Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia chińska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia chińska. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 15 marca 2012

WOOK / ocena 3.38

W związku z tym, że programowo unikamy restauracji sieciowych, wyjścia do Wooka nie planowaliśmy. Zmieniliśmy jednak zdanie przy okazji piątej z kolei prośby od Czytelników bloga o sprawdzenie właśnie tego miejsca. Postanowiliśmy zaryzykować, tym bardziej, że kolejne sugestie, które do nas trafiały dotyczyły odwiedzania restauracji tańszych niż dotychczas. Mamy kilka pomysłów na takie właśnie posty, a tymczasem zapraszamy do przeczytania krótkiej relacji z wizyty w Wooku.



ONA:
Piekielny (czerwono-czarna kolorystyka) wystrój Wooka ma zdaje się tylko jeden azjatycki akcent - duże chińskie lampiony zawieszone nad barem. Całość jest nieco ciemna i przypomina bardziej duże amerykańskie sieciówki, niż klimatyczne azjatyckie knajpki. To co najbardziej rzuca się w oczy to centralnie ustawiony bar i wrażenie, że miejsca dla zgłodniałych klientów nie powinno tu zabraknąć nawet w najbardziej ruchliwy dzień.

Po zweryfikowaniu cen i zdjęć w menu doszliśmy do wniosku, że poszczególne dania są tu raczej niewielkich rozmiarów i aby się najeść najlepiej zamówić co najmniej kilka pozycji. Miało to oczywiście swoje dobre strony, ponieważ mogliśmy wyrobić swoje opinie o restauracji na podstawie większej ilości "specjałów". Mimo to nasz posiłek potrafiłabym określić zaledwie w trzech słowach: słono, tłusto i ciężkostrawnie. Wiem również, że na pewno nie poleciłabym nikomu mdłej ryby w sosie curry (kiepska jakościowo mrożona ryba i mało wyrazisty sos zdecydowanie odrzucały mnie od tego dania). Nasze pozostałe wybory były natomiast raczej przeciętne i jak dla mnie nie wyróżniały się niczym co zasługuje na szczególną uwagę. Jeżeli jednak musiałabym wskazać najlepsze danie, byłyby to kalmary w ciemnym sosie (duży plus za to, że nie były "gumowate"). Ujęło mnie również to, że warzywa w większości dań oprócz ryżu po kantońsku były świeże, a nie z mrożonki. Wiem, że nie powinnam się tym zachwycać, ale nie raz w restauracjach teoretycznie uważanych za lepsze przyszło mi jadać warzywa mrożone, nawet w środku lata. Dwa słowa należą się również obsłudze kelnerskiej. Pan, który zajmował się naszym stolikiem, od początku był bardzo miły i chętny do pomocy – cierpliwie tłumaczył sposób zamawiania dań widząc, że jesteśmy tu po raz pierwszy. W pewnym momencie jednak jego entuzjazm, chęć pomocy i złapania kontaktu z klientem zaczynał zmierzać w kierunku granicy ciężkiej nachalności. I kiedy podczas płacenia rachunku musieliśmy wysłuchać serię żartów na temat pocztu królów polskich, mieliśmy ochotę po prostu wziąć nogi za pas.

Trudno mi polecić to miejsce na jakąś szczególną okazję. Poziomem nie odbiega raczej od większość chińsko-polskich przybytków. Mogę sobie jednak wyobrazić sytuację, że od czasu do czasu przychodzi ochota na coś mniej wyszukanego, słonego i tłustego, co można podlać solidną porcją chmielowego napoju. I chyba dla takich okazji Wooka stworzono.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3


ON:
Sfinks Polska S.A. ma w swoim restauracyjnym portfolio trzy marki - Sphinx (który znam bardzo dobrze, jak zapewne każdy z Was), Chłopskie Jadło (w którym jadłem raz i nie specjalnie mnie ujęło), no i Wook (którego byłem ciekaw).

