Pokazywanie postów oznaczonych etykietą w hotelu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą w hotelu. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 listopada 2012

BLOW UP HALL - lunch / ocena 4.03

Naprawdę trudno zliczyć ile razy planowaliśmy wizytę w Blow Up Hall, a także ile raz prosiliście nas w mailach, abyśmy właśnie tę restaurację odwiedzili. Początkowo hamowała nas specyficzna polityka lokalu, który wymagał autoryzacji zdjęć przed ich publikacją. Jakiś czas temu na naszą skrzynkę e-mail dotarło jednak zaproszenie prosto z Blow Up Hall z prośbą o obiektywne zrecenzowanie lokalu wraz z zapewnieniem, że w kwestii zdjęć mamy całkowitą swobodę. Temat tej jednej z najdroższych restauracji w Poznaniu wrócił wówczas na naszą wokandę. Zrezygnowaliśmy przy tym ze specjalnego zaproszenia i wybraliśmy się tam incognito, spontanicznie i nieco asekurancko decydując się na menu lunchowe.


ONA:
Być może wybór menu lunchowego nie jest najlepszym sposobem na to, aby poznać kunszt szefa kuchni i możliwości restauracji, ale głównym powodem takiego wyboru była cena i bardzo ciekawy zestaw proponowanych dań (na tyle ciekawy, że kwestia ostatecznej decyzji była co najmniej problematyczna). Trudności zresztą pojawiły się również przy samej ocenie całości. Już wcześniej przyjęliśmy bowiem, że do ofert lunchowych stosujemy nieco łagodniejszą skalę, z drugiej zaś strony cały czas w pamięci mieliśmy, że to prawdopodobnie najdroższy zestaw lunchowy w Poznaniu, wróćmy jednak do początku.

Do restauracji wchodzi się z imponującego hallu, który jest zarazem przestrzenią hotelową. Na drodze do restauracji rozłożyła się jednak ekipa robiąca sesję zdjęciową. Nie byliśmy pewni, czy w związku z tym restauracja jest zamknięta, czy mamy czekać na zakończenie zdjęć, czy też przedzierać się przez rozstawiony sprzęt, ludzi i kable… Nikt do nas nie podszedł, ani sytuacji nie wyjaśnił, w związku z tym na przedostanie się do lokalu wykorzystaliśmy moment przerwy w zdjęciach.

Z menu wybrałam ceviche ze śledzia z chutney buraczkowym, na organicznym pumperniklu, risotto szafranowe ze słodkimi ziemniakami, młodymi buraczkami i cukinią oraz tartę z sezonowymi owocami. Zaznaczę przy okazji, że już na początku posiłku postanowiliśmy wymieniać się talerzami w połowie każdego dania. Przyznaję, że przystawka mi smakowała, choć zdecydowanie największe wrażenie zrobił na mnie sposób jej podania (w tej kwestii pod wrażeniem pozostałam aż do końca posiłku). Co prawda, po lekturze menu zapachniało bardziej oryginalnymi smakami, podczas gdy to co otrzymałam na talerzu, to był raczej taki smaczny, domowy śledzik. Smaczny był również zapiekany ser Halloumi, który na przystawkę wybrał Marcin. W tym przypadku nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że ser poddano zbyt długiej obróbce cieplnej, przez co był trochę przesuszony. Całość tworzyła jednak przyjemną kompozycję ze słodkawą marmoladą z czerwonej cebuli, suszonymi pomidorami oraz podsmażonym młodym szpinakiem (ten ostatni trochę przesolony). Danie główne rozpoczęłam risottem szafranowym. I znów kompozycja dodatków trafiała idealnie w mój gust, ale nie jest tak, że nie mogę się do niczego przyczepić. Moim zdaniem konsystencja dania była zbyt płynna (wiem, że risotto ma być kremowe, ale moje danie zbliżało się konsystencją do gęstej zupy). Tak samo nie do końca odpowiadało mi to, że smak szafranu (który sam w sobie lubię) całkowicie zdominował smak innych składników. Koniec końców, słysząc moje wątpliwości Marcin zapytał, a czy pochwaliłaś risotto z którejkolwiek restauracji w Poznaniu? Przyznam że nie, choć danie to uwielbiam, kiedy jest porządnie zrobione. Powiem tak, risotto w Blow Up Hall było w pół drogi do ideału. Zdecydowanie lepiej zaprezentowało się danie Marcina – przepyszny, soczysty delikatny okoń morski z równie smacznymi warzywnymi dodatkami i kaszą jaglaną. To danie to mój zdecydowany faworyt w zestawieniu. Na koniec pojawiły się tarty, a właściwie tartletki z kruchego ciasta, z śmietankowym kremem oraz malinami i borówkami. Smaczne i niezbyt słodkie (jedynie ciasto trochę za twarde).

Najtrudniejszym elementem do oceny nie jest jednak jedzenie, a wnętrze. Mamy tu bowiem ciekawie i nowocześnie urządzoną przestrzeń, siedzimy w otoczeniu wielkiej sztuki (zdjęcia akcji Spencera Tunicka czy Vanessy Becroft), ale po bliższym przyjrzeniu się łatwo dostrzeżemy rysy na tym spójnym obrazie. Wygodne białe fotele mają mocno sfatygowane obicia (tym samym sprawiają wrażenie przybrudzonych) sąsiadujące z nami stoliki (bez obrusów) w całej okazałości prezentowały spore ubytki w czarnej okleinie, a kilka elementów zastawy miało wyszczerbione brzegi. Całość sprawiła wrażenie opuszczonego po sezonie nadmorskiego ośrodka, aniżeli eleganckiej restauracji.

Przyznam szczerze, że relację z tej wizyty piszę z lekkimi wyrzutami sumienia. Zdaję sobie sprawę, że jeśli przymknąć oko na cenę, jest to zapewne jedna z najciekawszych i najsmaczniejszych ofert lunchowych w Poznaniu. Problem w tym, że całość nie powala. Na koniec zawitał do nas szef kuchni, który jak sam przyznał jest na miejscu od 6 tygodni i dopiero rozwija tu swoje skrzydła, a lunche to na razie eksperyment, nad którym intensywnie pracuje. Zaprosił nas również na Restaurant Day, w którym miał zamiar wziąć udział. Biorąc pod uwagę, że był to człowiek sympatyczny i otwarty oraz fakt, że już nie pierwszy raz zdarzyło nam się odwiedzić restaurację w nie do końca fortunnym dla właścicieli bądź szefa kuchni momencie, Blow Up Hall dostanie ode mnie za jakiś czas jeszcze jedną szansę.

PS  W restauracji podano mi menu bez cen. Wiem, że to prawdopodobnie taka elegancka forma i ukłon w stronę dawnych czasów, kiedy książę na białym koniu płacił bez mrugnięcia okiem za wszystkie wydatki swej księżniczki. Zaklinam się, że nie przemawiają przeze mnie żadne feministyczne zapędy, ale chciałabym znać ceny z czystej ciekawości (na wypadek gdybym miała ochotę wybrać się tam w przyszłości z mamą/koleżanką itd.), w tym celu musiałam zdecydowanie mniej elegancko zwędzić menu Marcinowi.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


ON:
Nie sądziłem, że oceniając restaurację na dobrą czwórkę, będę kiedykolwiek pisał w kategorii zawodu. Tak się jednak składa, że jakoś podświadomie myślałem, że Blow Up Hall prezentuje najwyższy kulinarny poziom w Poznaniu. Co prawda nigdy wcześniej tam nie jadłem, ale jakbym miał obstawiać, która z poznańskich restauracji jest najbliżej zdobycia gwiazdki Michelin, to w ciemno wskazałbym właśnie to miejsce. Sam nie wiem dlaczego tak łatwo dałem się tak uwieść, ale myślę, że dowodzi to sprawności ich działu PR, który doskonale wykreował wyobrażenie restauracji, w której zjemy drogo, ale jakże dobrze. Myślę, że w normalnych warunkach szydło dość szybko wyszłoby z worka, niemniej wysokie ceny w menu sprawiały, że gośćmi Blow Up Hall bywali zapewne częściej przyjezdni biznesmeni, aniżeli mieszkańcy  Poznania. Tym samym, u mało kogo można było potwierdzić, czy obiegowe opinie o restauracji, to prawda, czy marketingowa wydmuszka.

Z radością przywitałem przy tym ofertę lunchową, którą potraktowałem jak przysłowiowy papierek lakmusowy – oto bowiem w cenie 100 złotych mogliśmy liznąć kunsztu Blow Up Hall i w zależności od wyniku, albo pójść za ciosem i wybrać się tam na kolację, albo definitywnie odpuścić temat.

