i kwiatami, to poprzez wyburzenie jednej ze ścian - zwiększono niemal dwukrotnie powierzchnie. Obecnie jest siedem stolików, zamiast dotychczasowych trzech, a charakter lokalu oddalił się od formatu take away w kierunku restauracyjki. W dodatku całkiem przytulanej restauracyjki, bowiem doszły także zasłony na oknach, poduszki na krzesłach, lampki imitujące lampiony oraz tematyczna fototapeta na jednej ze ścian. Wykończenia te mogłoby być co prawda trochę lepszej jakości, niemniej wierzę, że na wszystko przyjdzie czas, gdy dotychczasowe nakłady zaczną się zwracać z nawiązką. Czego mi jeszcze brakowało, to więcej światła na sali. Nie żebym był zwolennikiem włączenia dotychczasowego, górnego oświetlenia, ale rozważyłbym ustawienie trzech lampek na stołach przy oknach. Ponadto, skoro na każdym stoliku znajdują się dwie świeczki, to koniecznie zapalałbym je gościom wieczorem, aby nie musieli spożywać posiłku w półmroku. Zauważyłem też, że odległość między dwoma stołami pod fototapetą była dość niewielka i za mną nikt już by się wygodnie nie rozsiadł. To jednak detale, natomiast ogólne wrażenie z metamorfozy jak najbardziej na plus.

Może nie rewolucja, ale ewolucja spotkała też kartę menu. Zarówno dosłownie (teraz jest to różowa książeczka, zamiast pomarańczowej kartki) jak i w kontekście zawartości. I choć mam wrażenie, że nie zniknęło żadne danie z wcześniejszej karty, to doszły nowe, które już na pierwszy rzut oka wydają się bardziej trafione. I tak są dwie zupy, których wcześniej w ogóle brakowało, jest wreszcie sałatka, która oddaje bardziej ducha Indii niż polsko-grecki miszmasz, jest większy wybór mięs (jagnięcina), doszły ryby, poszerzono ofertę dla wegetarian, a wreszcie rozbudowano dział deserów. Brakuje jedynie alkoholu, ale to już zapewne kwestia koncesji, o którą może być trudno ze względu na pobliską szkołę. Wahałem się trochę, czy zamówić dokładnie to samo, co ostatnio i porównać smaki, czy pójść w nowe dania i zobaczyć, czy trafne było ich wprowadzenie do karty. Zwyciężyło to drugie rozwiązanie, a ja zamówiłem zupę Mulligatawany oraz jagnięcinę Mutton Madras, a do tego herbatę Masala. Pomni też sporych porcji dodatków tym razem zamówiliśmy je na spółę (ryż Safron oraz sałatka Indian Ocean Special). Równie wspólny był deser w postaci Mango lassi. Gdy nasz stół powoli zaczął być zastawiany, miła była to dla oka różnica względem ostatniej wizyty. Koniec z plastikowymi tackami, kubkami i sztućcami. Teraz króluje ceramika, stal i szkło. Do tego drobiazg, ale jakże estetyczny - sztućce każdorazowo owijane żółtą lub zieloną serwetką i przewiązywane czerwonym sznurkiem. Przejdę jednak do sedna, a zacznę od gęstego i aksamitnego kremu Mulligatawany, w którym wyczuwalne były smaki przyprawy curry oraz soczewicy, i który to zawierał całkiem sporej wielkości kawałki piersi z kurczaka. Właśnie tego mi brakowało, gdy byłem w IO ostatnio. Jak najbardziej trafione preludium indyjskiej uczty. Dalej były kawałki mięciutkiej jagnięciny w sosie na bazie curry, cebuli i czosnku. Co ciekawe, Ania rybę miała w tym samym sosie, ale smakował on trochę inaczej - był jakby bardziej słodkawy. Dla mnie to przesłanka do stwierdzenia, że nie mają jednego gara z sosem i zalewają nim wszystkie danie, a nad każdym daniem pracują oddzielnie. Oprócz sposobu podania żadnej metamorfozy nie przeszedł ryż basmati z szafranem, zatem ominę tu jego opis. Wolę wspomnieć o trafionym specjale w postaci miksu kapusty, marchewki, papryki oraz zielonego groszku, zalanych dressingiem na bazie jogurtu. Nie dość, że unikalny to smak, to jeszcze idealnie dopasowany do pikantnych dań. Podobnie zresztą jak Mango lassi, którego miła słodycz łagodzi wszelką pikanterię. Raz jeszcze muszę natomiast spróbować herbaty Masala, bowiem jakoś po jednej filiżance trudno mi sobie wyrobić opinię. Wiem, że jest doprawiona przyprawami (w tym kardamonem), jest słodkawa i w smaku przypomina bardziej kakao niż herbatę, ale jeszcze nie do końca wiem, czy ją lubię :) Ostatecznie przyznaję 4+ za krem z kurczaka, 4+ za jagnięcinę, 4 za sałatkę, 3+ za ryż, 4+ za Mango lassi.

Jak na jedynie dwa zajęte stoliki, to swoje na podanie dań (nie licząc zupy) odczekaliśmy. Suma summarum warto jednak było czekać, tak jak i warto dodać, że w Indian pracuje trzech kucharzy – Polak oraz dwóch Hindusów i właśnie na hinduską zmianę mieliśmy okazję trafić. Na sali obsługiwał nas z kolei równie uprzejmy co ostatnio Pan kelner, choć trzeba przyznać, że ten był zdecydowanie bardziej zorientowany w temacie i jakby bardziej zaradny. Posłużę się przykładem. W karcie sąsiadują ze sobą dania łagodne, lekko pikantne oraz pikantne. Bywa, że określenia te w różnych restauracjach mają zupełnie inne znaczenie. Ja wybrałem lekko pikantne, ale Pan kelner dla pewności opisał jeszcze stopień ostrości i dopytał, czy moje danie ma być choć lekko pikantne w stronę łagodnego, czy lekko pikantne w stronę ostrego. Odpowiedziałem (jak zapewne 90% gości), że tak pośrodku. Kilka chwil po podaniu kelner dopytał raz jeszcze, czy wszystko w porządku i czy danie nie jest przypadkiem zbyt ostre. Jak dla mnie było właśnie w sam raz, ale miło z jego strony, że się o to troszczył. Podczas wizyty kątem oka spostrzegłem też jak właścicielka lokalu wędrowała kilka razy z uśmiechem na ustach z kuchni do baru i z powrotem. Może to szczegół, ale właśnie tego autentycznego uśmiechu w wielu restauracjach brakuje. W Indian on jest i chwała im za to :)

Reasumując, podobnie jak i Ania - nie do końca rozumiem, dlaczego Magda Gessler jest niezbędna, aby poprawić w lokalu pewne zdawałoby się oczywistości. Wystarczyło zapytać o niedociągnięcia swoich gości, a zapewne tak jak i my wskazaliby bez wahania na wnętrze, zastawę oraz braki w menu. Nie mam jednak zamiaru dochodzić genezy decyzji o sprowadzeniu ekspertki i towarzyszących jej kamer, bowiem choć mam czasem wątpliwości, co do proponowanych przez Panią Gessler rozwiązań (szczególnie pomysłów na promocję), to przyznać muszę, że tutaj rewolucja się udała. Obecnie jest bowiem zarówno smaczniej, jak i przytulniej. W dodatku mam wrażenie, że Indian Ocean bardziej zasłużyło sobie na efekty medialnego szumu, aniżeli tawerna Artemis/Kapetanis. Ale choć w IO smakuję mi bardziej, a atmosfera jest przyjemniejsza, to jednak recenzja A/K jest najczęściej czytaną na naszym blogu. Taka jest bowiem magia telewizji. Rozumiem to i czekam z niecierpliwością na indyjski odcinek z Poznaniem w tle, bowiem tylko popularność rodem z małego ekranu jest w stanie zachwiać tymi nieco niesprawiedliwymi proporcjami.