Wystrój restauracji Wook trąci mi za bardzo dyskoteką. Nie powiem, przestronne, podświetlone wnętrza robią wrażenia, gdy idzie się przez całą restaurację zająć miejsce przy stoliku, ale jak już się zasiądzie i zobaczy plamy na obrusie, a do tego umazane plastikowe podstawki (które sam wycierałem ile sił, aby zdjęcia jakoś wyglądały), to pozytywne wrażenia ulatują i zostaje wrażenie dyskoteki.

Obsługa początkowo wzorowa (pomyślałem - szkoła Sphinxa - a musicie wiedzieć, że kelnerzy ze Sphinxa w mojej ocenie wykonują swój fach często lepiej niż ich koledzy i koleżanki w co poniektórych restauracjach z blogowego TOP 10), później trochę odleciała w swój zakręcony świat (i wówczas zacząłem się zastanawiać, czy nie trafiliśmy na jakiegoś totalnego freaka - bo rozumiem, że bezpośredni gość i chcę rozluźnić atmosferę, ale wszystko powinno mieć swoje granice).

Co do jedzenia, to z pewnością zamówiliśmy go za dużo. W e-mailach do nas wspominaliście o mikro porcjach i konieczności łączenia zestawów i chyba za bardzo sobie Wasze rady do serca wzięliśmy. Jeśli miałbym doradzać post factum, to przy wyjściu w dwie osoby wystarczą Wam dwie zupy, jedna wspólna porcja ryżu, dwa dania główne, jedna wspólna sałatka i jeden wspólny deser, co daje 7 porcji, zamiast zamówionych przez nas 11. Umówmy się, że nie jest to przy tym jedzenie, nad którym można by się długo rozwodzić. Krótko zatem podsumowując - zupa była dobra, ryż średni, surówka średnia, kalmary dobre, sakiewki z krewetkami dobre, ryba kiepska, wołowina dobra, makaron dobry, a deser średnio-dobry. Z pewnością nie jest to jedzenie dla wyrobionych azjatycko smakoszy, ale chcę wierzyć w to, że chociaż część z tych, którzy w Wooku rozpoczynają przygodę z kuchnią azjatycką, pójdzie w swoich poszukiwaniach dalej.

Jako nietypowe zakończenie, pozwolę sobie podesłać Wam link do artykułu opisującego historię, która mnie swojego czasu strasznie zbulwersowała. Gdybym to ja był bowiem zarządzającym Sfinks Polska, to taki wiceprezes, wyleciał by u mnie z hukiem, a taki kelner dostałby nagrodę za podejście do klienta.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-



KOSZTORYS:
Zupa kokosowa - 6 zł.
Ryż biały - 6 zł.
Ryż po Kantońsku - 6 zł.
Surówka KIMCHI - 6 zł.
Surówka z białej kapusty - 6 zł.
Kalmary w ciemnym sosie - 8 zł.
Ryba panierowana w sezamie - 8 zł.
Makaron sojowy z krewetkami - 8 zł.
Sakiewki z krewetkami - 8 zł.
Wołowina na chrupiąco - 8 zł.
Słodkie kuleczki zhimaqiu w sezamie - 6 zł.
Dzban piwa Okocim 1,5 - 15 zł
Suma: 91 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.38

ADRES: Poznań, ul. Fredry 12
INTERNET: www.wook.pl

Bookmark and Share

czwartek, 27 stycznia 2011

ZIELONY SMOK / ocena 3.03

Zgodnie z zapowiedzią przedstawiamy Wam relację z wizyty w Zielonym Smoku. To już drugi (a trzeci w kontekście całego bloga) z chińskich lokali, które odwiedziliśmy w ostatnim czasie. Zapraszamy do lektury.


ONA:
Opisywanie dwóch chińskich knajpek w krótkim odstępie czasu nastręcza mi trochę trudności. Tym bardziej, jeśli w żadnej z nich nie spotkało mnie specjalne zaskoczenie, kulinarny wzlot, czy też znów absolutne gastronomiczne dno. Zdradzając tym razem zakończenie, powiem jedynie, że ta wizyta wypadła na szkolną trójkę.

