Pokazywanie postów oznaczonych etykietą impreza kulinarna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą impreza kulinarna. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 lipca 2011

Europa na widelcu 2011

W sobotę, 4 czerwca na wrocławskim rynku miała miejsce wielka biesiada, czyli kulminacyjny punkt programu III edycji festiwalu "Europa na widelcu". Co prawda działo się to w stolicy Dolnego Śląska, a nie Wielkopolski, niemniej byliśmy tam i postanowiliśmy przygotować dla Was krótką relację z tego wydarzenia.


Idea biesiady w skrócie polegała na tym, aby przybliżyć szerokiej publiczności narodowe potrawy z 31 krajów Starego Kontynentu. I choć zainteresowanie kuchniami innych kultur najlepiej realizuje się poprzez podróże i wizyty w etnicznych restauracjach, to nie zawsze możemy sobie na to pozwolić w takim wymiarze, jakbyśmy sobie tego życzyli. Zaradzić temu miało opracowane przez Roberta Makłowicza i Piotra Bikonta festiwalowe menu z 65 potrawami, za których przygotowanie odpowiadali wrocławscy szefowie kuchni. Z jednej zatem strony pokaz kuchni europejskiej, a z drugiej pokaz wrocławskiej gastronomii.

Zdawaliśmy sobie sprawę ze słabości czyhających przy organizacji festiwalu w takiej formie, ale pomysł wydawał nam się na tyle ciekawy, że nawet prognoza pogody zapowiadająca wyjątkowy upał, nie zniechęciła nas do trzygodzinnej podróży pociągiem. Notabene byliśmy chyba jedynymi biesiadnikami w pociągu relacji Poznań-Wrocław, co wydało nam się o tyle dziwne, iż plakaty promujące wydarzenie były w naszym mieście całkiem widoczne.

Kiedy dotarliśmy już na wrocławski rynek krótką chwilę zajęło nam ogarnięcie, jak to wszystko działa. Otóż najpierw, w specjalnie do tego celu ustawionych kasach należało zakupić kupony uprawniające do otrzymania dań. Cena jednego bonu opiewała na kwotę 5 złotych, a w przypadku zakupu większej ilości tychże, w prezencie otrzymać można było festiwalowe gadżety (w ten sposób staliśmy się posiadaczami koszulki i torby na zakupy). Kupony należało wrzucać do zalakowanych skrzynek, a zysk z ich sprzedaży zasilał fundusz stypendialny dla najbardziej uzdolnionych uczniów Zespołu Szkół Gastronomicznych we Wrocławiu. Mniej więcej o 14:00 impreza ruszyła pełną parą i jak na zawołanie ustawiały się wieloosobowe kolejki do poszczególnych stoisk. Postanowiliśmy przeczekać ten szturm i w zamian udać się na rekonesans, który odpowiedzieć miał na pytania - co, gdzie i w jakiej kolejności? Niewątpliwie najwięcej potraw chcieliśmy spróbować ze stoiska z kuchnią francuską, która była wiodącym tematem tegorocznej biesiady. I choć potraw z Francji było więcej niż innych, stoisko było większe i obsługiwane przez liczniejszą ekipę kucharzy, to w obliczu wręcz monstrualnej kolejki, zaczęliśmy od zupełnie nieobleganej Hiszpanii, gdzie serwowano paellę warzywną. Co prawda, już sam widok dania tłumaczył niewielkie zainteresowanie, ale i tak zdecydowaliśmy się na degustację. A posteriori liczyliśmy już tylko na to, że na wrocławskim rynku nie było żadnego Hiszpana, bo wtedy kucharz przygotowujący paellę powinien spalić się ze wstydu (blada bezsmakowa papka nie zasługiwała na swoją nazwę). Dalej mogło być (i było) tylko lepiej. Ustaliliśmy przy tym, że Marcin chce wypróbować kilka bardziej znanych mu tematów z kuchni popularnych, a Ania poeksperymentuje i poszuka mniej znanych ciekawostek zza wschodniej granicy.


Suma sumarum podział ten był jednak tylko umowny, gdyż niemal każde danie spożywaliśmy wspólnie na dwóch. I tak zdecydowaliśmy się na dania kuchni białoruskiej, chorwackiej, cypryjskiej, estońskiej, greckiej, hiszpańskiej, irlandzkiej, polskiej, portugalskiej, rosyjskiej, serbskiej i tureckiej. Konkretnie były to:

Paella de verduras (paella warzywna)
Caldeirada (portugalski kociołek rybny)
Oкрошка (okroszka — chłodnik szczawiowy na kwasie chlebowym)
Pассолник (rasolnik — rosyjska zupa ogórkowa)
Kihiline peedi-juustusalat (7-warstwowa sałatka z buraczków i śledzi)
Spanakopita (ciasto filo nadziewane serem i szpinakiem)
Htipiti (pasta z sera feta i pomidorów)
Stubica (polędwiczki wieprzowe nadziewane suszonymi śliwkami) 
Srpska vješalica (szaszłyk wieprzowy z jarzynami)
Klasik köfte (klopsiki mięsne z mięsa baraniego)
Õunakissell (kisiel jabłkowy — deser z gotowanych jabłek)
Chocolate cake with whisky (ciasto czekoladowe z whisky)
Kasza manna z konfiturą z owoców leśnych