Zacznijmy od wnętrza – jest nowoczesne i na zdjęciach prezentuje się dobrze, jednak z bliska białe fotele mają trwałe przebarwienia, a czarne stoły charakteryzują uszczerbki w okleinie. I choć zupełnie nie zwróciłbym na to uwagi w restauracji ze średniej półki cenowej, to w Blow Up Hall raziło mnie to równie mocno, jak wyszczerbione talerze, jakie nam podano.

Zawsze najważniejsze jest jednak jedzenie, niemniej i tu do ideału było daleko. Zamówiłem zapiekany ser Halloumi z marmoladą z czerwonej cebuli, młodym szpinakiem i suszonymi pomidorami; grillowanego Okonia Morskiego z duszonymi warzywami, kaszą jaglaną i sosem pomidorowym oraz tartę z sezonowymi owocami. Przyznaję, że każde z dań było niezmiernie estetycznie podane. W smaku były już jednak tylko poprawne i nic więcej. I znowu – zachwycałbym się nimi w restauracji ze średniej półki, ale po marce Blow Up Hall spodziewałem się czegoś więcej. Spodziewałem się bowiem, że coś mnie zaskoczy - jakiś smak, jakaś kompozycja. Tak jednak jak w berlińskim Fischers Fritz zaskakiwało mnie wszystko, tak w Blow Up Hall nie zaskoczyło mnie absolutnie nic. Najsmaczniejszy był przy tym Okoń Morski, jaki był tematem przewodnim dania głównego - świeży, idealnie zgrillowany, z delikatnym mięsem i chrupiącą skórą. Problem w tym, że zaserwowane do ryby dodatki nie robiły już takiego wrażenia, gdyż średnio do siebie pasowały (najmniej kawałki szynki w sosie pomidorowym). Jako całość bardziej przypadł mi do gustu starter, aczkolwiek tutaj akurat temat przewodni (ser Halloumi) został za mocno przypieczony, przez co był zdecydowanie za suchy. Sytuację mógłby uratować wybitny deser, niemniej w menu lunchowym dostępna była jedynie tarta, a pech polega na tym, że albo ja tart nie umiem docenić, albo jeszcze nie trafiłem jeszcze na tę perfekcyjną. Ostatecznie zatem przyznaję 4 za starter, 4 za danie główne i 4- za deser.

Co do obsługi, nie mam większych zastrzeżeń do pracy obsługującej nas Pani kelnerki. Zgodni z Anią jesteśmy natomiast co do krytyki tempa pracy w kuchni. Byliśmy jedynymi gośćmi, a trójka widzianych przez nas kucharzy przygotowywała lunch tak, że całość zajęła nam półtorej godziny.

Zmierzając do podsumowań, nie ukrywam, że ocena Blow Up Hall była jedną z najtrudniejszych, jakiej przyszło mi na tym blogu dokonywać. Nie zaserwowano nam bowiem żadnego dania, która byłoby słabe  – wszystko było poprawne. Grunt jednak w tym, że oczekiwania były o dwa poziomy wyższe. Spodziewaliśmy się najlepszej restauracji w Poznaniu, a już w samym Starym Browarze odkryliśmy dwie lepsze (La Passion Du Vin i Piano Bar). Inna sprawa jak w pełni rzetelnie i sprawiedliwie ocenić pracę szefa kuchni, który menu odziedziczył po poprzedniku, a swoje pomysły wcieli dopiero za jakiś czas? Pozostaje mi jedynie kibicować, aby dania z jego autorskiego menu dorównały wyobrażeniom, jakie o tym miejscu mają mieszkańcy Poznania :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zestaw lunchowy: starter + danie główne + deser (Ceviche ze śledzia Bałtyckiego z chutney buraczkowym na organicznym pumperniklu; Risotto szafranowe ze słodkimi ziemniakami, młodymi buraczkami, bobem i cukinią; Tarta z sezonowymi owocami) - 46 zł
Zestaw lunchowy: starter + danie główne + deser (Zapiekany ser Halloumi z marmoladą z czerwonej cebuli, młodym szpinakiem i suszonymi pomidorami; Grillowany Okoń Morski z duszonymi warzywami, kaszą jaglaną i sosem pomidorowym; Tarta z sezonowymi owocami) - 46 zł
Woda x 2 (niegazowana i gazowana) - 12 zł.
Suma: 104 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.03

ADRES: Poznań, ul. Kościuszki 42 (Stary Browar)

Bookmark and Share

wtorek, 14 czerwca 2011

PLATINUM / ocena 3.95

Podczas tegorocznej akcji „Poznań za pół ceny” na wizytę wytypowaliśmy restaurację, która mieści się w hotelu Platinum Palace Residence. Dlaczego taki, a nie inny wybór? Po pierwsze, chcieliśmy uniknąć tłumów, które przy tak szeroko zakrojonej akcji mogłyby wpływać niekorzystnie zarówno na komfort spożywania posiłku oraz (co dla nas również ważne) swobodę fotografowania. Tylko restauracja położona poza centrum dawała tego gwarancję, a fakt, że jest stosunkowo młoda, tylko zwiększał nasze szanse na spokój. Po drugie, chcieliśmy wybrać restaurację z wyższej półki cenowej, w której wizyta w ciągu roku mogłaby nadwyrężyć nasz budżet na tyle, że pewnie odkładalibyśmy ją na później. Po trzecie, postanowiliśmy wziąć pod uwagę tylko te restauracje, w których można było zarezerwować stolik, a także te, które proponowały zniżkę na dania z codziennej karty, a nie karty stworzonej specjalnie z okazji „za pół ceny”.


ONA:
Przyznam uczciwie, że przełom maja i czerwca niespecjalnie skłania mnie do częstych wizyt w restauracjach. Wszak to czas szparagów, a mój stosunek do nich graniczy z obsesją. Wstyd się przyznać, ale jeśli miałabym się przyjrzeć mojemu jadłospisowi z ostatnich 4 tygodni, to na palcach jednej ręki mogłabym policzyć dni w których nie jadłam mojego ulubionego warzywa. Zapach kwitnących akacji i smak szparagów to coś, co skutecznie odciągało mnie od wycieczek do centrum w poszukiwaniu restauracyjnych uniesień. Platinum było zatem pierwszą restauracją, do której trafiłam po tej krótkiej przerwie.

Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o istnieniu tego lokalu, kiedy to kilka miesięcy temu tramwaj nr 6 zamiast zawieźć nas w stronę ulicy Grunwaldzkiej niespodziewanie skręcił w ulicę Głogowską. Ta wymuszona zmiana drogi do domu zaowocowała długim spacerem, podczas którego naszym oczom ukazała się ładnie wyremontowana willa w jednej z naszych ulubionych części Grunwaldu. Trudno było również nie zauważyć szyldu zawierającego słowo "restauracja". Zaraz po powrocie do domu postanowiliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o przybytku, o którym wcześniej nic nie słyszeliśmy (czy to zamierzone, czy nie, marketing mają beznadziejny). Ważną informacją było dla mnie to, że szefem kuchni został tam pan Dominik Brodziak, którego mieliśmy okazję poznać a propos przygotowań poznańskiej ekipy do konkursu Bocuse d’Or (D.B. był wówczas szefem kuchni w restauracji hotelu HP Park i jednocześnie trenerem polskiej reprezentacji w konkursie). Wiele wskazywało na to, że restauracja ma szansę okazać się ciekawym odkryciem na mapie Poznania. Od zauważenia nowego miejsca do wizyty w nim upłynęło trochę czasu (lokali na liście oczekujących jest naprawdę wiele, a ten wyprzedził inne poniekąd za sprawą akcji "Poznań za pół ceny"), ani trochę nie zmniejszyło to jednak naszej ciekawości.