I tym razem wchodząc do lokalu mamy do czynienia z próba zaadaptowania kilku chińskich, trochę kiczowatych elementów do przestrzeni poznańskiej sutereny. Witają nas zielone ściany, czerwone lampiony, a gdzieniegdzie chińskie smoki. Całość kojarzy się raczej z dworcowym barem szybkiej obsługi, aniżeli bardziej formalnym przybytkiem gastronomicznym. Niewątpliwym plusem jest tutaj dość przyjazna i swobodna atmosfera. Oprócz miłej, choć średnio zorientowanej w menu kelnerki (na nasze pytania z rozbrajającą szczerością odpowiedziała, że: „w zasadzie to tu nic nie jadła, bo pracuje od niedawna”) po sali (a właściwie salce) krążył sympatyczny właściciel. Człowiek ten wesoło zagadywał i starał się autentycznie zabawiać gości. Nie był przy tym ani nachalny, ani prostacki, po prostu stwarzał przyjazną i ciepłą atmosferę , o którą nie posądzałam wcześniej tego miejsca. Obserwowałam jego zachowanie i reakcje klientów, którzy z uśmiechem wchodzili z nim w interakcje. Jedno z jego zachowań zasiało jednak ziarno niepewności. Otóż lokal ze względu na niewielkie rozmiary posiadał ograniczoną liczbę stolików z czego dwa obliczone były na 6 osób, podczas gdy wszyscy goście pojawiali się w parach. Właściciel znalazł rozwiązanie i pousadzał gości (de facto obcych sobie ludzi) przy jednym stoliku. Sama nie wiem co o tym myśleć, z jednej strony ludzie zostali zapytani czy odpowiada im takie rozwiązanie (choć stwierdzę z pewną dozą prawdopodobieństwa, że niektórym po prostu mogło brakować asertywności), ale z drugiej być może ktoś niespecjalnie lubi jeść posiłek wśród nieznajomych lub po prostu chciał przyjść na intymną randkę (wiem, wiem, Zielony Smok nie znajduje się pewnie w czołówce randkowych miejscówek).

Nauczona doświadczeniem tym razem postanowiłam omijać w menu wszelkie dania zawierające owoce morza i ryby. Do ryb w wersji chińskiej zniechęciła mnie restauracja Pekin, a do owoców morza Azja. Pomna tych doświadczeń chciałam wybrać coś neutralnego. Dlatego też zdecydowałam się na warzywa smażone z zapiekanym serkiem tofu oraz ryż. Zaryzykowałam wprawdzie dobierając jeszcze zupę z krewetkami, ale stwierdziłam, że zapewne nie będą nawet dostrzegalne gołym okiem. Zupa był dość smaczna, bez większych porywów, ale też bez większych zastrzeżeń (choć krewetki faktycznie w wersji mikro). Podobnie sprawy się miały z daniem głównym, bo choć było i tak najlepsze ze wszystkich wypróbowanych dotąd dań głównych w chińskich przybytkach, to również w nim można by znaleźć kilka słabych punktów. Dla mnie zasadniczym problemem był serek tofu, który sam w sobie jest neutralny, żeby nie powiedzieć bezsmakowy. Ma jednak jedną zaletę, bardzo chętnie przejmuje inne aromaty, dlatego zazwyczaj marynuje się go przed obróbką termiczną lub serwuje w akompaniamencie wyrazistych przypraw. Tu tego zabrakło. Moje kawałki tofu (a było ich całkiem sporo) były prawie bezsmakowe. Ot taka gąbka wymieszana ze smażonymi warzywami (być może tak właśnie traktuje się tofu w kuchni chińskiej, przyznaję uczciwie, że nie mam na ten temat żadnych danych). Tak czy inaczej, z dwojga złego lepiej zjeść coś neutralnego niż niedobrego, jednak porcja tofu w stosunku do ilość warzyw była dla mnie zbyt duża. Całość, jak na małą, niepozorną „restauracyjkę” (nomenklatura zapożyczona z szyldu Zielonego Smoka) i tak oceniam bardziej na plus, niż na minus. Na koniec zdecydowaliśmy się na smażone banany w cieście. Zazwyczaj unikam dań smażonych w głębokim tłuszczu (gdyż natrętnie nie dają mi o sobie zapomnieć do samego wieczora, szczególnie jeśli olej do tego celu użyty nie był pierwszej świeżości, a z tym nierzadko jest problem) ale to właśnie ten deser został nam polecony przez obsługę. Rzeczywiście był smaczny, porcja solidna, a i tłuszcz na którym zostały usmażone banany nie dawał się później we znaki.