PS Jak zerkniecie na ostateczną ocenę to wychodzi na to, że niewielki lokal w blaszaku na Ratajach uzyskał lepsze noty niż niejedna wystawna restauracja (depcząc przy tym po piętach Bażanciarni, czy Fidelio). Można się z tym zgadzać lub nie, ale nasz system ocen zrównuje wagę jedzenia, obsługi, wystroju i ceny. Tym samym, wygrywa nie ten kto jest ideałem w dwóch dziedzinach, a wyłożył się w kolejnych dwóch, ale ten kto trzyma przyzwoity poziom we wszystkich obszarach. Tak jest właśnie w Indian Ocean :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


POST SCRIPTUM
Ostatecznie indyjsko-poznański odcinek "Kuchennych Rewolucji" wyemitowano w sobotę 19 marca. Jeżeli go przegapiliście, to jeszcze nic straconego, bowiem powtórkę obejrzeć można na tvnplayer.pl.

KOSZTORYS:
Mulligatawany (indyjska zupa krem z kurczaka) - 6,95 zł.
Fish Amritsari (lekko pikantna ryba w sosie o smaku curry, cebuli i czosnku)- 17,95 zł.
Mutton Madras (lekko pikantna jagnięcina w sosie o smaku curry, cebuli i czosnku)- 23,95 zł.
Safron Rice (sypki ryż indyjski typu basmati z dodatkiem przypraw indyjskich) - 4,95 zł.
Indian Ocean Special (kapusta, marchewka, papryka i zielony groszek w dressingu jogurtowym) - 7,95 zł.
Mango lassi (napój jogurtowy ze świeżego mango) - 6,95 zł.
Herbata Lipton (miętowa) - 5 zł.
Masala Tea - 5,95 zł.
Suma: 79,65 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Poznań, os. Czecha 73
INTERNET: www.indian-ocean.pl

Bookmark and Share

środa, 17 listopada 2010

INDIAN OCEAN (przed "Kuchennymi rewolucjami") / ocena 3.69 (zamknięta)

Wizyta w Indian Ocean odświeżyła znany nam już problem natury metodologicznej, który powraca jak bumerang, przy okazji recenzji skromniejszych przybytków. Otóż, gdyby stosować surowe reguły i oceniać restauracje wyłącznie przez porównanie z innymi, wszystkie małe, niepozorne knajpki poległby z miejsca na wystroju i obsłudze, co w efekcie dałoby zapewne ocenę oscylującą pomiędzy 2, a 3. Idąc tym tropem, Ania postanowiła oceniać lokale w swojej kategorii (nie siląc się na próbę porównania Bażanciarni z Wok to Walk), podczas gdy Marcin obstaje przy swoim i postanowił podjąć się oceny lokalu w kontekście całego bloga. I co ciekawe, kolejny raz mimo odmiennych metodologii - przyznaliśmy niemal identyczne oceny.

PS Opis naszych wrażeń po "Kuchennych rewolucjach" znajdziecie - tutaj.


ONA:
Niech tam, przyznam się już na początku: nie przepadam za kuchnią indyjską. Zdecydowanie bardziej wolę kuchnię prostą i subtelną. Pisałam już o tym a propos Reeta’s Haveli i od wtedy zdania nie zmieniłam. Poziom intensywności smaku indyjskich potraw sprawia, że różnice w składnikach dań są bardzo słabo wyczuwalne. I tak groszek od ziemniaka można odróżnić chyba tylko na podstawie kształtu i samej struktury warzywa. Restauracje indyjskie odwiedzam raz na pół roku i są one dla mnie wówczas ciekawą odskocznią od jedzenia, które preferuję na co dzień.

O Indian Ocen słyszałam już wiele pozytywnych opinii, które jednocześnie oswajały mnie z myślą, że nie jest to restauracja, a raczej niewielkich rozmiarów osiedlowy bar, specjalizujący się w daniach na wynos. Opinię tę w pewnym stopniu podzielam, gdyż zaiste samo pomieszczenie jest raczej niewielkich rozmiarów, a i 99% klientów korzysta z menu na wynos. Pozytywnie zaskoczy się jednak ten, który po Indian Ocean będzie spodziewał się osiedlowej spelunki. Owszem, wnętrze jest małe, ale dość przytulne, kolorowe i czyste. Na pomarańczowych ścianach ozdobionych orientalnymi ornamentami wiszą kolorowe fotografie z różnych zakątków Indii. Razi jedynie bucząca lodówka coca coli w rogu sali oraz jaskrawo niebieska, tiulowa ozdoba okna (ten element uznaję jednak za swobodne nawiązanie do kolorowego, indyjskiego kiczu). Jeżeli dodać do tego sympatycznego Pana z obsługi, który bardzo się starał, żeby przybliżyć nam wszystkie obcobrzmiące nazwy z menu, to mamy dość udane połączenie (oczywiście jeśli ktoś nie planuje wybrać się tam na kolację przy świecach). W związku z tym, że lokal należy raczej do tych niskobudżetowych postanowiliśmy trochę zaszaleć i wypróbować kilka dań z karty. I tak, wypróbowałam wespół z Marcinem plater ulubionych (czyli mieszankę przystawek, na którą składały się warzywne sajgonki, samosy i serowe bhaja), papa dum, puri, sałatkę z kozim serem (jedyna dostępna), wegetariańskie curry z ryżem basmati i mleczne kuleczki gullab jamun na deser.

Najpierw na stole zjawił się Papadum, czyli cieniutkie, chrupiące wafle (określenie zapożyczyłam z menu) przyprawione ziołami i usmażone na głębokim tłuszczu. Do tego podano porcje miętowego sosu, który trochę "zalatywał" chemicznymi dodatkami. Całość ok, z naciskiem na same wafle. Dalej talerz przystawek. I tu sajgonki choć zgrabne i chrupiące, to raczej bezsmakowe (mam na myśli nadzienie), dalej równie chrupiące i równie zgrabne, ale bardziej wyraziste w smaku trójkątne samosy oraz solidne kule lekkiego ciasta wypełnionego roztopionym serem – te były najsmaczniejsze. Co do samego dania głównego to nie wybiło się ono ponad dobrze znany mi standard – sypki ryż oraz pikantny, pełen warzyw sos, z dominującą nutą mieszanki przypraw curry (co oczywiście w kontekście nazwy mojego dania nie było żadnym zaskoczeniem). Całość była dość smaczna, dla wielbicieli kuchni indyjskiej może nawet bardzo smaczna. Do curry podano również sałatkę z kozim serem. Sałatka to raczej taki polski, domowy fusion ze sztucznym dressingiem z torebki, ale jej kwaśny smak trochę przełamywał monotonną pikantność sosu curry. Do tego podano jeszcze pszenny, smażony na oleju chlebek puri. Tego specjału wypróbowałam zaledwie mały kawałek, ale to dlatego, że zaczynałam już odczuwać skutki ogromnego zamówienia, a chciałam spróbować jeszcze choć kęs deseru. Zjadłam więc jedną smażoną, mleczną kuleczkę w słodkim syropie. Deser uznaję za ciekawy i udany, choć w syropie zupełnie nie wyczułam kardamonu (a miał to być właśnie syrop kardamonowy). Pomijając kwestię tego, że przyszło mi się zmierzyć z plastikowymi talerzami i sztućcami (za którymi mówiąc eufemistycznie nie przepadam) oraz tego, że prawie wszystkie dania smażone były na głębokim tłuszczu, co dla układu trawiennego człowieka nieprzystosowanego do takich specjałów jest nie lada wyzwaniem, to przyznaję, że cała wizyta zaskoczyła mnie raczej na plus.