W dzień wizyty w lokalu upał należał do tych ciężkich do zniesienia, a my byliśmy po intensywnym dniu we Wrocławiu, dlatego spokojny spacer do restauracji Platinum i posiłek w jej chłodnym wnętrzu zdawał się być dobrym rozwiązaniem. Domyślałam się, że lokalizacja poza ścisłym centrum uchroni nas przed tłumami. Brak tłumów na samym początku potwierdziło zachowanie Pani, która przywitała nas na recepcji sprawiając wrażenie zszokowanej naszym widokiem. Stosunkowo długo nie mogła ustalić kim jesteśmy i co z nami zrobić (mimo wcześniejszej rezerwacji i obwieszczeniu tego faktu tuż po przywitaniu). Po chwili powiedziała, że mamy zająć miejsce na tarasie, co spotkało się z moim bardzo zdecydowanym sprzeciwem. Otóż na tarasie nie było nawet skrawka cienia (zdjęcie które możecie zobaczyć zostało wykonane już po posiłku, kiedy pojawił się cień rzucany przez sam budynek). Wyobraźcie sobie zatem przyjemność jedzenia posiłku w ponad 30 stopniowym upale, na plastikowych krzesłach w pełnym słońcu (była godzina 13). W związku z moim sprzeciwem, Pani poprosiła nas abyśmy poczekali na kanapie, a obsługa przygotuje dla nas stolik wewnątrz. Czekaliśmy jakieś 10 minut, stolika wprawdzie nie przygotowano, ale w końcu znaleziono dla nas miejsce (dodam, że w restauracji nie było żadnego gościa poza nami). Posadzono nas po prostu przy długim stole, który wyglądał jakby został opuszczony kilka godzin temu przez ekipę, która jadła tu śniadanie (przy niektórych nakryciach brakowało sztućców, gdzie indziej kieliszków, a na stołach leżały wygniecione serwetki). Byłam przekonana, że zaraz ktoś przyjdzie, wymieni serwetki, uzupełni szklanki i wymieni sztućce (przede mną leżał brudny widelec, przed Marcinem brudny nóż). Niestety nic takiego się nie stało. Wymiętolone serwetki pozostały przy naszych nakryciach, a sztućce musieliśmy wymienić sobie sami. Co by nie mówić dostaliśmy jednak czyste sztućce do przystawek (nota bene położono je w złym miejscu). No trudno, liczba skuch od samego początku była zatrważająca, nie zmienia to jednak faktu, że obsługujące nas osoby były bardzo miłe i uśmiechnięte. W końcu przyszedł czas na zamówienie - wybrałam kałamarniczki z pomidorami confit i sałatką z soczewicy, zupę jarzynową, grillowanego dorsza z sosem z warzyw oraz creme brulle z gruszkami. Kałamarniczki były bardzo smaczne, a w towarzystwie soczystych pomidorów confit ocierały się o smakołyk, którego samo wspomnienie pobudza ślinianki do pracy. Najsłabszym ogniwem była tu soczewica ugotowana al dente. Nie to żeby była niesmaczna, ale raczej zwyczajna i było jej za dużo w stosunku do pozostałych składników. Dalej zupa krem z warzyw - w smaku podobna do rasowej domowej jarzynówki. Ciekawym motywem było jednak to, że została podana w formie kremu o pięknym, żółtawym kolorze wraz z kleksem kwaśniej śmietany i oliwą. Zarówno konsystencja i dodatki sprawiły, że swojski smak stał się bardziej wyrafinowany. Kolejnym daniem był dorsz podany z kremowym sosem z warzyw (marchew, seler korzeniowy, seler naciowy). Ryba była świetna, soczysta i delikatna, a sos smakował  trochę znajomo, ale zarazem ciekawie. Wyczuwałam w nim nuty anyżowej słodyczy (może to sam anyż, a może koper włoski lub moja wybujała wyobraźnia ;)). Nie do końca rozumiem jednak dlaczego rybę podano na solidnym kopcu puree ziemniaczanego (o czym nawet nie wspomniano w menu). W sumie nie przepadam za ziemniakami (to oczywiście nie jest problemem, mogłam je zostawić) i naprawdę nie wiem po co się one tam znalazły, jedyną funkcją jaką tu pełniły to chyba funkcja zapychacza. Stosunkowo lekkie i wykwintne danie, stało się przez nie przyciężkawe i nieco domowe. Na koniec uraczyliśmy się jeszcze creme brulee (podanym bez kokilki), który choć smakowo był bez zarzutu, to konsystencją zbliżał się bardziej do pana cotty niż kremu.

Nie wspomniałam nic o wnętrzu, dlatego dodam jeszcze kilka słów w tym temacie. Choć charakter budynku implikuje skojarzenia z powiewem przeszłości, wewnątrz mamy do czynienia z nowoczesnym minimalizmem w czarno białych odcieniach, przełamanych kolorowymi zdjęciami oraz elementami różu i fioletu (poduszki na kanapach i kable z żarówkami w holu). Zestawienie czerni i bieli, choć należy do klasyków, wieje nudą (szczególnie w zestawieniu z fioletem i różem), niemniej trzeba powiedzieć, że całość ma estetyczny charakter, z lekkim, choć nie irytującym snobistycznym zadęciem. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie aspekty dochodzę do wniosku, że Platinum mnie rozczarowało. Najbardziej obroniło się jedzenie. Najsłabiej wypadła obsługa. Samo jedzenie mogę zatem polecić, choć cieszę się, że zapłaciłam za nie połowę ceny. Płacąc 100% w kontekście całokształtu czułabym się oszukana. To z pewnością miejsce z potencjałem, ale póki co niewykorzystanym.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 3
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Rezerwacja w restauracji Platinum dość mocno rozbudzała moje nadzieje. Sądziłem, że jeśli nawet na Reymonta nie odkryjemy restauracji na europejskim poziomie, to z pewnością ulokuje się ona w naszym zestawieniu TOP 5. W końcu niemałe pieniądze w nią zainwestowano, a ciekawie brzmiące menu sygnuje Dominik Brodziak - trener reprezentacji Polski w konkursie kulinarnym Bocuse d'Or 2011. Zestawiając te fakty z przyzwoitą, ale nie rewelacyjną oceną końcową trzeba przyznać, że moje nadzieje pozostały niespełnione. Ale po kolei. Co poszło nie tak? Już wyjaśniam.

Najsłabszym ogniwem Platinum jest z pewnością obsługa. Niezanotowana rezerwacja, prowizorka z przygotowaniem stolika, posadzenie nas przy stole imprezowym, niedomyte sztućce, hałas odkurzacza, zasłyszane wątpliwości jednego z kelnerów („czy najpierw podaje się zupę, czy może przystawkę”), a także ciągłe, lekko irytujące, bo świadczące o ignorancji zapytania przy serwowaniu posiłków („dla kogo polędwica?”; „dla kogo krem ze szparagów?”; „dla kogo jagnięcina?”; „creme brulle tylko jeden?”) - wszystko to jakoś szczególnie nie szokuje i może mieć miejsce w bezpretensjonalnej knajpce, ale nie powinno się zdarzyć w lokalu, gdzie rachunek sięga trzystu złotych. Żeby było bardziej groteskowo - przez 90% wizyty byliśmy w restauracji jedynymi gośćmi, a obsługa nie notowała wakatów. Obsługiwało nas bowiem łącznie czterech kelnerów i choć wszyscy byli uprzejmi i elegancko ubrani, a cześć także uśmiechnięta, to organizacja całości kulała, że hej.