Trudno byłoby mi zaryzykować i polecić Zielonego Smoka komukolwiek z Was. Wizyta tutaj to pewnie w jakimś stopniu loteria, ja trafiłam nie najgorzej. I choć nie jest tak, że mam ochotę tam wrócić w najbliższym czasie, to Zielony Smok w moich oczach wypadł dużo lepiej niż dwie poprzednie odwiedzone przez nas restauracje chińskie. Wybierając się tam należy jednak pamiętać, że to miejsce raczej niepozorne, ale też bezpretensjonalne, zdecydowanie bardziej nadające się na szybki obiad, niż uroczysty posiłek.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3
Wystrój: 3-
Jakość do ceny: 3+


ON:
W Poznaniu kuchnię chińską możemy z grubsza podzielić na trzy obszary - restauracje z tradycjami (Azalia, Panda, Pekin), lokale w centrach handlowych (China Town w King Crossie i Starym Browarze, Shanghai w Plazie, Wok To Walk w Galerii Malta) oraz rozsiane po mieście niskobudżetowe knajpki. Jakiś czas temu usłyszałem opinię, że Zielony Smok jest najlepszą z tych ostatnich.

Jestem pewny, że po przekroczeniu progu pojmiecie w mig, dlaczego lokal reklamuje się jako restauracyjka, a nie restauracja. Mamy tu jedną salkę w przyziemiu, a właściwie w suterenie, gdyż należy zejść do niej po kilku schodach. W tym miejscu muszę też przeprosić za jakość naszych zdjęć, ale jak w lokalu panuje półmrok, miejsca jest mało, a w dodatku jest spory ruch, to i zdecydowanie trudniej się fotografuje. Co by tu jeszcze dopowiedzieć? Ściany są zielone, lampy czerwone, a podłoga wyłożona szarymi kafelkami. Ot cały Zielony Smok.

Trudno było mi zdecydować, co z tak przepastnej karty zamówić, ale na radę Pani kelnerki liczyć nie mogliśmy. Już przy pierwszym zapytaniu o polecaną zupę, przyznała z rozbrajającą szczerością, że żadnej nie próbowała. Na czuja zamówiłem zatem zupę Won Ton, indyka w pięciu smakach oraz wespół z Anią - banana w cieście z polewą czekoladową, bitą śmietaną i wiórkami kokosowymi. Co muszę przyznać, to jak na lokal z tej półki zaskoczyła mnie na plus klimatyczna i dość ładna zastawa (tylko deser podano na czymś spoza kompletu). W kwestii samego jedzenia, to zostało ono sprawnie podane i polecić mogę zarówno krystaliczny, dobrze doprawiony bulion Won Ton z trzema sycącymi pierożkami z mięsem, jak i banana w cieście, po którym za dużo się nie spodziewałem (podświadomie bałem się czegoś ciężkiego i opitego starym tłuszczem), a który oczarował mnie swoją delikatnością. Nie polecam za to indyka w pięciu smakach, który smakował prawdopodobnie tak samo, jak prawie każde inne danie główne, które znajdziecie w tego typu knajpkach z chińszczyzną. Spora porcja nijakiego mięsa w nijakich warzywach w nijakim sosie podana z nijaką surówką z białej kapusty i nijakim ryżem. Dużo i tanio, zatem należałoby najeść się i zapomnieć, ale ja tak nie umiem, a przynajmniej nie chcę. W czym widzę sedno problemu? W pseudo bogactwie oferty! Nie sztuka bowiem mieć w karcie 83 pozycje na jedno kopyto (55 dania mięsne oraz 28 rybne i wegetariańskie). Lepiej zaoferować tylko siedem, ale wyraźnie różniących się smakiem. W komentarzach do naszej ubiegłotygodniowej recenzji ktoś wskazał, że kurczak w cieście jest mistrzostwem. Jeśli to prawda, to sprawny restaurator powinien wyłuskać taki sygnał i oprzeć menu właśnie na takich pozycjach, zamiast oferować wachlarz nijakości, z którego obsługa nie potrafi wskazać prawdziwych rarytasów. Że takowe w Zielonym Smoku są, to nie wątpię, gdyż niektórzy goście mieli więcej szczęścia i obsługiwał ich szef, a nie niezorientowana Pani kelnerka. Z zaciekawieniem przysłuchiwałem się, jakie dania im doradza i zazdrością spoglądałem, gdy trafiały na ich stół. Trudno oceniać, czy smakowały lepiej od tego co ja miałem na talerzu, ale wyglądały znacznie lepiej. Ocenić muszę jednak swoje i ostatecznie przyznaję 4 za Won Ton, 3= za indyka i 4 za banana w cieście.