Podsumowując, pewnie do Indian Ocean już nie zawitam, bo po pierwsze jest to dla mnie drugi koniec Poznania, no i nie jest to moja kulinarna bajka. Być może kiedyś skorzystam z ich oferty dowozu jedzenia, w przypadku wizyty niespodziewanych, zainteresowanych kuchnią indyjską gości. Dodam również, że choć specjalistą od tego rodzaju jedzenia nie jestem, to miałam okazję jeść posiłek w cieszącej się nieposzlakowaną opinią restauracji indyjskiej w Wielkiej Brytanii. I choć posiłek podano tam na przepięknej zastawie, w estetycznym wnętrzu z nienaganną obsługą i za 8 razy większe pieniądze, to wrażenia smakowe pozostały na zbliżonym poziomie (oczywiście nie było tam miejsca dla żadnych chemicznych dodatków). 

PS Miejsca nie polecam osobom na diecie lub dbającym o linię. Wszystko dosłownie ocieka tłuszczem. Nie polecam również tym, którzy nie lubią kiedy ich ubrania i włosy przejmują zapach serwowanych w lokalu dań. Wszystkich pozostałych, ciekawych indyjskiej kuchni zachęcam do wypróbowania.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


ON:
O Indian Ocean dowiedziałem dzięki Fakcji, która wygrała nasz wakacyjny konkurs na najlepszą recenzję. Opis miejsca intrygował na tyle, że jeszcze tego samego dnia o swoisty rekonesans poprosiliśmy koleżankę Anię, która choć mieszka 150 metrów od lokalu - nie miała pojęcia o jego istnieniu. Była tam jednak następnego dnia i zdała nam szczegółową relację. Później doszły jeszcze opisy Ewy, Adama i Przemka. W mojej głowie powstał obraz indyjskiej wyspy wśród ratajskich blokowisk, równie niewielkiej, co trudnej do znalezienia, gdzie oferują prawdziwe frykasy za niewielkie pieniądze. Teraz, po czterech miesiącach - przyszła pora na zestawienie wyobrażeń z rzeczywistością...

Czy trudno Indian Ocean odnaleźć? Nam trudno nie było. Tyle, że mieliśmy bardzo ułatwione zadanie. Po pierwsze, dzięki znajomości Ani znamy ten "fyrtel". Po drugie, mieliśmy cztery miesiące, aby przewertować Internet pod kątem lokalizacji. Po trzecie, korzystaliśmy z rad osób, które już tam dotarły. Tak, czy inaczej, Indian Ocean mieści się w pawilonie handlowym (takim starym SAM-ie), nieopodal ulicy Chartowo. Warto jednak zaznaczyć, że pod numerem 73 znajdują się dwa pawilony, a knajpka jest w tym mniejszym, bardziej oddalonym od ulicy – tuż obok kolektury LOTTO. Czy Indian Ocean jest tak niewielkie, jak mówią? Zaiste jest to najmniejszy z ocenianych przez nas lokali, aczkolwiek całkowicie błędnie zakładałem, że posiłki spożywa się tam w ciasnym i ciemnym korytarzu, przy rozkładanych stolikach. Przybytek jest jasny, świeżo odremontowany i jak na trzy stoły - całkiem przestronny (mniej więcej 3 na 7 metrów). Po prawej od wejścia mamy bar, na wprost drzwi do kuchni, a po lewej salkę jadalną. Na ścianach odnajdziecie liczne tematyczne obrazki, a z głośników usłyszycie muzykę indyjską rodem z Bollywood. Jak dla mnie zupełnie niepotrzebne atrybuty na sali to lodówka (dałbym ją na zaplecze, a zamiast niej wstawił czwarty stolik) oraz telewizor (jaki sens oglądać serialową Majkę, skoro obraz jest niemy, a muzyka indyjska?). Czy serwują tam frykasy? Z zamówionej na wstępie mieszanki przystawek, zasmakowały mi puszyste i delikatne Bhaj Serowe. Odpuściłbym sobie za to Spring Rollsy oraz Samosy (w takiej właśnie kolejności), które miały twardawą, dość grubą i nasyconą tłuszczem otoczkę, przy jednoczesnym niewyraźnym i niewielkim wymiarze bladawego nadzienia. Świetny był za to podany do przystawek dip czosnkowy (z kawałkami prawdziwego czosnku). Bardzo ciekawe były też dodatki w postaci Papadum i Puri. Co prawda ten pierwszy w smaku przypominał bardziej jedzenie ery kosmicznej, aniżeli to co nam współcześni uznają za posiłek, ale i tak polecam, bo to zupełnie nowe doświadczenie chrupać taki tłusty i cienki wafel. Szczególnie ujął mnie jednak ten drugi dodatek, który przy następnej wizycie z pewnością zająłby miejsce porcji ryżu. Ryż bowiem przeszedł bez większych zachwytów, choć wypadł lepiej niż sałatka. Gdy czytam w menu o mieszance świeżych warzyw i koziego sera, to po prostu spodziewam się czegoś więcej. Królem wieczoru był za to kurczak Tandoori. Na oko była to dziwnie pstrokata papka o czerwonym zabarwieniu. Jednak imbir, kumin i papryka z cytrynowej marynaty - zrobiły swoje i szczerze Wam polecam to danie (tak jak i mi polecił je Pan kelner). Na koniec z okazji indyjskiego święta, którego nazwy nie pomnę, poczęstowano nas jeszcze Gullab Jamum - bardzo słodkimi kuleczkami podanymi w syropie kardamonowym. Czy jest tanio? I tak i nie, a przynajmniej nie do końca. Najdroższa pozycja z menu kosztuje co prawda skromne 16,99 zł, przy czym jest to jedynie baza dania głównego (tylko mięso w sosie). Jeżeli chcemy domówić ryż oraz coś zielonego, to koszt takiego dania wzrasta już do 26,97 zł. Nadal tanio, ale jak weźmiemy pod uwagę alternatywną lokalizację i sposób podania (niczym na pokładzie taniego czarteru do Egiptu), to rewelacji nie ma.

Nie jest tak, że neguję wszystko, co na temat Indian Ocean wcześniej mi przekazano. Jak dla mnie jest to świetna odskocznia od domowego jedzenia dla mieszkańców Rataj, a także obowiązkowy punkt wycieczki dla wielbicieli potraw indyjskich. Cechuje je autentyczna atmosfera i bardzo miła obsługa. Czuć ten klimat i czuć, że gość nie jest tam oszukiwany. Prawdą natomiast jest, że rzeczywistość nie do końca spełniła moje wcześniejsze wyobrażenia. Chyba były one nadto idealistyczne. Myślałem bowiem, że powstała jedna z najlepszych poznańskich restauracyjek, która wykorzystując alternatywne położenie, może sobie pozwolić, aby serwować frykasy za grosze. Tymczasem, mamy do czynienia z porządnym barem, który za uczciwe pieniądze oferuje godną strawę (przede wszystkim na wynos). To i tak całkiem nieźle. Tęsknię jednak za ideałem i czekam na miejsce, które znów mnie tak zaintryguje. Indian Ocean już mnie nie intryguje. Indian Ocean już znam.