Lepiej Platinum prezentuje się pod względem wystroju wnętrz, choć i tu nie zrobiono wszystkiego, co można było z tym wnętrzem zrobić, aby nadać mu komfort restauracji z wyższej półki. Jest prostota i elegancja, ale człowiek w środku nie do końca czuję się komfortowo. Być może to kwestia posadzenia nas przy stole jubileuszowym, a może moje osobiste Feng Shui, ale ewidentnie brakowało mi tego czegoś. Przejdźmy jednak do tego co w Platinum najlepsze. Przejdźmy do jedzenia. Na przystawkę zamówiłem pieczoną polędwicę cielęcą z sosem z tuńczyka, kaparami i rucolą. Cieniutko pokrojona polędwica określiłbym jako bardziej delikatną alternatywę wobec carpaccio, która sama w sobie nie byłaby może tak szczególna, ale w połączeniu z sosem nabrała szlachetności. Aksamitne też było zestawienie tegoż sosu z podanymi nam bułeczkami oraz trzema smakowymi masełkami. Przystawka przy tym wcale nie mała, a jak na restauracje z tej półki cenowej, to wręcz bardzo sycąca. Także zresztą zupy była całkiem solidna miseczka, niemniej z zupą problem był innego rodzaju. Tak bowiem, jak wśród pozycji menu bez problemu wskazałbym po kilka przystawek i dań głównych, których z przyjemnością i ciekawością bym zamówił, tak wybór zup trochę mnie rozczarował. Kompozycje przystawek i dań głównych brzmiały bowiem intrygująco, a zupy całkowicie swojsko. Postanowiłem jednak mieć pełny obraz sytuacji, przekrojowo przejść przez menu i zamówić krem ze szparagów. Nie powiem – był smaczny, ale nic poza tym – żadnych fajerwerków. Był dość gęsty, a przy tym idealnie przetarty przez sitko. Na minus liczę zestawienie z ptysiami, bowiem delikatność z jeszcze większą delikatnością była tu zestawiana. Ot, sprawnie przyrządzone danie, które z łatwością upichcicie w domu, przy czym z pewnością na jego przygotowanie nie zużyjecie szaragów i ptysiów za 22 złote ;) Zamówiona przez Anię zupa była co prawda równie swojska z nazwy, ale w tym przypadku delikatność kremu z warzyw była przełamana kwaśną śmietaną, a ogólna kompozycja smaków wybijała się ponad krem szparagowy. Trochę innego typu rozczarowanie spotkało mnie z daniem głównym, gdy bowiem czytam „duszona jagnięcina walijska z cebulkami cipolini w kremie z białej fasoli coco” to mam przed oczami danie równie wykwintne co lekkie. Bardziej zatem spodziewałem się czegoś na kształt jagnięciny podanej mi w La Passion du Vin, a mniej jagnięciny zalanej sporą porcją przyciężkawego, brązowego sosu, w którym totalnie ginął smak kremu z białej fasoli. Samo mięso przy tym jednak bardzo smaczne, aczkolwiek dodatki mało trafione. Z daniem głównym było zatem w skrócie, tak jak z większością obszarów w Platinum – ładnie podane, niby wszystko gra, ale braknie szlifu perfekcji. Niby szczegóły, ale restauracje aspirujące do miana najlepszych powinniśmy odwiedzać właśnie po to, aby tę perfekcję poznać. To jednak nie koniec posiłku, gdyż na deser wespół z Anią domówiliśmy creme brulle z gruszkami, do którego zastrzeżeń nie mam żadnych. Bardzo mi smakował, miał odpowiadającą mi konsystencje, fajną skorupkę i był bardzo miłym akcentem kończącym wizytę w Platinum. Suma sumarum polędwiczkę oceniam na 5, krem ze szparagów na 4, jagnięcinę na 4, a creme brule na 5. Na koniec wspomnę jeszcze o jakości do ceny. Otóż poziom cen z pewnością do najniższych nie należy, ale tak jak przystawka i deser były warte swojej ceny, a zupa i danie główne nie do końca, to małe piwo Żywiec w cenie 14 zł jest chyba swoistym przekroczeniem granic rozsądku. Jasne, że my akurat korzystaliśmy z wszystkiego za pół ceny, więc skarżyć się nie powinienem, aczkolwiek promocja dotyczy tylko dwóch dni w roku, a ocenić należy całokształt.

Gdy uważnie obejdziecie Platinum Palace Residence natkniecie się na dość sporych rozmiarów tablicę informującą o tym, że projekt przebudowy willi z przeznaczeniem na ekskluzywny hotel butikowy współfinansowany był przez Unię Europejską. To co jednak mnie na tej tablicy najbardziej zaciekawiło to wartość inwestycji opiewająca na kwotę 8 182 693,72 zł. Wspominam o tym wyłącznie dlatego, że niedostatki w polskich restauracjach zbyt często tłumaczy się brakiem odpowiednich funduszy (vide piąty komentarz pod recenzją Fischers Fritz). Tutaj tej linii obrony zastosować się nie da. Trzeba wymyślić coś innego, aby wytłumaczyć dlaczego inwestor, który wydał 8 milionów złotych - nie stworzył restauracji na europejskim poziomie. Jakieś pomysły?

PS Żeby nie było, że skreślam Platinum, to wspomnę, że zatrudnienie sprawnego menadżera restauracji, przeszkolenie obsługi, trochę pracy nad wystrojem oraz kartą menu i może to być całkiem fajna alternatywa dla tych, którzy jadają w Blow Up Hall, Hugo, czy La Palais du Jardin.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4= (na zachętę)
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-  (4+ podczas "Poznań za pół ceny)


KOSZTORYS::
Małe kałamarniczki z czosnkiem gorącą sałatką z soczewicy i pomidorami confit - 32 zł.
Pieczona polędwica cielęca z sosem z tuńczyka, kaparami i rucolą - 38 zł.
Krem z warzyw z kwaśną śmietaną i szczypiorkiem - 19 zł.
Krem ze szparagów - 22 zł.
Polędwica z dorsza w aromatycznym sosie z warzywami i szafranem - 65 zł.
Duszona jagnięcina walijska z cebulkami cipolini w kremie z białej fasoli coco - 64 zł.
Creme brulle z gruszkami - 21 zł.
Żywiec 0,33 x 2 - 28 zł.
Suma: 289 zł (144,5 zł podczas "Poznań za pół ceny").

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.95

ADRES: Poznań, ul. Reymonta 19 (Platinum Palace Residence)
INTERNET: www.platinumpalace.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 4 października 2010

BROVARIA / ocena 4.22

W połowie kwietnia zapytaliśmy Was - którą z restauracji na Starym Rynku powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? W ankiecie wzięło udział 252 Czytelników, a miejsca na podium zajęły: Brovaria (24%), Le Palais du Jardin (21%) oraz Bamberka (19%). Dalej znalazły się kolejno: Gospoda Pod Koziołkami (10%), Fever (4%), Lizard King (4%), Ratuszova (4%), Room 55 (2%), Bee Jay's (2%), Sami Swoi (2%) oraz Club 65 (1%). I choć trochę nam wstyd, że zrealizowaliśmy zadanie po 6 miesiącach, to i tak serdecznie zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji.


ONA:
Sama byłam ciekawa wyjścia do Brovarii dlatego, że kiedyś (w początkach swojej działalności) w moim subiektywny rankingu poznańskich lokali zajmowała wysoką lokatę. Nie wiem czy to dlatego, że jako jedna z niewielu wówczas serwowała smaczną, nowoczesną kuchnię fusion, czy dlatego, że początki jej działalności zbiegały się w czasie z początkiem moich studiów, a jak dla większości, tak i dla mnie (odnosi się to pewnie do tych kilku lat wstecz, gdyż dzisiejsi studenci wydają się być dużo bardziej przedsiębiorczy) był to czas, kiedy wydatki na jedzenie obcinało się do minimum i o ile człowiek nie stołował się w domu, to co najwyżej w barze mlecznym lub w Green Wayu. Na tym tle nieliczne wyjścia do Brovarii zapisały się w mojej pamięci dość rajsko. Ten sam lokal wybrałam na miejsce mojego obiadu absolutoryjnego i właśnie wtedy zaczął on stopniowo tracić w moich oczach. Później byłam tam jeszcze dwa razy i za każdym razem jedzenie mnie rozczarowywało. Od tamtej pory minęły pewnie dwa lata, a ja słyszałam, że Brovaria poddała się kilku zmianom, które podobno wyszły jej na dobre.

Pod względem wizualnym nic się nie zmieniło. Lokal składa się z kilku sal, dzięki,którym możemy tu wpadać zarówno na formalny obiad (wąska sala po prawej z białymi obrusami), szybką rozmowę przy piwie (sala z barem po lewej), randkę w zacisznej sali w piwnicy lub biesiadę z dużą grupą znajomych (główna sala z barem i kadziami browarnymi). Wnętrze jest przestronne i nowoczesne, zgrabnie łączy elementy industrialne z klasyczną elegancją. Generalnie jest dobrze, chociaż muszę powiedzieć, że nie robi to już takiego wrażenia jak kiedyś. W tym wszystkim przeszkadzała mi jedynie głośna, utrudniająca rozmowę muzyka (The Cure i U2). Oczywiście mogłam była wybrać bardziej zaciszną salę z obrusami, a nie głośną salę główną, więc poniekąd sama jestem sobie winna. Z miejsca również chciałabym dać ogromnego plusa za obsługę. Obsługujący nas Pan Tomasz spisał się doskonale. Był bardzo uprzejmy, świetnie zorientowany w karcie dań i win, służył rzeczową radą i wprowadzał element elegancji do tej nieformalnej przestrzeni (początkowo byłam lekko zdezorientowana faktem, że w pubowej atmosferze jestem traktowana po królewsku, ale koniec końców podobało mi się to).