Nie wiem, czy jest to najlepsza knajpka z chińszczyzną w Poznaniu, ale jeśli tak jest, to niestety żyjemy w mieście, które jest pustynią dla kuchni chińskiej. Nie zrozumcie mnie źle - tragedii nie było, a poziom smaku był z pewnością wyższy od tego, który spotkaliśmy tydzień wcześniej w restauracji Azja. Wolałbym jednak, aby Zielony Smok był wyznacznikiem środka stawki, a nie wszystkiego na co Poznań stać w tym temacie.

PS Między poszczególnymi regionami Chin występują bardzo duże różnice pod względem używanych składników, przypraw oraz sposobów przyrządzania potraw. Marzy mi się zatem, żeby zamiast tuzina knajpek z taką samą kuchnią chińską pojawiły się u nas perełki specjalizujące się w kuchniach stricte regionalnych - kantońskiej, szanghajskiej czy syczuańskiej.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3-
Wystrój: 3-
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Sajgonka - 2,50 zł.
Zupa z krewetek – 5,50 zł.
Zupa Won Ton – 6 zł.
Warzywa smażone z zapiekanym serkiem tofu - 14 zł.
Indyk w pięciu smakach – 17,50 zł.
Banan w cieście z polewą czekoladową lub adwokatem, bitą śmietaną i wiórkami kokosowymi – 9 zł.
Herbata x 2 (zielona, jaśminowa) – 8 zł.
Suma: 62,50 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.03

ADRES: Poznań, ul. 23 lutego 7
INTERNET: www.zielony-smok.pl

Bookmark and Share

czwartek, 20 stycznia 2011

Restauracja AZJA / ocena 2.44

Na chwilę postanowiliśmy przerwać wakacyjno-kulinarne wycieczki w przeszłość. Przed opublikowaniem relacji z wypadu do Berlina oraz wizyty w restauracji Fischers Fritz, zapraszamy Was do lektury recenzji dwóch chińskich restauracji z rodzimego podwórka. Dziś restauracja Azja, a w przyszłym tygodniu Zielony Smok.


ONA:
Kuchnia chińska była traktowana przez nas na blogu nieco po macoszemu. Chcąc nadrobić zaległości zdecydowaliśmy się wypróbować chińskie specjały w poznańskiej wersji serwowane przy ulicy Śniadeckich. Po pierwsze Azja to jedna z tych mniejszych restauracji chińskich, a po drugie znajduje się poza ścisłym centrum, a i ten aspekt naszych kulinarnych wycieczek trochę w ostatnim czasie zaniedbaliśmy.