PS W Internecie wyczytałem opinię, że w Indian serwują stanowczo za małe porcje, które są niewystarczające dla rosłego poznaniaka. To też muszę zanegować – dania są spore, sycące i jak na moje 194 cm – całkowicie wystarczające :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Plater ulubionych (Samosa, Spring Roll, Serowe Bhaj) - 15,99 zł.
Wegetariańskie Curry (mieszane warzywa sezonowe z jogurtem i przyprawami curry, duszone z sosem czosnkowym)- 15,99 zł.
Kurczak Tandoori (w imbirze, kuminie i papryce z cytrynowej marynaty)- 16,99 zł.
Basmati (sypki ryż) - 3,99 zł.
Safron (ryż z mieszanką przypraw indyjskich) - 4,5 zł.
Puri (indyjski chleb pszenny smażony na oleju) - 2,99 zł.
Papadum (cieńki, chrupiący wafel indyjski podawany z miętowym chutney) - 2,99 zł.
Sałatka (mieszanka świeżych warzyw z serem kozim.) x 2 - 11,98 zł.
Gullab Jamum (mleczne kuleczki podawane w słodkim syropie kardamonowym) x 2 - 7,98 zł.
Herbata Lipton 0,25 x 2 - 8 zł
Suma: 91,4 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, os. Czecha 73
INTERNET: www.indian-ocean.pl

Bookmark and Share

piątek, 30 lipca 2010

WOK TO WALK / ocena 3.78

Część restauracyjna w Galerii Malta kusi bogactwem małych lokali gastronomicznych, których oferta obejmuje dania lekkie, klasyki fast food, azjatyckie specjały oraz bardziej tradycyjne posiłki. My sami mieliśmy już kilka podejść do maltańskich lokali, ale nigdy wcześniej nie zabraliśmy ze sobą aparatu. Dlatego też pierwszą recenzję z bodajże najmłodszego, poznańskiego centrum handlowego publikujemy dopiero teraz.


ONA:
Każdy, kto choć raz stołował się w Galerii Malta wie, że próżno w tym wypadku silić się na kwieciste opisy wnętrza. Małe restauracyjki ustawione są tu w równym szeregu (poza kilkoma wyjątkami), naprzeciw ogromnych okien, z których rozpościera się widok na jezioro Malta. Tuż przy oknach ustawione zostały rzędy identycznych, białych stolików przedzielonych gdzieniegdzie swoistymi „zasiekami” z zieleni. Jedynym bardziej oryginalnym akcentem są tu nowoczesne lampy w przyjemnych kolorach, zawieszone w regularnych odstępach nad stolikami. Ten wizualny ascetyzm rekompensuje jednak widok na jezioro, co potwierdza fakt, że najchętniej zajmowane miejsca, to właśnie te usytuowane wzdłuż okien.

Wok to Walk (szczerze mówiąc w myślach zawsze przekręcam tę nazwę na Walk to Wok) wyróżnia się w tym długim szeregu szybą oddzielającą przestrzeń kuchni, od przestrzeni zajmowanej przez klientów stojących w kolejce. Za tą szybą możemy obserwować zmagania mistrza woka z wybranymi przez klientów daniami. Wszystko idzie naprawdę sprawnie i szybko. Najpierw na woku ląduje trochę oleju, czosnek, później jajko, które w trakcie ścinania się sprawnym ruchem rozdzielane jest na mniejsze kawałki, dalej wybrane dodatki oraz sos. Po wszystkim szybkie mycie woka i widowisko zaczyna się od początku. Zasady są proste, w pierwszym kroku wybieramy makaron lub ryż, w drugim tofu/warzywa/krewetki lub mięso, a w trzecim sos (od łagodnego po całkiem pikantny). W myśl tej zasady wybrałam makaron pełnoziarnisty, krewetki oraz sos curry kokosowe (do tego standardowo dodawany jest także skromny zestaw warzyw). To wszystko usmażone i podrzucone kilkoma sprawnymi ruchami ląduje w papierowym pojemniku, dokładnie takim, jaki w czasach dzieciństwa oglądałam w amerykańskich filmach, których bohaterowie zamawiali „chińszczyznę”. Wydawało mi się wtedy, że takie pudełko tu synonim lepszego, niedostępnego świata, teraz wiem, że to wyjątkowo nieporęczna alternatywa w stosunku do zwykłego talerza lub miseczki. Pomijając kwestię pojemnika, samo dania było smaczne. Wolałabym wprawdzie większe krewetki i więcej warzyw (w przypadku warzyw była taka opcja, jednak każdy dodatek, to kolejne kilka złotych i bardzo łatwo skomponować danie na poziomie cenowym regularnej restauracji), ale reszta składników nie dawała powodów do narzekań. Danie zostało oznaczone w menu dwoma płomieniami i rzeczywiście za sprawą smacznego sosu było dość pikantne. Zauważyłam również, że w moim kubełku znalazła się zdecydowanie najmniejsza z zamówionych trzech porcji. Jest to zapewne wynikiem odmierzania składników „na oko”, jednak idę o zakład, że niektóre osoby mogłyby poczuć się rozczarowane. Spróbowałam również łyżkę zupy z mleczkiem kokosowym. Łagodny płyn był smaczny, choć niewątpliwie raziło to, że został podany w temperaturze pokojowej. O obsłudze mogę powiedzieć niewiele, gdyż nasz kontakt z osobami pracującymi w barze ograniczył się do złożenia zamówienia i spokojnej obserwacji tego co dzieje się za szybą. Musieliśmy sprawiać wrażenie dość zaciekawionych całym procesem przygotowania dania, gdyż kucharz powiedział, że teraz specjalnie dla nas zaprezentuje kilka sztuczek. Sztuczki przykuwały wzrok, niestety aparat nie chciał uwiecznić żadnego z bardziej spektakularnych momentów, kiedy np. ogień buchał wysoko ponad głowę kucharza (zawsze lepiej obwiniać aparat ;)).

Podsumowując, w tym wypadku dość ciężko ocenić wystrój oraz obsługę, choć niewątpliwie propozycja "pokazu" była ujmująca. Niewygodne kubki to też raczej kwestia wyboru baru szybkiej obsługi, a nie restauracji. Niewątpliwym atutem jest to, że niemalże cały proces przygotowywania dania odbywa się na naszych oczach. Stąd osoby, które drżą na myśl o tych wszystkich legendach miejskich traktujących o płynach ustrojowych, które znalazły były się w daniach serwowanych w niektórych restauracjach, będą tutaj czuły się znacznie pewniej. Bez wątpienia, odwiedzając w przyszłości Galerię Malta jeszcze nie raz skuszę się na Wok to Walk, ale za najlepsze szybkie, azjatyckie dania nadal będę uważała te serwowane w Fast Woku.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Każdy kto ustawi się się w kolejce do Wok to Walk ma możliwość kompozycji własnej potrawy, dokonując wyboru w trzech krokach. Przyznać jednak muszę, że nie od razu było to dla mnie takie oczywiste i kilka dobrych sekund upłynęło nim połapałem się w tym zamyśle i jego kolejności. Pierwszy krok kosztuje zawsze 11,9 złotych i jest to wybór między makaronem (jajecznym, pełnoziarnistym lub ryżowym), ryżem (białym lub pełnoziarnistym), a warzywami z woka. Drugi krok, to wybór dodatków w cenie od 3 do 6 złotych, na których paletę składają się mięsa (kurczak, wołowina lub wieprzowina), krewetki, rozmaite warzywa, grzyby shiitake, pieczarki i orzechy ziemne. Trzeci, a zarazem ostatni krok, to gratisowy wybór sosu (teriyaki, słodko-kwaśny, curry kokosowe, pikantny, ostrygowy, czosnek i czarny pieprz lub fasola i soja). W sumie jest zatem 589 możliwości i być może właśnie to bogactwo tłumaczy obsługę, która nie umiała odpowiedzieć mi na proste pytanie - "Co Państwo polecacie?". Dowiedziałem się jedynie, że wszystko jest dobre i wszystko zależy co lubię. Ostatecznie wybrałem "na czuja" makaron jajeczny, wołowinę i sos pikantny. Domówiłem również zupę dnia oraz półlitrową butelkę Cherry Coke, która miała mnie uchronić przed trzema płomieniami, jakie w menu znajdują się obok sosu pikantnego.