W trakcie całego kulinarnego maratonu zrobiliśmy sobie dwie przerwy na wypicie piwa. Niestety za pierwszym razem dostaliśmy nieschłodzone, dlatego przy drugim podejściu obeszliśmy wszystkie stoiska w poszukiwaniu najzimniejszego. I tak oto po raz drugi w życiu wypiliśmy po zimnym piwie z browaru Edi. Przerwy te sprawiły jednak, że nie załapaliśmy się na żaden z francuskich smakołyków. Ogólnie zresztą po zaledwie godzinie i kwadransie w połowie stoisk brakowało już co ciekawszych dań. I tak oprócz zupy piwnej, żabich udek i ślimaków, koło nosa przeszły nam również szparagi na zimno, lody piwne, czy baklava. Chcąc jednak wykorzystać bony, które nam zostały wzięliśmy kilka potraw, których wcześniej nie planowaliśmy degustować (spanakopita, kasza manna z konfiturą z owoców leśnych oraz htipiti), a które okazały się całkiem smacznym i trafnym wyborem.


Pomysł zorganizowania festiwalu był świetny, atmosfera bardzo pozytywna (z przymrużeniem oka wliczając w to nawet śpiewających kelnerów), nie brakowało jednak pewnych niedociągnięć. Na pierwszy plan wysuwa się tutaj niewystarczająca dla wszystkich chętnych liczba porcji (w efekcie czego ludzie, którzy przyszli kwadrans po 15:00 niewiele mieli już do spróbowania), kiepska organizacja jeśli chodzi o porządek (wylewające się z koszy na śmieci na płytę rynku tacki, talerze, sztućce i resztki jedzenia), a także brak choćby prowizorycznych stolików (tak, aby można zjeść w spokoju potrawy wymagająca nieco większej ekwilibrystyki „sztućcowej”). Do życzenia sporo pozostawiała też kwestia jedzenia, bo choć można było znaleźć kilkanaście mniej lub bardziej interesujących smakołyków, to jednak większość dań nie zachęcała zbytnio do odkrywania innych kulturowo kuchni. Winne temu były zapewne specyficzne warunki, które wymuszały na kucharzach kompromisy. Wykwintnej kuchni nie sprzyjał bowiem, ani budżet potrawy, jej wcześniejsze przygotowanie, jak i warunki przechowywania. I tak o ile podgrzewana zupa nadal będzie smaczna, to niektóre potrawy przetrzymywane na rynku w podgrzewaczach i pudełkach, traciły na swojej atrakcyjności. Niespecjalnie też sprawdziła się wielka scena, na której głośno brylował Robert Makłowicz, bo choć rozumiemy, że trzeba czasem robić show, to serce festiwalu biło zdecydowanie gdzie indziej.

Po wszystkim leniwym krokiem, niczym wojownicy po zaciętej walce (Marcin z malowniczą plamą z ciasta z whisky na koszulce oraz Ania w kolorze świeżo ugotowanego homara za sprawą połączenia jasnej karnacji i ostrego słońca) wracaliśmy w stronę dworca, debatując o tym, że co, jak co, ale nikt nam już nie wmówi, że Wrocław jest dużo ładniejszy od Poznania :)


POST SCRIPTUM
Gwoli ścisłości należy dodać, że opisywana przez nas biesiada to główny i kulminacyjny, ale nie jedyny punkt programu "Europy na widelcu". Festiwalowi towarzyszył także przegląd filmów kulinarnych "Apetyt na kino",  Turniej Nalewek oraz Potyczka Destylatów Owocowych. Przez cały tydzień trwał również jarmark produktów spożywczych, w którego ramach funkcjonowały - „Aleja Win” i „Aleja Piw”.

KOSZTORYS: kupon na danie degustacyjne - 5 zł

ADRES: Wrocław, Rynek
INTERNET: www.smakiwrocławia.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 25 października 2010

I Festiwal Włoskich Smaków

Od 21 do 23 października w Poznaniu odbywał się I Festiwal Włoskich Smaków. Osiem restauracji serwowało w tym czasie specjalne festiwalowe danie w cenie 10 złotych, które podlegało ocenie zarówno gości, jak i jury profesjonalnego. Także i dla nas był to czas szczególny, bowiem zupełnie nieoczekiwanie organizatorzy poprosili, abyśmy weszli w skład tegoż, 10 osobowego jury. Obecność w gronie lokalnych, jak i ogólnopolskich przedstawicieli świata kulinarnego (m.in. Kurta Schellera, czy Hanny Szymanderskiej), z jednej strony onieśmielała nas, a z drugiej dopingowała, aby maksymalnie rzetelnie wykonać powierzone nam zadanie. Odwiedziliśmy zatem anonimowo osiem restauracji, a następnie oceniliśmy je w czterech kategoriach - wygląd i aranżacja dania, smak, atmosfera w lokalu oraz jakość obsługi. A wszystko to w 46 godzin :)