Z menu wybrałam trójkolorowy krem z cukinii i lasagne ze szpinakiem, łososiem, parmezanem i sosem pomidorowym - bazyliowym. Trzech kolorów wprawdzie w zupie nie zauważyłam (no chyba, że trzecim kolorem miał być kolor grzanek), co nie zmienia faktu, że zupa została bardzo ładnie podana. Na jasnym beżowym kremie, stworzono ciemno zielone dekoracje (wzorem tych pisanych wykałaczką na powierzchni cappuccino). Sama zupa była bardzo delikatna i przypominała w smaku krem ze szparagów. Było poprawnie i nic ponad to. Co więcej, miejscami dostrzegałam niewielkie grudki charakterystyczne dla zwarzonej śmietany, ale może to już czepialstwo lub złudzenie. Dalej przyszła kolej na lasagne, którą zamówiłam z nieodpartej potrzeby zjedzenia szpinaku (brałam też pod uwagę szpinak z serem pleśniowym zapiekany na cieście filo z sosem pieczarkowym i warzywami). I znów, danie zostało bardzo ładnie podane, obficie polane sosem pomidorowym, udekorowane śmietaną oraz listkami bazylii, ale smakowo nie zachwycało. Zjadłam, ale drugi raz wybrałabym coś innego. Na koniec zamówiliśmy jeszcze sernik z sosem malinowym. Cóż, wypadł najgorzej z zamówionych dań. Po wszystkim miałam wrażenie, że serwowanym potrawom brakowało wyrazistości i świeżości. Wszystko wydawało się trochę wymęczone i odgrzewane po długim czasie od przygotowania. Towarzysząca nam osoba była wprawdzie zadowolona ze swojego dania głównego (faszerowana pierś z kurczaka), ale zauważyła, że jej grillowane pieczarki, okres świetności miały za sobą kilka dni temu. Do obiadu zamówiłam piwo pszeniczne, które generalnie bardzo lubię, ale odmianie z Brovarii raczej nie stawiałabym ołtarzy.

Słowem zakończenia, wystrój mnie nie zaskoczył, w przeciwieństwie do świetnej obsługi, a jedzenie, no cóż, od mojej ostatniej wizyty niewiele się poprawiło. Może kiedyś restauracji dam jeszcze jedną szansę, ale póki co wizyty w Brovarii zarezerwuję raczej na wyjścia na piwo i przekąski.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 5+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-


ON:
W Brovarii na jedzeniu byłem dotąd dwukrotnie. Było to odpowiednio rok temu oraz dwa lata wcześniej. Oba wyjścia wypadły kulinarnie poniżej oczekiwań, aczkolwiek kilka odbytych w międzyczasie spotkań przy piwie było bez zarzutu. Pół roku temu trafiłem jednak na człowieka, który pracował w Brovarii jakiś czas i opowiedział mi historię, że smacznie tam było tylko „do czwartego szefa kuchni”. Później przeprowadzono ponoć eksperyment z szefem ze Śląska i wypracowany dorobek zaczął się sypać. Optymizmem zawiało dopiero pod koniec tej historii, bowiem ostatecznie przerwano eksperyment i zatrudniono osobę kompetentną, z wizją, która ma przywrócić dawną świetność. Nie rozstrzygam, czy wszystkie fakty się zgadzają, ale chronologicznie i smakowo zgadzało się, że miałem wątpliwe szczęście trafić do Brovarii, gdy znalazła się w kulinarnym dołku. Tym bardziej byłem ciekaw, jak jest teraz i czy udało się w końcu wyprowadzić kulinaria na prostą?

W Brovarii są trzy poziomy i aż cztery oddzielne przestrzenie, które urządzono w różnych stylach. Na lewo od wejścia mamy nowoczesny bar, a po prawej stronie elegancką salkę z białymi obrusami. Dalej prosto mamy kamienne schody, które prowadzą do przestronnej sali z telebimem oraz kadziami piwnymi, które wykorzystuje się w tutejszym mini browarze. Pod schodami jest z kolei wejście do ceglanej piwnicy, na którą składa się kilka klimatycznych zakątków. Jest zatem w czym wybierać i każdy powinien znaleźć tutaj coś dla siebie. My jakby z przyzwyczajenia, a może po prostu kierując się stadnym instynktem, zasiedliśmy na górze. Ledwo zajęliśmy miejsca, a już zjawił się uprzejmy Pan kelner, który zastawił nasz stół, a także zaoferował swoje doradztwo w kwestii całej karty menu. Obsługa zresztą już do końca była na piątkę - bardzo dobrze zorientowana, sprawna, niezwykle uprzejma, ale jednocześnie nienachalna. Ktoś może powie, że to nieistotny drobiazg, ale jakoś ujęło mnie, że w części pubowej, kelner życzy nie "smacznego", a "miłych doznań smakowych". To zresztą tylko jeden z przykładów, które potwierdza, że są jeszcze osoby w tym fachu, którym się chce i które czerpią frajdę ze swojej pracy. Bynajmniej w tym względzie Brovaria nie jest w Poznaniu osamotniona, ale wierzcie mi, że na kilkadziesiąt odwiedzonych restauracji, z takim profesjonalizmem obsługi spotkałem się zaledwie w kilku.

Z karty zamówiłem krem imbirowy oraz polędwiczki wieprzowe zapiekane w boczku, a do tego piwo miodowe. Wespół z Anią domówiliśmy także sernik z konfiturą malinową. Krem imbirowy był bardzo dobry, a pływające w nim kawałki mango oraz paseczki kurczaka stanowiły ciekawy kontrast i jeszcze bardziej podkreślały jego niby słodki, a jednak trochę pikantny i rozgrzewający smak. Wielki plus za tę zupę, bowiem od mistrzostwa dzielił ją tylko nieciekawy wygląd oraz kilka stopni Celsjusza (wówczas dopiero fajnie by rozgrzewała). Przejdźmy jednak do czterech polędwiczek wieprzowych, które zostały owinięte w plastry boczku, nabite na patyk niczym szaszłyk i zapieczone. Efekt był jak najbardziej w moim guście. Z zewnątrz chrupiący boczek, wewnątrz bardzo delikatna, różowa polędwica, a wszystko to w świetnym i esencjonalnym sosie z rozmarynem. Egzamin zdały również grillowane warzywa (do wyboru były też gotowane) - cebula, pieczarka, papryka, cukinia, a także bakłażan, który nie był ani gorzki, ani niedopieczony (co się często w restauracji zdarza). Znacznie gorzej wypadły pieczone ziemniaki z suszonymi pomidorami (do wyboru był także rozmaryn oraz pieczarki). Suszone pomidory to co prawda strzał w dziesiątkę, jednak same ziemniaki zamiast przypieczone i chrupiące, były rozmiękczone i prawie na pewno przygotowane dużo wcześniej, a następnie odgrzane w mikrofali. Niestety i deser nie spełnił moich nadziei na świetny finisz, bowiem choć konfitura malinowa była przyjemna w smaku, to sam sernik był puszysty tylko z nazwy (w rzeczywistości był suchy i nijaki). Ostatecznie przyznaję 5 za krem imbirowy, 4 za drugie danie (w tym dobry z plusem za polędwiczki, dobry za warzywa i trzy mniej za ziemniaki), 3- za sernik oraz 4+ za piwo.

O samym piwie za dużo napisać nie mogę, gdyż daleko mi do znawcy. Przyznaję, że wytwory tutejszego mini browaru przypadają mi bardziej do gustu niż butelkowana przemysłówka, niemniej daleko im do degustowanych przeze mnie niedawno rarytasów z Bambergu. Cóż, tradycja robi swoje. Brovaria istnieje od 6 lat, a Klosterbräu od 477 ;) Abstrahując jednak od historii, było to najlepsze z dotychczasowych wyjść do Brovarii oraz całkiem niezły prognostyk na przyszłość. Porządna restauracja i dobry mini browar pod jednym dachem wystarczy, abym był na tak i uzasadniał obecność tego miejsca na mapie Poznania :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 5
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS DLA 3 OSÓB:
Trójkolorowy krem z cukinii - 12 zł.
Krem imbirowy z kurczakiem i kawałkami mango - 12 zł.
Lazania zapiekana z łososiem i szpinakiem w sosie pomidorowo-bazyliowym przyprószona parmezanem - 24 zł.
Polędwiczki wieprzowe zapiekane w boczku z pieczonymi ziemniakami i warzywami - 35 zł.
Sakiewka z piersi kurczaka faszerowana pieczarkami w delikatnym sosie serowym z pieczonymi ziemniakami i warzywami - 30 zł.
Puszysty sernik podany z konfiturą malinową - 14 zł.
Brovaria Specjalne 0,5 - 9 zł.
Brovaria Miodowe 0,5 - 9 zł.
Santa Carolina Chardonnay 0,187 - 19 zł.
Suma: 164 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Trójkolorowy krem z cukinii - 12 zł.
Krem imbirowy z kurczakiem i kawałkami mango - 12 zł.
Lazania zapiekana z łososiem i szpinakiem w sosie pomidorowo-bazyliowym przyprószona parmezanem - 24 zł.
Polędwiczki wieprzowe zapiekane w boczku z pieczonymi ziemniakami i warzywami - 35 zł.
Puszysty sernik podany z konfiturą malinową - 14 zł.
Brovaria Specjalne 0,5 - 9 zł.
Brovaria Miodowe 0,5 - 9 zł.
Suma: 115 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.22

ADRES: Poznań, Stary Rynek 73,74
INTERNET: www.brovaria.pl

Bookmark and Share

piątek, 25 czerwca 2010

BOCUSE D'OR EUROPE 2010 - degustacja przedkonkursowa

Kilka tygodni temu trafiła nam się prawdziwa gratka. Zaproszono nas na przedkonkursową degustację dań przygotowywanych na eliminacje Bocuse d’Or Europe. Skosztowanie potraw przygotowanych przez zastępcę szefa kuchni Hotelu HP Park - Rafała Jelewskiego oraz jego pomocnika Bartosza Budzyńskiego było dla nas prawdziwą przyjemnością!