Po złożeniu zamówienia zazwyczaj siadamy przy stoliku i oczekujemy na zamówione dania. W Wok to Walk było inaczej. Z zaciekawieniem bowiem obserwowaliśmy, jak za szybą w oka mgnieniu powstają nasze potrawy. Trudno to opisać, niemniej sprawność z jaką kucharze posługują się wokiem jest iście imponująca. Ostatecznie zawartość woka ląduję w tekturowym pudełku, na plastikowej tacy w obecności drewnianych pałeczek i plastikowych sztućców, a my idziemy w kierunku otwartej przestrzeni konsumpcyjnej w poszukiwaniu wolnego miejsca. Właśnie ta przestrzeń, te kartoniki i te sztućce to najsłabsze punkty specyfiki Wok to Walk, które chcąc nie chcąc pozycjonują lokal bardziej jako jadłodajnię, niż restaurację. Oczywiście widzę zabiegi w postaci wprowadzonej roślinności, które miałby tę przestrzeń trochę ocieplić, niemniej efekt stołówki przy tych meblach i sztućcach jest nie do odczarowania. Tym co najbardziej rekompensuje nam sytuację jest jednak widok na jezioro maltańskie i panoramę części Poznania.

Nie jednak widok, ani sztućce są dla mnie najważniejsze w ocenie lokalu, a jedzenie. Zupa dnia (na mleczku kokosowym z kurczakiem, papryką i cebulą) była połączeniem mistrzostwa z niedbalstwem. W smaku bowiem świetna - wyrazista i pikantna, ale jednocześnie łagodna. W konsystencji lekko aksamitna. No prawie ideał (zapomnijmy na chwilę o plastikowym talerzyku). Jak jednak wiemy - prawie robi różnicę - a w tym przypadku była to różnica około 10 stopni Celsjusza. Chciałoby się bowiem zupy ciepłej, a dostaje się nie tyle lekko przestudzoną, co w ogóle nie podgrzaną. Inaczej było z makaronem. Ten był gorący, co akurat wcale mnie nie zdziwiło, gdyż na własne oczy widziałem, jak wokół niego buchał żywy ogień. Muszę przy tym przyznać, że smaki mają tutaj bardzo ciekawe, głębokie i wcześniej mi nieznane. Widać też, że wprawne ruchy wokiem przekładają się wprost proporcjonalnie na idealne wymieszanie składników oraz obtoczenie sosem zarówno mięsa, makaronu i warzyw. Drugi raz wybrałbym co prawda sos curry, zamiast pikantnego, bowiem mimo łapczywie pitej zimnej coli, z czoła musiałem wycierać krople potu, które powodowała pikantność trzeciego stopnia. Lubię jeść ostro, ale trzy płomienie Wok to Walk to dla mnie zbyt wiele. Zastanowiłbym się też nad krewetkami zamiast wołowiny, bowiem były bardzo delikatne, a wołowina lekko zbita i ciężka. Ostatecznie przyznaję 3+ za zupę (2 za temperaturę, a 5- za jej smak) oraz 4+ za makaron z wołowiną.

Jak dowiedziałem się z ulotki, lokale Wok to Walk znajdują się m.in. w Nowym Jorku, Londynie, Barcelonie i Amsterdamie. Teraz przyszedł czas na Poznań i szczerze mówiąc cieszę się, że po zakupach lub kinie dostępna jest tutaj taka alternatywa posiłku. Z drugiego końca miasta może bym specjalnie nie jechał, ale chętnie zawitam ponownie przy okazji wizyty w Galerii Malta. W końcu zostało mi jeszcze do wypróbowania 588 pozycji z tutejszego menu :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 3+
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 4+


KOSZTORYS DLA 3 OSÓB:
Makaron pełnoziarnisty + krewetki + sos Bangkok (curry kokosowe) - 17.9 zł.
Makaron jajeczny + wołowina + sos Hot Asia (pikantny) - 17.9 zł.
Makaron jajeczny + krewetki + sos Bangkok (curry kokosowe) - 17.9 zł.
Zupa dnia - 6 zł.
Sok Cappy 0,33 - 4,9 zł
Cherry Coke 0,5 - 4,9 zł.
Kawa z mlekiem - 4,5 zł.
Suma: 74 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Makaron pełnoziarnisty + krewetki + sos Bangkok (curry kokosowe) - 17.9 zł.
Makaron jajeczny + wołowina + sos Hot Asia (pikantny) - 17.9 zł.
Zupa dnia - 6 zł.
Sok Cappy 0,33 - 4,9 zł
Cherry Coke 0,5 - 4,9 zł.
Suma: 51,6 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.78

ADRES: Poznań, ul. Abp. A. Baraniaka 8 (Galeria MALTA)
INTERNET: www.tpfood.pl

Bookmark and Share

piątek, 25 czerwca 2010

BOCUSE D'OR EUROPE 2010 - degustacja przedkonkursowa

Kilka tygodni temu trafiła nam się prawdziwa gratka. Zaproszono nas na przedkonkursową degustację dań przygotowywanych na eliminacje Bocuse d’Or Europe. Skosztowanie potraw przygotowanych przez zastępcę szefa kuchni Hotelu HP Park - Rafała Jelewskiego oraz jego pomocnika Bartosza Budzyńskiego było dla nas prawdziwą przyjemnością!


ONA:
Wspomnienia degustacji odżyły całkiem niedawno, kiedy to dowiedzieliśmy się, że Pan Rafał przeszedł europejskie eliminacje i zakwalifikował się do światowego finału konkursu Bocuse d’Or 2011. Nakręcony telefonem komórkowym (chyba) filmik z ogłoszenia wyników genialnie oddaje rangę konkursu. Przyznam, że oglądałam go kilka razy, bo podpatrywanie czyjejś dzikiej i pozbawionej hamulców radości niezmiennie wywołuje uśmiech na mojej twarzy. A było z czego się cieszyć, bo Bocuse d’Or to jeden z bardziej prestiżowych konkursów kulinarnych na świecie.

W tegorocznych eliminacjach, drużyny z 20 krajów przygotowywały dowolne dania z wykorzystaniem określonych składników. Każda z reprezentacji miała do dyspozycji halibuta sterling (ok. 5-6 kg) i szwajcarską cielęcinę (do wyboru: głowa cielęca bez kości, nóżki cielęce, grasica) oraz comber z kością. Te składniki były obowiązkowe i miały z nich powstać dania w dwóch kategoriach tematycznych, dla 14 osób, na 14 talerzach. Menu prezentowało się następująco:

Dania rybne:
Halibut Sterling wędzony na dymie brzozowym, kalmary faszerowane halibutem, pomidorami, kaparami i szczypiorkiem, cannelloni z halibuta, polenta w czarnym sezamie faszerowana pomidorami, rolada z halibuta z warzywnym Brunoise.