ONA:
Nasza przygoda rozpoczęła się w Cafe Bordo. Weszliśmy jako zupełnie anonimowi goście i na nasze „Dzień dobry, czy macie Państwo wolny stolik dla dwóch osób?” usłyszeliśmy ostre „Nie ma” (w komunikacji pozawerbalnej Pani wysłała jasny sygnał „wypad z baru”). Ten falstart zatarły jednak pozostałe Panie kelnerki, które widząc naszą chwilową dezorientację, bardzo szybko i sympatycznie zajęły się nami. Po 10 minutowym oczekiwaniu, zasiedliśmy przy stole, żeby po chwili cieszyć się ręcznie wyrabianym makaronem maltagliatti z krewetkami, cukinią, czosnkiem, podlewanym winem. Danie smakowo było bez zarzutu, choć troszeczkę przeszkadzało mi to, że dodatek wina był praktycznie niewyczuwalny, dość intensywnie natomiast dominował smak rosołowy. Na plus liczę również świeże warzywa (cukinia, marchewka i czosnek), które choć usmażone, zachowały swoją jędrność. Wiem, widok świeżych warzyw nie powinien nikogo szokować, jednak w jednej z restauracji (ale o tym za chwilę) podano mini marchewki z mrożonki. Największy problem niestety miałam z ręcznie wyrabianym makaronem, który choć smakowo był naprawdę ok., to jednak był stanowczo za twardy. Rozumiem, że makaron powinien być al dente jednak takiej topornej twardości nie spotkałam nigdzie we Włoszech (a jestem świeżo po powrocie) i też nigdzie przeżuwanie makaronu nie wymagało ode mnie takiego zaangażowania (po fakcie słyszałam jednak, że makaron smakował raz lepiej raz gorzej, w zależności od dnia). Tak czy inaczej na szczególne uznanie zasługuje fakt, iż Bordo jako jedyna restauracja na Festiwalu zdecydowała się na ręczne wyrabianie makaronu i choć efekt mnie nie zadowolił, to samo staranie w tym wypadku "chwytało za serce". Fakt ten jak i ogólne wrażenia z restauracji sprawiły, że z miejsca postanowiłam powrócić tam w ramach naszego bloga. Dalej przyszła kolej na Girasole. Danie, które wcześniej widziałam na zdjęciu wyglądało dość zachęcająco. Jednak, żeby je skosztować, przy stoliku czekaliśmy dobre półtorej godziny. Panie kelnerki, choć bardzo sympatyczne i uprzejme, popełniły wszystkie możliwe kelnerskie pomyłki. W trakcie naszego oczekiwania kilka razy przychodziły po zamówienie (które dawno zostało złożone), a i później kilka razy przynosiły dania, których nie zamawialiśmy, co na domiar złego zostało uwzględnione na rachunku. Po prostu lokal nie poradził sobie z atmosferą i zamieszaniem jakie niesie ze sobą festiwal. Wróćmy jednak do samego jedzenia. Tu miałam do czynienia ze swoistym fenomenem, bo choć danie zostało ugotowane z teoretycznie dobrych składników (zielone tagliatelle, borowiki, świeży szpinak, pomidorki koktajlowe, czosnek, cebula i świeże zioła) to było niemal całkowicie bez smaku. Być może dlatego, że zioła i pieprz zamiast wzbogacać smak dania leżały odłogiem na talerzu jako dekoracja, a może dlatego, że szef kuchni nie radził sobie z ilością zamawianych dań i po prostu sobie odpuścił? Danie było tak jałowe, że sprawiało wrażenie, iż nie posolono nawet wody, w której gotował się makaron. Girasole mnie rozczarowało, a szkoda, bo to dość sympatyczne miejsce. Kolejnym lokalem miał być Umberto, jednak z braku miejsc w tymże, wybraliśmy się do Tivoli. Tam wpadliśmy w ręce bardzo zakręconej Pani kelnerki. Do profesjonalistki było jej daleko, lecz w swoim dość oryginalnym zachowaniu była tak rozkosznie zabawna, że od razu  poprawiła nam humory. Na stole szybko zjawiła się pizza alpejska, która być może nie była arcydziełem i trochę raziła dodatkiem najtańszego salami, jednak miała jeden godny uwagi element, a mianowicie ciasto. Nie było może cienkie jak papier, ale elastyczne, a jednocześnie chrupiące i trzymało poziom. W lokalu brakowało jednak festiwalowej atmosfery, która królowała na Żydowskiej. Z Tivoli, wybraliśmy się raz jeszcze do Umberto i tam w końcu znalazło się dla nas miejsce. Pozytywnie zaskoczyło mnie przyjemne, jasne wnętrze i ten gwar, którego na co dzień brakuje mi w restauracjach. Na plus odebrałam także samo danie, które na zdjęciu wyglądało koszmarnie. Na pierwszym planie spoczywały trzy wysmarowane keczupem grzanki, (takie sprawiały wrażenie na zdjęciu) szumnie nazwane bruschettami wraz z kilkoma innymi bliżej nieokreślonymi dodatkami. W rzeczywistości danie wyglądało znacznie lepiej i smakowało również całkiem nieźle. Grzanki nie były wysmarowane keczupem, tylko sosem pomidorowym z ziołami i choć były zdecydowanie najsłabszym elementem tego dania to pyszny sos śliwkowy i smaczne mięso mielone faszerowane śliwką i podane na cukinii naprawdę zasługiwało na uwagę. I choć początkowo wyżej oceniłam Bordo, po czasie zmieniłam zdanie i to właśnie Umberto wyprzedziło swojego sąsiada o ułamek punktu. Tak zakończył się pierwszy dzień naszych zmagań.