ONA:
Wspomnienia degustacji odżyły całkiem niedawno, kiedy to dowiedzieliśmy się, że Pan Rafał przeszedł europejskie eliminacje i zakwalifikował się do światowego finału konkursu Bocuse d’Or 2011. Nakręcony telefonem komórkowym (chyba) filmik z ogłoszenia wyników genialnie oddaje rangę konkursu. Przyznam, że oglądałam go kilka razy, bo podpatrywanie czyjejś dzikiej i pozbawionej hamulców radości niezmiennie wywołuje uśmiech na mojej twarzy. A było z czego się cieszyć, bo Bocuse d’Or to jeden z bardziej prestiżowych konkursów kulinarnych na świecie.

W tegorocznych eliminacjach, drużyny z 20 krajów przygotowywały dowolne dania z wykorzystaniem określonych składników. Każda z reprezentacji miała do dyspozycji halibuta sterling (ok. 5-6 kg) i szwajcarską cielęcinę (do wyboru: głowa cielęca bez kości, nóżki cielęce, grasica) oraz comber z kością. Te składniki były obowiązkowe i miały z nich powstać dania w dwóch kategoriach tematycznych, dla 14 osób, na 14 talerzach. Menu prezentowało się następująco:

Dania rybne:
Halibut Sterling wędzony na dymie brzozowym, kalmary faszerowane halibutem, pomidorami, kaparami i szczypiorkiem, cannelloni z halibuta, polenta w czarnym sezamie faszerowana pomidorami, rolada z halibuta z warzywnym Brunoise.

Dania mięsne:
Rolada ze szwajcarskiej cielęciny z nerkami cielęcymi, w liściach szałwii i szynce parmeńskiej, grasica cielęca podana ze srebrnymi cebulkami, z dodatkiem nalewki malinowej i miodu, torcik z Purée ziemniaczanego wątroby cielęcej, policzki cielęce z białą kapustą i korzeniem chrzanu w zielonych liściach chrzanu, rożki z ciasta z młodymi warzywami.

Jako zatwardziały wielbiciel ryb pozostałam wierna daniom z halibuta, z drugiego talerza podkradając zaledwie kilka kawałków grasicy. Wszystko smakowało wybornie. Każdy z nas starał się jednak możliwie krytycznie podejść do tematu (bo takie było założenie degustacji). Moje zarzuty skierowane były w kierunku polenty (jak się okazało byłam jedyną osobą, która miała z nią problem). Polentę samą w sobie lubię, ale biorąc pod uwagę fakt, że kucharze muszą estetycznie zapełnić 14 talerzy, to dostarczona mi przed oblicze polenta nie miała szans pozostać ciepłą. A to już kojarzyło mi się wyłącznie z dramatycznymi przeżyciami przedszkolnymi nad talerzem zimnej grudkowatej, kaszki serwowanej na śniadanie, wprost z wielkiego, niebieskiego gara. Do moich faworytów mogę zaliczyć natomiast delikatnego wędzonego halibuta , cannelloni i przepyszną grasicę. Przyznam, że początkowo podchodziłam do dań z ciekawością podszytą lekką rezerwą, ponieważ uprzedzono nas, iż przygotowane zostały one przede wszystkim z myślą o jury, a nie o zwykłych „zjadaczach chleba”. Nie znając dokładnego menu, a ulegając sile nazbyt wybujałej wyobraźni myślałam o jakichś niestworzonych kombinacjach składników posypanych dajmy na to pyłkiem ze zmielonych kopyt ;). W kwestiach smakowych było jednak bardzo bezpiecznie i obyło się bez kontrowersji. Przyznam, że zaskoczyła mnie jedynie skóra z halibuta usmażona w tempurze. Pomysł dość oryginalny i smakowo przyzwoity. Jestem przy tym pewna, że dania przypadłyby do gustu każdemu (każdemu, kto nie jest wegetarianinem i lubi ryby). Tym bardziej ciekawi mnie jakie rarytasy serwuje Pan Rafał na co dzień w hotelowej kuchni. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że menu konkursowe nie mogłoby znaleźć się w karcie restauracji, gdyż przygotowanie go wymagało dużych nakładów finansowych. Stąd dania musiałyby słono kosztować, co wiązałoby się zapewne ze znikomym zainteresowaniem. Co mnie zaskoczyło najbardziej to niewiarygodna wprost dbałość o szczegóły. Nie chodziło tu tylko o estetykę podania i smak, ale także o to, jak danie zachowuje się po wbiciu weń sztućców. Cóż, być może nie powinno to być zaskoczeniem, może właśnie to jest kluczem do sukcesu.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że w Poznaniu mamy wschodzącą (a może właściwie już świecącą) gwiazdę na kulinarnym firmamencie. Pozostaje zatem tylko pękać z dumy i znaleźć jakąś dobrą okazję do ponownego wypróbowania dań wychodzących spod ręki Pana Rafała, nawet jeśli restauracja Hotelu Park jest trudno dostępna (dla osób bez samochodu i nie mieszkających w okolicach Malty) i zdecydowanie zasługuje na rewitalizację wystroju.

PS Z ciekawością śledzić też będę karierę zawodową Bartka Budzyńskiego. Młodzieniec ów w roli pomocnika pojawił się na konkursie już dwa razy, czekam zatem na jego indywidualny debiut :)



ON:
Pewnego razu otrzymaliśmy e-mail od Pana Jakuba Pindycha z Poznańskiej Lokalnej Organizacji Turystycznej, który zaprosił nas na degustację dań konkursowych w imieniu reprezentantów Polski w konkursie Bocuse d'Or Europe. Degustacja została zaplanowana na wtorek na godz. 13:00, co ze względu na pracę nie do końca nam pasowało. Ostatecznie podeszliśmy ze zrozumieniem wobec faktu, że degustacje dopasowane są do godzin treningów i zdecydowaliśmy się na jednodniowy urlop. Zaczęliśmy też pilnie nadrabiać zaległości i przyswajać wiedzę o konkursie, o którym wcześniej nic nie słyszeliśmy. Poziom mojej wiedzy wzrastał, jednak podczas wymiany korespondencji z organizatorami zaniepokoiło mnie stwierdzenie, że menu i sposób przygotowania dań adresowany jest do jurorów, a nie do gości restauracji. Zostało to wytłumaczone w ten sposób, że zastosowane składniki, stopień obróbki termicznej mięsa i ryb oraz sposób przyprawienia odbiegają od propozycji serwowanych w restauracji na co dzień, a tym samym dania nie są wykonane z myślą o zadowoleniu przeciętnego gościa restauracji. Przyznam, że nie do końca rozumiem taką wykładnię i nie do końca się z nią zgadzam, (ale o tym później).

Wtorek okazał się niespodziewanie dość deszczowym dniem i mimo, że ostatni odcinek (wzdłuż jeziora maltańskiego) pokonywaliśmy pieszo oraz bez parasola, to dotarliśmy do Hotelu Park na czas. Przy dużym, 14 osobowym stole towarzystwo było mieszane. Spotkaliśmy się tam bowiem z reprezentantami sponsora, laureatami dwóch konkursów oraz przedstawicielami jednej z restauracji. Gospodarzem degustacji był z kolei Pan Jakuba Pindych, który bardzo przygotował nas merytorycznie. I tak okazało się, że Polska nie miała początkowo startować w tychże eliminacjach, ale trafiliśmy na listę rezerwową i zrządzeniem losu jednak startujemy. Nie było przy tym czasu, aby urządzać krajowe eliminacje i odgórnie postawiono na ekipę z Hotelu Park, która zaprawiona jest już w wielu konkursowych bojach. Bocuse d'Or, to jednak konkurs nietuzinkowy w swoim prestiżu i profesjonalizmie. Każda federacja ma swojego prezydenta, reprezentacja ma z kolei swojego trenera, właściwego kucharza, a także pomocnika. Zasad formalnych jest bez liku. O wszystkich słuchałem z zaciekawieniem, ale nie wszystkie jestem w stanie powtórzyć, chociażby ze względu na ograniczenie objętościowe recenzji. Zainteresowanych tematem odsyłam jednak do oficjalnej strony Bocuse d'Or. Wspomnę tylko, że podobnych degustacji było kilka, a my uczestniczyliśmy w tej przedostatniej.