Dania mięsne:
Rolada ze szwajcarskiej cielęciny z nerkami cielęcymi, w liściach szałwii i szynce parmeńskiej, grasica cielęca podana ze srebrnymi cebulkami, z dodatkiem nalewki malinowej i miodu, torcik z Purée ziemniaczanego wątroby cielęcej, policzki cielęce z białą kapustą i korzeniem chrzanu w zielonych liściach chrzanu, rożki z ciasta z młodymi warzywami.

Jako zatwardziały wielbiciel ryb pozostałam wierna daniom z halibuta, z drugiego talerza podkradając zaledwie kilka kawałków grasicy. Wszystko smakowało wybornie. Każdy z nas starał się jednak możliwie krytycznie podejść do tematu (bo takie było założenie degustacji). Moje zarzuty skierowane były w kierunku polenty (jak się okazało byłam jedyną osobą, która miała z nią problem). Polentę samą w sobie lubię, ale biorąc pod uwagę fakt, że kucharze muszą estetycznie zapełnić 14 talerzy, to dostarczona mi przed oblicze polenta nie miała szans pozostać ciepłą. A to już kojarzyło mi się wyłącznie z dramatycznymi przeżyciami przedszkolnymi nad talerzem zimnej grudkowatej, kaszki serwowanej na śniadanie, wprost z wielkiego, niebieskiego gara. Do moich faworytów mogę zaliczyć natomiast delikatnego wędzonego halibuta , cannelloni i przepyszną grasicę. Przyznam, że początkowo podchodziłam do dań z ciekawością podszytą lekką rezerwą, ponieważ uprzedzono nas, iż przygotowane zostały one przede wszystkim z myślą o jury, a nie o zwykłych „zjadaczach chleba”. Nie znając dokładnego menu, a ulegając sile nazbyt wybujałej wyobraźni myślałam o jakichś niestworzonych kombinacjach składników posypanych dajmy na to pyłkiem ze zmielonych kopyt ;). W kwestiach smakowych było jednak bardzo bezpiecznie i obyło się bez kontrowersji. Przyznam, że zaskoczyła mnie jedynie skóra z halibuta usmażona w tempurze. Pomysł dość oryginalny i smakowo przyzwoity. Jestem przy tym pewna, że dania przypadłyby do gustu każdemu (każdemu, kto nie jest wegetarianinem i lubi ryby). Tym bardziej ciekawi mnie jakie rarytasy serwuje Pan Rafał na co dzień w hotelowej kuchni. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że menu konkursowe nie mogłoby znaleźć się w karcie restauracji, gdyż przygotowanie go wymagało dużych nakładów finansowych. Stąd dania musiałyby słono kosztować, co wiązałoby się zapewne ze znikomym zainteresowaniem. Co mnie zaskoczyło najbardziej to niewiarygodna wprost dbałość o szczegóły. Nie chodziło tu tylko o estetykę podania i smak, ale także o to, jak danie zachowuje się po wbiciu weń sztućców. Cóż, być może nie powinno to być zaskoczeniem, może właśnie to jest kluczem do sukcesu.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że w Poznaniu mamy wschodzącą (a może właściwie już świecącą) gwiazdę na kulinarnym firmamencie. Pozostaje zatem tylko pękać z dumy i znaleźć jakąś dobrą okazję do ponownego wypróbowania dań wychodzących spod ręki Pana Rafała, nawet jeśli restauracja Hotelu Park jest trudno dostępna (dla osób bez samochodu i nie mieszkających w okolicach Malty) i zdecydowanie zasługuje na rewitalizację wystroju.

PS Z ciekawością śledzić też będę karierę zawodową Bartka Budzyńskiego. Młodzieniec ów w roli pomocnika pojawił się na konkursie już dwa razy, czekam zatem na jego indywidualny debiut :)



ON:
Pewnego razu otrzymaliśmy e-mail od Pana Jakuba Pindycha z Poznańskiej Lokalnej Organizacji Turystycznej, który zaprosił nas na degustację dań konkursowych w imieniu reprezentantów Polski w konkursie Bocuse d'Or Europe. Degustacja została zaplanowana na wtorek na godz. 13:00, co ze względu na pracę nie do końca nam pasowało. Ostatecznie podeszliśmy ze zrozumieniem wobec faktu, że degustacje dopasowane są do godzin treningów i zdecydowaliśmy się na jednodniowy urlop. Zaczęliśmy też pilnie nadrabiać zaległości i przyswajać wiedzę o konkursie, o którym wcześniej nic nie słyszeliśmy. Poziom mojej wiedzy wzrastał, jednak podczas wymiany korespondencji z organizatorami zaniepokoiło mnie stwierdzenie, że menu i sposób przygotowania dań adresowany jest do jurorów, a nie do gości restauracji. Zostało to wytłumaczone w ten sposób, że zastosowane składniki, stopień obróbki termicznej mięsa i ryb oraz sposób przyprawienia odbiegają od propozycji serwowanych w restauracji na co dzień, a tym samym dania nie są wykonane z myślą o zadowoleniu przeciętnego gościa restauracji. Przyznam, że nie do końca rozumiem taką wykładnię i nie do końca się z nią zgadzam, (ale o tym później).

Wtorek okazał się niespodziewanie dość deszczowym dniem i mimo, że ostatni odcinek (wzdłuż jeziora maltańskiego) pokonywaliśmy pieszo oraz bez parasola, to dotarliśmy do Hotelu Park na czas. Przy dużym, 14 osobowym stole towarzystwo było mieszane. Spotkaliśmy się tam bowiem z reprezentantami sponsora, laureatami dwóch konkursów oraz przedstawicielami jednej z restauracji. Gospodarzem degustacji był z kolei Pan Jakuba Pindych, który bardzo przygotował nas merytorycznie. I tak okazało się, że Polska nie miała początkowo startować w tychże eliminacjach, ale trafiliśmy na listę rezerwową i zrządzeniem losu jednak startujemy. Nie było przy tym czasu, aby urządzać krajowe eliminacje i odgórnie postawiono na ekipę z Hotelu Park, która zaprawiona jest już w wielu konkursowych bojach. Bocuse d'Or, to jednak konkurs nietuzinkowy w swoim prestiżu i profesjonalizmie. Każda federacja ma swojego prezydenta, reprezentacja ma z kolei swojego trenera, właściwego kucharza, a także pomocnika. Zasad formalnych jest bez liku. O wszystkich słuchałem z zaciekawieniem, ale nie wszystkie jestem w stanie powtórzyć, chociażby ze względu na ograniczenie objętościowe recenzji. Zainteresowanych tematem odsyłam jednak do oficjalnej strony Bocuse d'Or. Wspomnę tylko, że podobnych degustacji było kilka, a my uczestniczyliśmy w tej przedostatniej.