Pierwszym lokalem drugiego dnia była La Lucciola, na ulicy Głogowskiej. Przyznam szczerze, że początkowo trochę to miejsce skreśliłam. Myślałam, że jest to jedna z wielu nijakich, poznańskich pizzerii. Okazało się, że trafiliśmy do nowoczesnego, niewielkiego wnętrza z bardzo sympatyczną obsługą. To było jednak zaledwie preludium, do tego co miało trafić na nasz stół. Danie było dla mnie najsmaczniejszym ze wszystkich proponowanych na Festiwalu. Bardzo dobry, aromatyzowany czosnkiem makaron al dente, trzy krewetki królewskie, ażurowa dekoracja z zapieczonego parmezanu i sympatyczny akcent w postaci jadalnej, włoskiej, wymalowanej na talerzu flagi (sos pomidorowy, majonez i pesto). Danie było pyszne, nieprzekombinowane i nie bombardowało kubków smakowych. Subtelny smak świeżych składników sprawił, że La Lucciola stała się dla mnie numerem jeden i odkryciem Festiwalu. Kolejną atrakcją była Villa Magnolia. Po mojej pierwszej wizycie w tym miejscu przyznaję, że restauracja wyszła z tego starcia obronną ręką. Przepiękne pałacowe wnętrza (zupełnie niepotrzebnie zaśmiecone jakimiś włoskimi, dekoracyjnymi koszmarkami) i rewelacyjna obsługa, której gesty i zachowanie ocierały się momentami o teatralność. W normalnych warunkach mogłoby to być odrobinę pretensjonalne, ale tu współgrało z charakterem wnętrza. Co do samego dania to rozczarował mnie trochę mało efektowny sposób podania, jednak ostatecznie rozciągnięta polędwica wołowa z czosnkiem, rozmarynem i kurkami była przyjemna w smaku. Być może była odrobinę za twarda (jednak domyślam się, że to efekt uboczny wspomnianego rozciągania), a i kurki trochę jałowe. Tak czy inaczej całość wypadła smacznie, ale nieco bezbarwnie na tle La Luccioli.

Ostatni dzień przyniósł nam najmniej emocji. Najpierw Spaghetti Carbonara w restauracji Roma, czyli lekko rozgotowany makaron, z dużą ilością boczku, odrobiną cebuli i jajka. Całość bardzo mięsna, ale i tak dość smaczna. Nie wyróżniała się jednak niczym specjalnym, no i sam wystrój lokalu pamiętał zapewne lepsze czasy. Na koniec wpadliśmy do Fidelio. Danie zjadłam z przyjemnością, choć za dodatek mini marchewek z mrożonki, kucharz powinien dostać "po łapach". I tutaj mam jednak pewną refleksję. Być może to kwestia osobistych preferencji, ale danie było odrobinę przesłodzone. Wystarczyłby sam słodkawy, pyszny sos z orzechów i gorgonzoli. Słodycz spotęgowała tutaj gruszka, która sama w sobie nie była złym pomysłem, jednak fakt, że była z syropu skłonił mnie do tej właśnie refleksji. Sam kurczak, choć powszechnie uważany za dość nudny, mięsny "chwast" w tym zestawieniu wypadł smakowicie. Obsługa przez większą cześć posiłku była bez zarzutu, jednak zanim do Fidelio trafiliśmy, wielokrotnie podkreślono nam (i telefonicznie i „na twarz”), że niestety wszystkie stoliki są zajęte/zarezerwowane. Ostatecznie wynegocjowaliśmy miejsce, a przez cały czas wokół nas widzieliśmy mnóstwo wolnych stolików (siedzieliśmy tam dość długo, bo z racji tego, że była to ostatnia restauracja, a i gości było niewielu, to właśnie tam uzupełnialiśmy karty jurorskie).