Wszystko odbywało się w rygorze konkursowym. Zero miejsca na jakąkolwiek pomyłkę. Określone składniki, określony sprzęt, określony czas na przygotowanie oraz podanie potraw. Wierzcie lub nie, ale naprawdę czuło się powagę sytuacji. Wreszcie wkroczyli na salę - lekko spięci, o poważnych minach - Panowie Rafał Jelewski i Bartosz Budzyński. Nieśli ze sobą wielką prostokątną paterę, z którą obeszli odpowiednio stół, aby zaprezentować nam 14 porcji dania rybnego, tak jak podczas konkursu będą prezentować ją przed 20 osobowym jury. Kolejny etap, to podanie 14 identycznych porcji, na wcześniej podgrzanych talerzach. Gdy kosztowaliśmy wynik ich rybnych zmagań, oni byli już w kuchni i pracowali nad daniami mięsnymi, które zaserwowano przy podobnym ceremoniale, tylko na okrągłej paterze. Co do potraw, to absolutna rewelacja i prawdziwe niebo w gębie. Wszystko smakowało mi wybornie, wszystko zniknęło z mojego talerza błyskawicznie i wszystkiego z chęcią spróbowałbym ponownie. Problem jedynie w tym, że zaproszono mnie, abym przedstawił uwagi krytyczne i wskazał, co moim zdaniem można by jeszcze poprawić. Zatem choć danie pyszne, to musiałem dla zasady przeczepić się do kilku niuansów, aby nie uznano mnie za kulinarnego ignoranta i tym samym nie zaproszono już na żadną degustację ;) Zatem doszukałem się w głębokiej podświadomości dwóch niedostatków (halibut w niektórych miejscach niedostatecznie delikatny, a gołąbek z policzkami cielęcymi trudny do pokrojenia), a następnie wyartykułowałem je nieśmiało podczas podegustacyjnej dyskusji. Na dyskusję zawitali zresztą Panowie reprezentanci, którzy odpowiadali spokojnie na każde nasze pytanie, a także tłumaczyli każdy swój kulinarny wybór oraz każdy wskazany niedostatek. I tak okazało się, że halibut wędzony był ze skórą, a dostępna tamtego dnia wędzarka niedomagała w pewnych obszarach, co zmuszało do regularnego przekładania ryby (i akurat moja porcja mogła nie być odpowiednio przełożona). Z kolei w przypadku gołąbków trudność krojenia wynikała z kompromisu z wyglądem potrawy, bowiem mogła zostać bardziej podgotowana, ale straciłaby kolor. To zresztą tylko dwa tematy rozległej dyskusji, w której dominował wątek przekrojonego na pół kapara ;) Mnie zadziwiło jednak co innego, a mianowicie - zbytnie wycofanie Panów Rafała i Bartosza. Niech mi wybaczą tę opinię, ale w ich gestach i słowach nie widziałem wiary w sukces oraz obietnicy, że wezmą byka za rogi i zrobią wszystko, aby dostać się do światowego finału. Nie zrozumiałem też, dlaczego podane nam potrawy nie nadają się niby do serwowania w restauracji Hotelu Park. Dania były świetne i choć rozumiem, że wymagają dużo pracy, to na pewno w Poznaniu znajda się ludzie, którzy zapłacą więcej, aby spróbować czegoś o poziom wyżej. Inaczej nigdy nie dorobimy się w naszym mieście restauracji wyróżnionej przez przewodnik Michelin. Odwagi zatem Panowie! Na całe szczęście, takimi jakich chciałem Was zobaczyć, zobaczyłem z nawiązką na wspomnianym przez Anię filmiku! Brawo!

Kilka tygodni po fakcie dowiedzieliśmy się, że dzięki naszym i innych degustatorów uwagom, ryba nie była już wędzona ze skórą i wydłużono czas wędzenia, by segmenty były delikatniejsze i łatwiejsze w rozdzieleniu. Zmienił się też dostawca szynki parmeńskiej, która dzięki cieńszym plastrom i najlepszej osiągalnej jakości przestała być słona, a jej szlachetna „winkowatość” świetnie komponowała się z sosem na bazie wina. Ponadto, gołąbek z policzkami cielęcymi zyskał kształt, połysk i przede wszystkim stał się łatwy do pokrojenia.

PS Ostatecznie Rafał Jelewski i Bartosz Budzyński zajęli 12 miejsce w europejskich eliminacjach i jako pierwsza polska ekipa wezmą udział w światowym finale Bocuse d'Or. Konkurs odbędzie się w styczniu 2011 r. w Lyonie, a ja tymczasem szczerze gratuluję dotychczasowego sukcesu i mocno trzymam kciuki za kolejny!



MENU RYBNE: Halibut Sterling wędzony na dymie brzozowym, kalmary faszerowane halibutem, pomidorami, kaparami i szczypiorkiem, cannelloni z halibuta, polenta w czarnym sezamie faszerowana pomidorami, rolada z halibuta z warzywnym Brunoise.

MENU MIĘSNE: Rolada ze szwajcarskiej cielęciny z nerkami cielęcymi, w liściach szałwii i szynce parmeńskiej, grasica cielęca podana ze srebrnymi cebulkami, z dodatkiem nalewki malinowej i miodu, torcik z Purée ziemniaczanego wątroby cielęcej, policzki cielęce z białą kapustą i korzeniem chrzanu w zielonych liściach chrzanu, rożki z ciasta z młodymi warzywami.

ADRES: Poznań, ul. Abp. A. Baraniaka 77 (Hotel HP Park)
INTERNET: www.gastromaniacy.pl

Bookmark and Share

czwartek, 20 maja 2010

BISTRO RZYMIANKA - szparagowy lunch / ocena 3.88

Na przełomie marca i kwietnia zapytaliśmy Was - restaurację którego hotelu powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? W ankiecie wzięło udział 152 Czytelników, a miejsca na podium zajęły: Trawiński (23%), NH oraz Rzymski (ex eaquo po 19%). Dalej znalazły się kolejno: IBB Andersia (16%), Mercure (8%), Sheraton (6%), Vivaldi (4%) oraz Park (1%). Tym razem postanowiliśmy jednak przymknąć nieznacznie oko na wyniki ankiety i wybrać się do restauracji, która uplasowała się na drugiej pozycji. Nie to, żebyśmy mieli jakieś uprzedzenia względem zwycięzcy, ale zwyczajnie skusiły nas szparagowe lunche proponowane przez Bistro Rzymianka. Sezon na szparagi nie trwa w końcu wiecznie, a wizytę w Trawińskim można bez większych problemów przesunąć w czasie. Wszystkich, którzy głosowali na ten lokal, prosimy zatem o jeszcze trochę cierpliwości :)

PS Do Trawińskiego już jednak nie dotrzemy, bowiem z początkiem października 2010 r. rozpoczęto wyburzanie tego czterogwiazdkowego hotelu.


ONA:
W maju w mojej kuchni niepodzielnie królują szparagi. Wprost uwielbiam ich subtelny smak i mogłabym je jeść o każdej porze dnia i na wszystkie sposoby. Poza tym, jak powszechnie wiadomo Wielkopolska (i lubuskie rzecz jasna) szparagami stoi, więc ta moja miłość przyprawiona jest jeszcze delikatnym smaczkiem lokalnego patriotyzmu. Chętnie też skorzystałabym ze sposobu Rzymian, którzy szparagi suszyli, aby cieszyć się nimi również poza sezonem, ale nie mam pewności, że jest to metoda skuteczna, czy chociażby skuteczniejsza od pakowania tych bezwstydnych warzyw do słoika ;).