Wszystko odbywało się w rygorze konkursowym. Zero miejsca na jakąkolwiek pomyłkę. Określone składniki, określony sprzęt, określony czas na przygotowanie oraz podanie potraw. Wierzcie lub nie, ale naprawdę czuło się powagę sytuacji. Wreszcie wkroczyli na salę - lekko spięci, o poważnych minach - Panowie Rafał Jelewski i Bartosz Budzyński. Nieśli ze sobą wielką prostokątną paterę, z którą obeszli odpowiednio stół, aby zaprezentować nam 14 porcji dania rybnego, tak jak podczas konkursu będą prezentować ją przed 20 osobowym jury. Kolejny etap, to podanie 14 identycznych porcji, na wcześniej podgrzanych talerzach. Gdy kosztowaliśmy wynik ich rybnych zmagań, oni byli już w kuchni i pracowali nad daniami mięsnymi, które zaserwowano przy podobnym ceremoniale, tylko na okrągłej paterze. Co do potraw, to absolutna rewelacja i prawdziwe niebo w gębie. Wszystko smakowało mi wybornie, wszystko zniknęło z mojego talerza błyskawicznie i wszystkiego z chęcią spróbowałbym ponownie. Problem jedynie w tym, że zaproszono mnie, abym przedstawił uwagi krytyczne i wskazał, co moim zdaniem można by jeszcze poprawić. Zatem choć danie pyszne, to musiałem dla zasady przeczepić się do kilku niuansów, aby nie uznano mnie za kulinarnego ignoranta i tym samym nie zaproszono już na żadną degustację ;) Zatem doszukałem się w głębokiej podświadomości dwóch niedostatków (halibut w niektórych miejscach niedostatecznie delikatny, a gołąbek z policzkami cielęcymi trudny do pokrojenia), a następnie wyartykułowałem je nieśmiało podczas podegustacyjnej dyskusji. Na dyskusję zawitali zresztą Panowie reprezentanci, którzy odpowiadali spokojnie na każde nasze pytanie, a także tłumaczyli każdy swój kulinarny wybór oraz każdy wskazany niedostatek. I tak okazało się, że halibut wędzony był ze skórą, a dostępna tamtego dnia wędzarka niedomagała w pewnych obszarach, co zmuszało do regularnego przekładania ryby (i akurat moja porcja mogła nie być odpowiednio przełożona). Z kolei w przypadku gołąbków trudność krojenia wynikała z kompromisu z wyglądem potrawy, bowiem mogła zostać bardziej podgotowana, ale straciłaby kolor. To zresztą tylko dwa tematy rozległej dyskusji, w której dominował wątek przekrojonego na pół kapara ;) Mnie zadziwiło jednak co innego, a mianowicie - zbytnie wycofanie Panów Rafała i Bartosza. Niech mi wybaczą tę opinię, ale w ich gestach i słowach nie widziałem wiary w sukces oraz obietnicy, że wezmą byka za rogi i zrobią wszystko, aby dostać się do światowego finału. Nie zrozumiałem też, dlaczego podane nam potrawy nie nadają się niby do serwowania w restauracji Hotelu Park. Dania były świetne i choć rozumiem, że wymagają dużo pracy, to na pewno w Poznaniu znajda się ludzie, którzy zapłacą więcej, aby spróbować czegoś o poziom wyżej. Inaczej nigdy nie dorobimy się w naszym mieście restauracji wyróżnionej przez przewodnik Michelin. Odwagi zatem Panowie! Na całe szczęście, takimi jakich chciałem Was zobaczyć, zobaczyłem z nawiązką na wspomnianym przez Anię filmiku! Brawo!

Kilka tygodni po fakcie dowiedzieliśmy się, że dzięki naszym i innych degustatorów uwagom, ryba nie była już wędzona ze skórą i wydłużono czas wędzenia, by segmenty były delikatniejsze i łatwiejsze w rozdzieleniu. Zmienił się też dostawca szynki parmeńskiej, która dzięki cieńszym plastrom i najlepszej osiągalnej jakości przestała być słona, a jej szlachetna „winkowatość” świetnie komponowała się z sosem na bazie wina. Ponadto, gołąbek z policzkami cielęcymi zyskał kształt, połysk i przede wszystkim stał się łatwy do pokrojenia.

PS Ostatecznie Rafał Jelewski i Bartosz Budzyński zajęli 12 miejsce w europejskich eliminacjach i jako pierwsza polska ekipa wezmą udział w światowym finale Bocuse d'Or. Konkurs odbędzie się w styczniu 2011 r. w Lyonie, a ja tymczasem szczerze gratuluję dotychczasowego sukcesu i mocno trzymam kciuki za kolejny!



MENU RYBNE: Halibut Sterling wędzony na dymie brzozowym, kalmary faszerowane halibutem, pomidorami, kaparami i szczypiorkiem, cannelloni z halibuta, polenta w czarnym sezamie faszerowana pomidorami, rolada z halibuta z warzywnym Brunoise.

MENU MIĘSNE: Rolada ze szwajcarskiej cielęciny z nerkami cielęcymi, w liściach szałwii i szynce parmeńskiej, grasica cielęca podana ze srebrnymi cebulkami, z dodatkiem nalewki malinowej i miodu, torcik z Purée ziemniaczanego wątroby cielęcej, policzki cielęce z białą kapustą i korzeniem chrzanu w zielonych liściach chrzanu, rożki z ciasta z młodymi warzywami.

ADRES: Poznań, ul. Abp. A. Baraniaka 77 (Hotel HP Park)
INTERNET: www.gastromaniacy.pl

Bookmark and Share

wtorek, 29 grudnia 2009

KURO BY PANAMO / ocena 4.19 (przeniesiona)

Przygotowując poprzednią ankietę, naszą uwagę zwrócił sushi bar Kuro by Panamo. Powstał niedawno, a wnętrze na zdjęciach wydawało się nam atrakcyjne. Na tych samych zdjęciach zauważyliśmy również sushi mastera, którego cenimy i pamiętamy z Sakany. Te wszystkie czynniki sprawiły, że zrobiliśmy sobie daleką jak na mieszkańców Grunwaldu wycieczkę na osiedle Polanka…


ONA:
Do Kuro by Panamo wybraliśmy się ze względu na szczególną okazję. Powód do świętowania należał raczej do tych „grubych”, a nasi towarzysze domagali się japońskiej uczty. Mniej więcej w ten sposób, w czteroosobowym gronie dotarliśmy do Kuro, trochę przy tym ryzykując – nigdy wcześniej tam nie byliśmy, a jedyną wiedzę o tym lokalu dostarczył nam Facebook.

Nigdy wcześniej nie byłam też na osiedlu Polanka i szczerze powiem, że trochę mnie ono przytłoczyło wszechobecnym betonem. To przytłoczenie przełożyło się też na ocenę wnętrza Kuro. Bo choć początkowo to miejsce zachęciło mnie właśnie wystrojem, to po wejściu do środka trochę ochłonęłam. Oczywiście bez przesady. Wszystko było całkiem zgrabnie zaprojektowane. Proste i oszczędne wnętrze zostało przełamane trzema wyrazistymi elementami: czerwonym siedziskiem biegnącym wzdłuż okien, ciemną tapetą z motywem roślinnym i barem, którego linia nawiązywała do kształtu fali. Niemniej duże okna bezlitośnie przypominały o tym co za nimi. Po krótkim zapoznaniu się z wnętrzem i menu, przyszedł czas na zamówienie. Dowiedzieliśmy się wówczas, że lokal nie ma jeszcze koncesji na sprzedaż alkoholu. Tak się szczęśliwie złożyło, że byliśmy akurat w posiadaniu butelki musującego wina cava Perelada. W związku z tym, zapytaliśmy obsługę, czy jest możliwość wypicia własnego alkoholu. Obsługująca nas Pani nie widziała w tym najmniejszego problemu, co więcej, wino schłodziła, otworzyła i przyniosła kieliszki. Wiem, że była to raczej niecodzienna sytuacja, niemniej muszę przyznać, że w tym wypadku obsługa spisała się na medal.