Główną nagrodę zdobyła Cafe Bordo, nagrodę publiczności zdobyła Villa Magnolia (na podstawie wypełnianych przez wszystkich gości ankiet). Dla mnie jednak największym zwycięzcą została La Lucciola. Jak się później dowiedziałam, był to również numer jeden zasiadającego w jury Kurta Schellera. Jeśli zatem nie przemawia do Was mój wątpliwy autorytet, proszę zawierzyć profesjonaliście, który podobno kucharzowi pogratulował tylko w La Luccioli. Ja na pewno tam wrócę, tak samo jak wrócę do Bordo i do Villi Magnolia, gdyż po szybkim przejrzeniu karty zorientowałam się, że wizyta w tym miejscu wcale nie musi doprowadzić do ruiny domowego budżetu. Zresztą mówiąc szczerze, choć niemal do każdego dania można było się przyczepić (a chyba taka właśnie nasza rola ;)) to jednak wszystkie mniej lub bardziej nam smakowały. Festiwal okazał się naprawdę rewelacyjną inicjatywą. Niech żałują Ci restauratorzy, którzy nie chcieli wziąć w nim udziału. Czekam na kolejną edycję!


ON:
W ciągu ostatnich 13 miesięcy oceniłem na blogu 45 poznańskie restauracje. Wydawałoby się przy tym, że z każdą kolejną recenzją powinno być coraz łatwiej, bowiem jak by nie patrzeć, dysponuję coraz bogatszym materiałem porównawczym. Prawda jest jednak taka, że im dalej w las, tym więcej drzew. Jednocześnie coraz trudniej jest mi porównać dwa lokale ocenione na podobnym poziomie i wychwycić niuanse, które decydowałyby o wyższości jednego, nad drugim. Tym razem zadanie było szczególne, bowiem tak jak zazwyczaj oceniam jeden lokal na tydzień, tak teraz należało ocenić osiem w ciągu dwóch wieczorów i jednego przedpołudnia. Za niewątpliwy plus tak napiętego harmonogramu uważam świeżość zarejestrowanych spostrzeżeń, za to minusem był natłok wrażeń, nie mówiąc już o problemach z dostaniem się do pełnych gości restauracji. Jak wyszedł mi jurorski debiut, oceńcie jednak sami :)

Najwięcej punktów pod względem wyglądu i aranżacji dania otrzymała ode mnie La Lucciola, która postawiła na proste, ale jakże estetyczne Tagliatelle con gamberi. Wokół niewielkiej porcji makaronu tagliatelle ułożono tutaj pionowo trzy spore krewetki tygrysie (z łbami, ale bez odnóży, pancerza i ogona), a wszystko to przyozdobiono cienką taflą zapieczonego parmezanu, ziołami oraz mini włoską flagą (z pesto, majonezu i sosu pomidorowego). W moim zestawieniu, na drugim biegunie aranżacji znalazła się z kolei Pizza Alpejska z Tivoli. Co tu dużo pisać i oceniać? Ograniczę się do sformułowania – pizza, jak pizza. W kwestii smaku wyróżniłem ex aequo wspomniane już Tagliatelle con gamberi z La Luccioli oraz serwowaną przez Villa Magnolia polędwicę - Schiacciata di manzo con aglio, rosmarino e funghi. Zarówno w przypadku makaronu, jak i polędwicy wołowej, zachwycił mnie bowiem kontrast prostoty składników wobec bogactwa smaku. Może i makaron był z paczki, a krewetki trochę za długo były na ogniu, niemniej dobranie takich, a nie innych składników oraz idealne proporcje czosnku sprawiły, że nie mogę się już doczekać, jak La Lucciola wprowadzi to danie na stałe do swojego menu (a czytałem dziś, że ma to zrobić już w przyszłym tygodniu). Wybrać jednego faworyta jednak nie potrafiłem, bowiem wspomnienie udanej adaptacji przepisu Jamiego Olivera w postaci - rozciągniętej, delikatnej i soczystej polędwicy wołowej, do teraz pobudza moje kubki smakowe. Ducha festiwalu, a tym samym najlepszą atmosferę wyczułem jednak w sąsiadujących ze sobą Cafe Bordo oraz Umberto. Tu i tu było mnóstwo gości. Wszyscy z nieukrywaną radością zamawiali dania konkursowe, które bardzo szybko lądowały na ich talerzach. Do tego wszędzie plakaty, ulotki oraz urny do głosowania. Ponadto, tłumy czekające i dopytujące o wolne miejsca. Choć zatem młyn totalny, to brak było nerwowości, którą zastąpiono zrozumieniem, uśmiechem i organizacją wszystkiego tak, aby każdy chętny, mógł prędzej czy później zasiąść do stolika i degustować spokojnie swoje danie. Tak jednak jak brawa należą się Umberto i Cafe Bordo, tak lekcję z festiwalu powinien wyciągnąć właściciel Girasole, który moim zdaniem, nie dość, że nie panował nad obecnym tam chaosem, to swoją krzątaniną wśród obsługi oraz kilkoma cichymi przekleństwami wprowadzał w jej szeregi nerwową atmosferę. Wróćmy jednak do przyjemnego, bowiem Cafe Bordo zaplusowało u mnie także tym, że nie serwując na co dzień kuchni włoskiej - wprowadziło specjalne, menu festiwalowe - nie ograniczając się bynajmniej do dania konkursowego. Najwyższa jakość obsługi to z kolei domena Umberto i Villa Magnolia. Tak jednak, jak w eleganckiej, zatrudniającej liczną obsługę Magnolii można było się tego spodziewać, tak jeden samotny kelner i mała kuchnia Umberto przeszły moje wszelkie wyobrażenia pod kątem gościnności oraz organizacji. Jakże inaczej było w Girasole, gdzie przez prawie półtorej godziny oczekiwania na posiłek obserwowałem nerwowość, chaos, problemy z wydawaniem dań oraz jedną wielką komedię omyłek.