Na szparagowe lunche szłam zatem z całkowicie pozytywnym nastawieniem. Zapewne, ta oferta obiadowa dostępna jest zarówno w restauracji de Rome, jak i bistro Rzymianka, my jednak zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję, ze względu na swobodniejszą atmosferę panującą w mniejszym lokalu. Na początku czekała nas pogawędka o zdjęciach z nieco zakręconym i dość bezpośrednim duetem Pań z obsługi, które choć same nie były pewne co do możliwości robienia zdjęć, postanowiły szybko rozwiać wątpliwości, pytając swojego zwierzchnika o zgodę. Kiedy przekazały nam wiadomość o pozytywnej decyzji, zastąpił je uprzejmy Pan kelner, który z pewnością nie był nowicjuszem w swoim fachu. Cóż o wystroju, pewne jego elementy przywołują skojarzenia z latami PRL-u, np. dziwna fontanna – brodzik pośrodku sali, lub nieciekawe płytki i lustra na ścianie. Nie ulega jednak wątpliwości, że przeprowadzono tu całą serię drobnych zabiegów i wprowadzono kilka dodatków, które wrażenie powrotu do przeszłości mają zniwelować do minimum (ocieplająca wnętrze ciemna drewniana podłoga, ładne doniczki ze świeżymi ziołami, nadruki na blatach stołów, wygodne krzesła, i bardzo ładne kwiaty w solidnych donicach na zewnętrznych parapetach okiennych).

Wybór jedzenia był tym razem o tyle prosty, że chcieliśmy skorzystać z ustalonego z góry menu lunchowego. Czekała nas zatem zupa pomidorowa ze szparagami, szparagowe sakiewki i ciasto drożdżowe. Zupa pomidorowa była klasykiem domowej kuchni. Wyróżniała ją niezwykle aksamitna konsystencja i ciekawy dodatek zielonych szparagów. Całość była smaczna i intensywna w smaku, choć zupełnie nie zaskakująca. Właściwie ten domowy klimat dominował przez cały posiłek, gdyż to samo można powiedzieć o drugim daniu i deserze. Choć prawdopodobnie nikt na co dzień nie przykłada w domu zbyt dużej wagi do sposobu podania, to tu akurat ten element wyróżnił się na plus. Przewiązane zblanszowanym porem sakiewki, podlane sosem śmietanowo-kurkowym, przyozdobione wachlarzem z białych szparagów i niewielką dekoracją z miodowego melona i zielonych szparagów ładnie się prezentowały. Jeśli  zaś chodzi o smak to było poprawnie i znów - domowo. Przyznać przy tym muszę, że za naleśnikami nie przepadam. Podjęłam kilka prób przełamania się do tego specjału i póki co nie udało mi się. Programowo skreślam naleśniki na słodko, bo słodki obiad to dla mnie świętokradztwo. Trochę inaczej jest z naleśnikami wytrawnymi, na takie mogę czasem się skusić (w kolejce czekają tu także bretońskie gallette). Podsumowując, skusiłam się na sakiewki i choć nadal twierdzę, że to nie do końca moja kulinarna bajka, to mogę powiedzieć, że te serwowane w bistro Rzymianka były smaczne. Podobało mi się, że górne partie sakiewki były chrupiące, a śmietanowo - szparagowe wnętrze przyjemnie komponowało się z bardziej miękką częścią ciasta. Najsłabszym elementem dania był sos kurkowy. Może zwyczajnie brakowało w nim świeżych grzybów. Najsmaczniejsze okazały się tu natomiast białe szparagi z bułką tartą podsmażona na maśle. Ot co. Na koniec spróbowaliśmy solidnej porcji dobrego ciasta drożdżowego, a wszystko popiliśmy słodko – kwaskowym kompotem z rabarbaru.

Całość wspominam przyjemnie. Można byłoby oczywiście przyczepić się do kilku rzeczy, ale biorąc pod uwagę bardzo atrakcyjną cenę za smaczny i sycący posiłek w centrum miasta, który wychodzi naprzeciw sezonowym trendom i naszym lokalnym specjałom, to wprost nie wypada powiedzieć nic złego. No może napiszę tylko tyle, że życzyłabym sobie jeszcze więcej szparagów.

PS W trakcie posiłku przyszło nam słuchać albumu "3" Andrzeja Smolika. Poziom głośności w najmniejszym stopniu nie zakłócał swobodnej rozmowy.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4+


ON:
Od dobrych kilku lat przechodząc alejami Marcinkowskiego zwracała moją uwagę szczególna atencja z jaką Hotel Rzymski podchodził do tematu szparagów. Choć w trakcie sezonu są one zapewne dostępne w wielu poznańskich restauracjach, to obudzony w środku nocy, nie zawahałbym się ani sekundy, który lokal polecić miłośnikowi tychże warzyw. Wszystko to mimo, że nigdy wcześniej tam nie jadłem, a skojarzenia opierałem jedynie na sugestywnym oflagowaniu hotelu oraz ekspozycji certyfikatu Polskiego Związku Producentów Szparaga. Po przekroczeniu progu szybko upewniłem się, że nie są to czcze symbole, Teraz już wiem na 100%, że w maju i czerwcu Hotel Rzymski szparagami stoi. Z 37 dań w głównej karcie menu, aż 22 zawiera w swojej nazwie odmianę słowa "szparagi". Do tego dochodzi szparagowy zestaw degustacyjny (w cenie 65 zł/osobę), a także szparagowy lunch, na który się zdecydowaliśmy. Oferta lunchowa dostępna jest od poniedziałku do piątku w godz. 12:00 – 17:00 (w cenie 23 zł/osobę). Składa się z zupy dnia, a także dania głównego (tygodniowa rozpiska znajduję się tutaj), przy czym do każdego zestawu kompot i ciasto dodawane są gratis.

Przyznam, że choć po przekroczeniu progu Bistro Rzymianka miałem mieszane uczucia, to dość szybko się przestawiłem i odkryłem uroki tego miejsca. Nie urażając bowiem nikogo, jest tam pewne echo Poznania lat osiemdziesiątych i choć trudno to nazwać, to łatwo zauważyć. Wystarczy jednak chwila na obserwację, ile pracy zostało włożone, aby to echo przytłumić, a od razu chcę się wspierać takie zaangażowanie. Duży plus należy się także za czystość i schludność, w jakiej możemy kosztować posiłek. Zasiedliśmy na wygodnych, obitych krzesłach przy jednym z dużych okien. Widok na aleje byłby wręcz idealny, gdyby nie trochę za nisko opuszczone firanki. Piątkowy lunch składał się z kremu pomidorowego z zielonymi szparagami, szparagowych sakiewki z kurkami w śmietanie, ciasta drożdżowego oraz kompotu z rabarbaru. Krem był bardzo aksamitny, lekko słonawy i w smaku bardzo podobny do tego serwowanego w Donatello. Porcja była tylko mniejsza, za to dodatek w postaci lekko chrupiących zielonych szparagów al dente był czymś, co pozytywnie wyróżniało tę zupę. Przechodząc do dania głównego, warto zauważyć, że podane zostało w sposób bardzo estetyczny i chyba nikt by się nie domyślił, że mamy do czynienia z lunchem za 23 złote. Dwie duże sakiewki (chrupiące od góry, a delikatne od dołu) zawierały w sobie drobne kawałki białych szparagów w sosie śmietanowym. Z zewnątrz sakiewki były otoczone sosem kurkowym i przyozdobione czterema kawałkami białych szparagów, bułką tartą i plasterkiem melona. Jak dla mnie największym specjałem były wspomniane 4 kawałki szparagów przygotowane na sposób al dente i z chęcią skosztowałbym dania, który byłoby przyrządzone wyłącznie z nich. W kwestii sakiewek przyznać trzeba, że porcja jest sycąca, jednak nadzienie było dla mnie zbyt delikatne, a kurki w sosie lekko gorzkawe. Przyznam jednak, że najsłabiej było na końcu. Ciasto drożdżowe było na tyle suche i bez wyrazu, że poprzestałem na jednym kawałku. Sytuację ratował za to bardzo smaczny kompot z rabarbaru. Ostatecznie przyznaję 4 za zupę, 4- za sakiewki oraz 3- za deser.

Moje podsumowanie szparagowego lunchu będzie krótkie - świetny pomysł, widać starania, ale mogłoby być lepiej z realizacją, w związku z czym warto dopracować niuanse. Odbiegając jednak na koniec od lunchu, nadmienię, że z przyjemnością spróbowałbym kilku pozycji z głównego menu na czele z carpaccio z polędwicy wołowej na marynowanych szparagach. Jednak na lody szparagowe jestem za mało odważny ;)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS: 2 x Szparagowy lunch (2 x zupa dnia, 2 x szparagowe sakiewki z kurkami w śmietanie, 2 x ciasto, 2 x kompot) - 46 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.88

ADRES: Poznań, al. K. Marcinkowskiego 22 (Hotel Rzymski)
INTERNET: www.hotelrzymski.pl/restauracje

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...