Z menu wybrałam między innymi bulion chili z pierożkami wegetariańskimi i sałatkę z kiszonej kapusty pekińskiej z chili (kimchi). Zdaje się, że oba dania zostały potraktowane sambal oelek (słonawa pasta z czerwonych papryczek chili) dzięki czemu były dość pikantne. Zupa i pierożki były ciepłe i rozgrzewające i bardzo mi smakowały. Kimchi natomiast, smakowała jak pikantna wersja naszej kiszonej kapusty (raczej z tych lekko kiszonych). Smak zaskakiwał jednak w zestawieniu z widokiem kawałków kapusty pekińskiej (ogólnie widok nie do końca apetyczny, ale w smaku nieźle). Dalej zamówiliśmy duży zestaw o nazwie KURO RO KU, składający się z 55 kawałków nigiri, maki i sashimi z użyciem kilku gatunków ryb (tilapia, łosoś, tuńczyk, ryba maślana + krewetka i paluszek krabowy) w różnych konfiguracjach + maki wegetariańskie i krewetka w tempurze. Wszystko było do zjedzenia, choć bez większych zachwytów. Kawałki sushi różniły się między sobą wielkością, a wykonanie nie było do końca precyzyjne. Natomiast dodatek do sashimi stanowiła tylko tykwa. W trakcie jedzenia zestawu Pani kelnerka przyniosła nam maki w tempurze jako bonus od sushi mastera, który dodał, iż to z okazji naszego świętowania. Było to bardzo miłe, niestety w moim przypadku nie do końca trafione. Wszystkim bardzo smakowało, ja jednak do tego wynalazku miałam stosunek letni. Całe kawałki sushi maki, zanurzone w tempurze, usmażone w głębokim tłuszczu i podane z pikantnym, ciężkim sosem przywołały skojarzenia z frytkami z majonezem i ketchupem. I szczerze mówiąc jak dla mnie prezentowały podobne walory smakowe. Niemniej jest to moje osobiste uprzedzenie. Na koniec zamówiłam jeszcze maki z grilowanym węgorzem, słodkim sosem i sezamem. I tu byłam już w domu! Było bardzo, bardzo smaczne. Wytrawny, ciepły węgorz w zestawieniu z tą lepiącą i gęstą słodyczą, niezmiennie przyprawia mnie o przyspieszone bicie serca. Tak jak wspomniałam wcześniej, jedzeniu towarzyszyła butelka przyjemnej, hiszpańskiej cavy oraz zielona herbata o aromacie wiśni.

W przypadku Kuro, tak jak w przypadku innych nowo otwartych lokali poczekałabym jeszcze z ostateczną oceną, dając właścicielom trochę czasu na poprawę wszelkich niedociągnięć. Jak wiadomo nie wszystko można od początku przewidzieć. Muszę także podkreślić, że całe wyjście upłynęło w przesympatycznej atmosferze. Obsługa tego lokalu to z pewnością bardzo solidny fundament do dalszego budowania ciekawego miejsca. A to co wskazałam na minus, to raczej łatwe do poprawienia potknięcia.

Jedzenie: 4
Obsługa: 5
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Wnętrze restauracji prezentowało się świetnie na panoramicznych zdjęciach w Internecie. Na żywo nie zrobiło jednak na mnie takiego wrażenia. Nie, żeby było z nim coś szczególnie nie tak, niemniej podziałała na mnie trudna do zdefiniowania aura nowoczesnego blokowiska, a wnętrze wydało się chłodne względem wcześniejszych wyobrażeń. Trochę chłodnawo było też dosłownie, niemniej obsługa zadziałała w tej kwestii na widok klientów, bowiem po kilkunastu minutach odczułem, że słusznie włączono ogrzewanie.

Zamówiłem Tom Kha Gai – słodko-pikantną zupę tajską na bazie mleczka kokosowego z kawałkami kurczaka, kasztanami i grzybami wodnymi. Jak dla mnie, to zupa była trochę za mało wyrazista – ani to pikantna, ani to słodka. Spróbowałem jednak zup współtowarzyszy i szczerze polecam pikantny bulion Kuro. Nie udaliśmy się tam jednak dla zup, a dla samego sushi. Jako, że była nas czwórka, a chcieliśmy spróbować możliwie dużo – zdecydowaliśmy się na największy z oferowanych tam zestawów – Kuro Ro Ku, który składał się z 55 części składowych. Podane sushi nie rozczarowało mnie (to najważniejsze), ale też i szczególnie mnie nie zachwyciło. Wszystko było smaczne, niemniej poziom nie wybija się względem innych sushi barów w mieście. Zauważyłem jednak, że zapiekane specjały smakowały bardziej niż surowe. Być może to kwestia tego, że przy surowym sushi łatwiej ocenić jego poziom. Być może jednak ma to związek z tym, że pod koniec naszej wizyty (gdy domawialiśmy zapiekane) za barem pojawił się sushi master znany nam niegdyś z Sakany, a jak już wspominałem - szkoła Sakany jest moją ulubioną szkołą poznańskiego sushi. Skoro już porównujemy z innymi, to wspomnę o cenach - Kuro rzeczywiście jest trochę tańsze, niemniej nie odstaje, aż tak zbytnio od poznańskiej normy, mimo iż właściciele lokalu z pewnością nie płacą czynszu, takiego jak w centrum. Jest jednak w Kuro by Panamo coś co biję inne sushi bary na głowę – obsługa klienta! Są jeszcze pewne niedociągnięcia w postaci braku wyszukanych składników (np. małże arktyczne) i nie wykupionej póki co licencji na alkohol, niemniej obsługa Kuro robi wszystko, aby gość czuł się komfortowo. Ja tak się właśnie czułem gdy schłodzono i rozlano do kieliszków przyniesioną przez nas butelkę wytrawnej Cavy - Castillo Perelada. Niespodziewanie otrzymaliśmy też maki z krewetką w temperze, jako specjalny prezent od sushi mastera, a na koniec był jeszcze mały rabat dla stałych klientów!

Chciałbym mieć taki sushi bar w swojej okolicy i szczerze zazdroszczę mieszkańcom Polanki, że mają Kuro by Panamo. W moim przypadku nie widzę jednak sensu, aby jeździć tam przez całe miasto. Po prostu nie widzę nowej jakości - takiej której nie miałbym bliżej. Szczególnie polecam zatem mieszkańcom Rataj!

Jedzenie: 4
Obsługa: 5-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


ONI:


KOSZTORYS DLA 4 OSÓB:
Sałatka Kimchi - 15 zł.
Zupa Kuro - 12 zł.
Zupa Tom Kha Gai - 12 zł.
Zupa Sake Miso x 2 - 20 zł.
Zestaw Kuro Rok Ku 55 szt. (9 szt. sashimi z 3 gatunków ryb, 6 szt. maki z zapiekaną tilapią, 6 szt. maki z łososiem, 6 szt. maki z krewetką w tempurze, 6 szt. maki wegetariańskie, 6 szt. husomaki z tuńczykiem, 5 szt. maki california z paluszkiem krabowym, 2 szt. nigiri z łososiem, 2 szt. nigiri z tuńczykiem, 2 szt. nigiri z białą rybą, 2 szt. nigiri z krewetką, 2 szt. nigiri z omletem) - 160 zł.
6 szt. maki z grillowanym węgorzem - 20 zł.
Dzbanek herbaty x 2 (wiśniowa i jaśminowa) - 14 zł.
Suma: 253 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Zupa Kuro - 12 zł.
Zupa Tom Kha Gai - 12 zł.
1/2 zestawu Kuro Rok Ku 55 szt. - 80 zł.
6 szt. maki z grillowanym węgorzem - 20 zł.
Dzbanek herbaty wiśniowej - 7 zł.
Suma: 131 zł.

PS Dla jednego z nieobecnych zamówiliśmy (na wynos) zestaw Kuro Ni w cenie 55 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.19

ADRES: Poznań, ul. Katowicka 81D/110
INTERNET: www.kuro.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...