Żadnej restauracji nie przyznałem co prawda maksymalnej liczby punktów w jakiejkolwiek kategorii, niemniej drobne potknięcia nie mogą przysłonić tego, że moja ocena festiwalu jest jednoznacznie pozytywna. Organizatorzy zdopingowali bowiem grupę restauratorów do działania i udowodnili, że Poznaniacy tłumnie i chętnie będą odwiedzać restauracje, jeżeli tylko te zaoferują im ciekawą ofertę. To bowiem Wasza obecność i 2352 wypełnione przez Was ankiety są największym kapitałem tego festiwalu. Jest to kapitał, którego restauratorom nie wolno zmarnować, ani rozmienić na drobne.

PS  Ja z kolei dzięki festiwalowi poznałem trzy restauracje, do których wkrótce chcę wrócić (La Lucciola, Villa Magnolia i Cafe Bordo), a także zdobyłem nowe, jakże ciekawe doświadczenie. Za umożliwienie mi tego, dziękuję w imieniu swoim i Ani – Pani Joannie Ochniak oraz jej współpracownikom :)


KOSZTORYS: każde danie festiwalowe w cenie 10 zł.

INTERNET: www.smakiwłoskie.pl
FACEBOOK: Festiwal Włoskich Smaków

Bookmark and Share

środa, 18 sierpnia 2010

IV Ogólnopolski Festiwal Dobrego Smaku

Od 12 do 15 sierpnia na poznańskim Starym Rynku odbywał się IV Ogólnopolski Festiwal Dobrego Smaku. My dotarliśmy na miejsce w sobotę i postanowiliśmy przegotować dla Was krótką relację. A wyglądało to mniej więcej tak...


ONA:
Nie ma chyba sensu przekonywać kogokolwiek, że Festiwal Dobrego Smaku to inicjatywa zacna i niezwykle wartościowa. Większość z nas doskonale zdaje sobie sprawę jakie bogactwo kryją produkty regionalne i jak ważnym jest kultywowanie tradycji kulinarnych. Problem tkwi wyłącznie w codziennej dostępności i cenie tych specjałów. Te dwie sprawy w przypadku Festiwalu schodzą na dalszy plan, bo po pierwsze atmosfera święta towarzysząca takim przedsięwzięciom skłania do żywszego sięgnięcia do portfela, a i większość smakołyków dostępna jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Mówisz – masz (w właściwie płacisz - masz). Powiedzieć i dostać można było zatem: chleb na zakwasie, szaszłyki, kiełbasę z grilla, oscypki, wina, sery zagrodowe, miód, chrzan, wędliny, ogórki kiszone, wędzone ryby, piwa belgijskie, piwa lokalne, lody, oliwki, frytki belgijskie itd. I to naprawdę nie wszystko. Po zrobieniu kilku okrążeń wokół rynku znalazłam w końcu moich faworytów. Były to sery zagrodowe i tłoczony na zimno olej rzepakowy. Zarówno sery jak i olej były zaskakująco smaczne. Na liście faworytów znalazłyby się zapewne i tradycyjne lody, które mieliśmy spróbować po przejściu pozostałych stoisk. Niestety co niewybaczalne, zapomnieliśmy :(