Niepozorne wejście do lokalu kryło równie niepozorne, nieco tandetne wnętrze. Całość można określić jako orientalizujący miszmasz. Podłużna sala, której ściany ozdobiono malowanymi, azjatyckimi motywami, wypełniona została niewielkimi stolikami przykrytymi połyskującą, bordowo-czarną taftą. Nad każdym z kwadratowych stolików zawieszono lampę z kolorowych koralików. Oprócz azjatyckich dodatków salę urozmaicało solidne akwarium z rybkami i duże lustro na jednej ze ścian. Tuż przy wejściu ustawiono natomiast automat do gry wraz z wysokim stołkiem, a to zawsze wprowadza do wnętrza lekko (wybaczcie kolokwializm) meliniarski klimat. Podobnego miszmaszu można było doświadczyć w przypadku muzyki dobiegającej z głośników (od Sinatry, przez The Stranglers, U2, aż po Cyndi Lauper). Przyznam, że wnętrze nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia, co nie zmienia faktu, że zauważyłam, iż z pewnością ktoś dba tutaj o czystość. Podłoga mimo panoszącego się po ulicach mokrego śniegu,  była czysta, lustro świeżo wypolerowane, a obrusy bez najmniejszej plamy. To samo tyczy się toalety. Można by pomyśleć, że po prostu nikt tutaj nie zagląda – stąd czyste obrusy i podłoga, ale oprócz naszego, w lokalu zajęte były jeszcze dwa stoliki, poza tym regularny szlak wydeptywał tutaj Pan rozwożący jedzenie na wynos.

Czasu na rozglądanie się mieliśmy całkiem sporo, bo jedyna obecna  osoba z obsługi prowadziła akurat dość długą rozmowę telefoniczną. Kiedy w końcu do nas podeszła, miło i rzeczowo doradziła nam w kwestii wyboru dań (sprawiała wrażenie dość dobrze zorientowanej co do składników i porcji). I tak doradzono mi zupę słodko-kwaśną z bambusem, sajgonki, ryż z owocami morza oraz połowę lodowego deseru (chciałam wprawdzie solę w sosie słodko-kwaśnym i banana w cieście, ale tego akurat nie było i wzięłam co polecono mi w zamian). Zupa była do zjedzenia, słodko-kwaśny lekko pomidorowy, pełen warzyw płyn, mimo, że nie zachwycał, nie był też najgorszy (tak na 3-). Za to sajgonki w cieście ryżowym z warzywami, mięsem wieprzowo-wołowym i sosem odpuściłam sobie po pierwszym kęsie, po prostu mi nie smakowały (oddałam je Marcinowi, który zresztą też szybko sobie odpuścił). Dalej przyszedł czas na owoce morza, czyli festiwal miniatur. Pani kelnerka zapewniła mnie, że w daniu będą kalmary, małże, ośmiorniczki i krewetki. Byłam przekonana, że głównym składnikiem mojego dania będzie mrożona mieszanka owoców morza, ale fakt,  że dostałam tylko kilka niezbyt smacznych ośmiorniczek skurczonych do rozmiarów planktonu i tak zaskoczył mnie na minus. Oprócz „owoców morza” w słodko-kwaśnym  (bardziej słodki niż kwaśny) sosie pływały również warzywa - marchewka, papryka, por. Warzywa nie były z mrożonki, jednak wyrazisty smak niedobrych ośmiorniczek zniweczył możliwość docenienia tego miłego akcentu. Do owoców morza podano ryż z curry (jak dla mnie neutralny) oraz dwie sałatki, z białej kapusty oraz wariację na temat sałatki greckiej (o ile ta pierwsza jest w stanie znieść kilkugodzinne przetrzymywanie, o tyle ta druga sprawiała wrażenie sałatki po dużych przejściach, "odstana" , rozmiękczona sałata i zimowy, pokrojony kilka godzin temu pomidor skutecznie zniechęciły mnie do konsumpcji). Na koniec dostaliśmy deser lodowy, czyli kilka kulek kiepskiej jakość lodów z czekoladową posypką i owocami z puszki (ananas i brzoskwinia). Generalnie nic godnego zapamiętania.