Pozytywy płynące z Festiwalu można mnożyć bez końca jednak jestem pewna, że każdy, nawet jeśli tam nie był jest w stanie wymieniać je w ciemno, dlatego nieco przewrotnie do beczki miodu dodam łyżkę dziegciu. Po pierwsze, kwestia wystawiających się restauracji. Nie wiem czy ktoś z Was się skusił na dania serwowane z podgrzewaczy, ale mam wrażenie, że taka forma to raczej nie promocja, a samobój dla restauracji. Z pewnością w lokalu można zjeść smaczniej i w bardziej komfortowych warunkach. Tradycyjne dania w tym wypadku raczej zniechęcały niż zachęcały. W moim odczuciu na tym polu pomysłowością wyróżniły się dwie restauracje: Toga i Patio. Toga, które już we wrześniu ma zostać reaktywowana w nowym miejscu, postawiła na ostrygi. Plus dla nich, proste i dla wielu ludzi nieznane i ciekawe (dla tych, którzy na Festiwalu nie byli dodam, że Pani otwierająca muszle naprawdę miała co robić). Patio natomiast postawiło na galettes i to również uważam za strzał w dziesiątkę, bo te bretońskie (swoją drogą bretońskie były również ostrygi) naleśniki można przygotować na świeżo na oczach klienta. Tym samym obie restauracje wskoczyły na listę „do odwiedzenia w najbliższym czasie”. Być może ktoś się skrzywi, że promuję restauracje, które akurat nie postawiły na polską kuchnię, ale mając do wyboru odgrzewane mięsiwa, albo wymęczone pierogi (akurat to danie w mojej rodzinie otoczone jest najwyższą czcią) to naprawdę galettes i ostrygi skusiłyby mnie na pierwszym miejscu. Co do pierogów, to dałam się namówić na jednego podawanego na ulicy przez bardzo sympatyczną Panią z Gospody Pod Koziołkami i przyznaję uczciwie, że nie był zły, ale od domowego ideału daleki. Aby podbudować w sobie lekko zachwiany lokalny patriotyzm skusiłam się na lokalne piwo (rezygnując z jednego z bardziej ulubionych piw belgijskich). Browar ze Wschowy etykietami na butelkach bynajmniej nie zachęcał (chociaż gdyby się nad tym głębiej zastanowić, te "biuściaste" Słowianki miały swój urok), ale naczytałam się kiedyś o ich piwie dworskim (którego akurat nie mieli) i postanowiłam skusić się na ich zwykłe, jasne. Cóż, piwo może nie było złe, ale pomyślałam, że zostawia taki dziwny posmak, który kojarzył mi się z lizolem. Zanim to jednak zdążyłam powiedzieć Marcin zakomunikował mi, że to piwo ma posmak szpitala – coś w tym zatem musi być. Wracając jednak do słabych stron samego Festiwalu, to od razu wyjaśniam, że wszelkie idylliczne opowieści o spokojnym przechadzaniu się pośród stoisk i długie, ciekawe rozmowy z wystawcami o ich produktach można wsadzić między bajki. Wiem, brzmiałoby to dobrze, ale tak nie było. Wystawcy (nie wszyscy) na jakiekolwiek pytania odpowiadali rzeczowo, ale zdawkowo i w większości wysyłali czytelne sygnały, że są zbyt zmęczeni na rozmowę. Wyznam przy tym, zapewne ściągając na siebie gromy (lub przynajmniej docinki, że taka skaza mojego pokolenia), ale dużo więcej o niektórych produktach dowiedziałam się z Internetu, aniżeli z rozmowy na Festiwalu.

Podsumowując, w żadnym wypadku nie bojkotuję tej zacnej inicjatywy. Nawet jeśli sobie trochę ponarzekam i nawet jeśli natura pokarała mnie bardzo niską tolerancją na tłumy (a wierzcie mi, że przez większą część Festiwalu chcąc nie chcąc jest się przedmiotem i sprawcą ocierania) to jestem bardzo zadowolona, że takie fajne wydarzenie odbywa się również w Poznaniu i na pewno będę się na nim zjawiać regularnie. Mam przy tym nadzieję, że w przyszłym roku będzie jeszcze ciekawiej.

PS Usilnie szukałam stanowiska z serami Ziemianina z Wielkopolski. Nie znalazłam, może udało się to komuś z Was?


ON:
Festiwal Dobrego Smaku nie tylko zawładnął na kilka dni połową Starego Rynku, ale co ważniejsze, zawładnął też wyobraźnią sporej części poznaniaków. Od kilku dni zewsząd bowiem słyszałem, że albo ktoś się na festiwal wybiera, albo właśnie z niego wraca, albo że musimy tam koniecznie dotrzeć. Mam wrażenie, że w opinii tych wszystkich nam życzliwych, fakt że współtworzę blog o zabarwieniu gastronomicznym determinował tezę, iż będę jednym z piewców tegoż festiwalu. Tymczasem muszę Was rozczarować, bowiem z trudem skleciłem 4 linijki tekstu bez słowa krytyki wobec IV edycji OFDS.

Uwagę właściwie mam tylko jedną, acz zasadniczą - dla mnie to nie był festiwal, tylko targ, gdzie liczył się klient, pieniądz i zysk. Ale po kolei. Gdy weszliśmy na Stary Rynek od strony Padarewskiego, pierwsze rzuciły mi się w oczy stoiska kilku poznańskich restauracji (m.in. Mosaica, Sushi Sapporo, Cactus Factoria oraz La Scala). Jestem miłośnikiem restauracji, ale do teraz nie bardzo rozumiem na co wymienione restauracje liczyły? No bo chyba nie na to, że wyłożę pieniądze, aby dostać okrojone menu, gotowe dania z podgrzewaczy, plastikowe sztućce i możliwość poszukania sobie wolnego miejsca. Która restauracja wypadła najlepiej? Broniło się Patio, o czym wspominała już Ania. Ja jednak wskazałbym na Gospodę Pod Koziołkami. Nie zauważyłem co prawda jej stoiska (zapewne nie zapłaciła stosownej koncesji, a tym samym nie była restauracją festiwalową), ale doceniam pomysł, który pokazał, że jednak można. Otóż na płycie rynku, w okolicach restauracji krążyły oryginalnie ubrane Panie kelnerki z tacami pełnymi rozmaitych pierogów, którymi to częstowały przechodniów. Może i było to trochę podczepienie się pod festiwalową otoczkę, niemniej bardziej cenię restauratora, który wyda tysiąc złotych na degustację w myśl zasady – jak nie spróbują, to nie kupią - niż tego, który wyda te pieniądze na festiwalowe stoisko, a później liczy po kilka złotych za każdą kromkę ze smalcem. I choć liczyli wszyscy, to tu i ówdzie można było uszczknąć, a to kawałek chleba z oliwą, skrawek oscypka, a to okruchy owczego sera zagrodowego, plaster kiełbasy z Lubelszczyzny, naparstek browaru, kilka kropel wina austriackiego (Dionizosie miej w opiece Pana Mielżyńskiego, który na swoich degustacjach nalewa co najmniej pięćdziesięciokrotność tego i nie pobiera kaucji za kieliszek), tudzież kilkanaście kropel wina greckiego. Najszczodrzej było u Belgów, gdzie obok piwa leżały puste opakowania, które można było wypełnić frytkami w pobliskim Bel Frit. Kreśląc festiwalowy krajobraz, pozwolę sobie nadmienić, że pośród licznych budek z szaszłykami swoistą perełką było wielce oblegane stoisko z ostrygami. Z tego co widziałem, to wielu poznaniaków miało okazję spróbować tam swoją pierwszą w życiu ostrygę, a że sam ostrygi lubię, to szczerze cieszyła mnie ta otwartość na nowe smaki. Moimi osobistymi faworytami imprezy pod względem smaku pozostają jednak mazurskie sery zagrodowe oraz prawdziwe wędliny z Lubelszczyzny (choć najmniej strojne stoisko wędlin, to nie okiem należało oceniać jego wartość). Dzień był fajny i towarzystwo miłe, zatem i przez palce możecie patrzeć na moje krytyczne uwagi. Swoistego uroku chwili dodało też piwo smakującego szpitalem (super kojarząca mi się nazwa browaru, niemniej beznadziejne etykiety) twarda, jak kamień bułka na zakwasie oraz widok Pana Cejrowskiego, który podpisywał swoje książki :)

Ktoś powie, że to jednak nie targ, a festiwal, bowiem były też specjalne sesje tematyczne oraz pokazy kulinarne. Ja odpowiem, że sesje były, ale zamknięte, płatne, biletowane i tylko na kilkadziesiąt osób. Jeden pokaz kulinarny sam zresztą śledziłem i choć nie pamiętam, co przygotowywano (wspomniano o tym tylko raz), to pamiętam z jakiej restauracji był szef kuchni (wspominano o tym regularnie co 60 sekund). Widzę po prostu pewne zachwianie proporcji, ale sam nie wiem, czy uwagi te odnoszą się bardziej do działań organizatora, czy mentalności wystawców. Nie mnie w to zresztą wnikać. Ja oceniam tylko efekt końcowy i żywię nadzieję, że następne edycje będą coraz to bardziej udane i Poznań doczeka się festiwalu przez przez duże F. Zaświadczam bowiem, że dobre smaki już mamy, ale festiwalowe póki co były tylko frytki ;)

PS  Cześć komentatorów błędnie zakłada, że na festiwalu chodziło mi wyłącznie o darmową wyżerkę, a moje rozczarowanie imprezą wynika z faktu, że takowej nie było. Ale czy gdybym był darmozjadem, to odwiedziłbym w ciągu roku ponad 40 poznańskich restauracji, z których większość do najtańszych nie należała? Wyjaśniam zatem, że darmozjadem nie jestem, za to każdy festiwal, jeżeli chce się takim nazywać, powinien wnosić za sobą jakąś wartość dodatnią, jakąś promocję - coś zachęcającego - tak jak np. I Festiwal Włoskich Smaków. Tylko tyle i aż tyle!


KOSZTORYS: wstęp wolny, degustacje i zakupy płatne indywidualnie

ADRES: Poznań, Stary Rynek
INTERNET: www.ofds.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...