Cała wizyta wypadła mizernie. W zasadzie oprócz zupy zjadłam niewiele więcej. Po prostu mi nie smakowało, a smak właśnie jest podstawowym elementem, który napędza moje ślinianki i sprawia, że po zjedzeniu przystawki mam ochotę na ciąg dalszy. Być może kuchnia chińska to nie moja bajka, choć pewnie to bardziej kwestia chińskiej kuchni w poznańskim wydaniu, która póki co wydaje mi się niejadalna (nie mam ochoty wrócić ani do Azji, ani do Pekinu). Obiecuję, że to nie koniec poszukiwań, gdyż pytania o smaczne, chińskie jedzenie trafiają do nas dość często.

Jedzenie: 2
Obsługa: 3-
Wystrój: 2+
Jakość do ceny: 2


ON:
Jak dla mnie wnętrze dość eklektyczne. Podświetlone i zadbane akwarium liczę na plus. Azjatyckie malowidła na ścianach co prawda kiczowate, ale mi tak bardzo znowu nie przeszkadzają. Za zupełne kuriozum biorę jednak automat do gier w rogu jednej z sal. Bogu dzięki, że akurat nikt przy nim nie siedział, ale gdybyśmy mieli mniej szczęścia, to jakiś hazardzista pewnie przygrywałby nam do posiłku regularnym stukotem przycisku. Pół biedy, gdyby był tam od początku naszej wizyty, bo wówczas bez wahania wybralibyśmy miejsce w sali z akwarium, natomiast gorzej, gdyby pojawił się w jej trakcie. Bardzo to niekomfortowe połączenie i moja rada do właścicieli jest taka, że trzeba się zdecydować i albo robimy restaurację, albo salon gier.

Wnętrze, wnętrzem, ale dopiero rozpiętość karty menu sprawiła, że zacząłem trochę się obawiać o jakość potraw. Siedzę bowiem w niemal pustym lokalu na uboczu od utartych szlaków gastronomicznych, a widzę, że kucharz próbuje przekonać nas ową kartą, że swobodnie czuje się nie tylko w potrawach kuchni chińskiej, ale także czerpie garściami z kuchni europejskiej. Jasne, że cuda się zdarzają, a lokale chińskie słynną ze swoich przepastnych menu, ale jakoś trudno mi było uwierzyć w taką wszechstronność i fakt, że akurat w tym miejscu dysponują świeżymi składnikami do przyrządzenia zarówno nasi-goreng, kaczki po pekińsku, owoców morza, jak i... befsztyka po angielsku, wątróbki drobiowej, czy kebabu. Dlatego też po zamówieniu zupy jajeczno-krewetkowej i dobraniu do niej paluszków krabowych, zwróciłem swój wzrok z stronę wyłuszczonego na czerwono dania firmowego. Dla pewności dopytałem jeszcze Panią kelnerkę, która bez cienia zawahania poleciła mi właśnie tutejsze danie firmowe - indyka z papryką.

Jasny bulion posypany pietruszką okazał się niestety nijaki w smaku - mało jajeczny i jeszcze mniej krewetkowy. Strzępki białka dało się jeszcze dojrzeć gołym okiem, ale krewetki prawie bym przegapił. Coś mnie jednak tknęło, aby dokładnie przyjrzeć się temu co pozostało na dnie miseczki i zaiste krewetek było tam więcej niż kilka. Problem jednak w tym, że zamrożone wcześniej skorupiaki (najtańszego sortu) po obróbce termicznej (zapewne wielokrotnej) skurczyły się niemiłosiernie, tak jak jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem - do wymiarów 3 na 4 mm. No nic, zupa nie urzekła mnie wcale, ale i tak była rewelacyjna w porównaniu z domówionymi do niej paluszkami krabowymi. Te były zamknięte w grubej skorupie z przypieczonej i ciężkostrawnej panierce, po której przekrojeniu objawiała się pustka, a w niej skurczony, brązowawy, zupełnie pozbawiony smaku paluszek surimi. Teraz byłem już tylko ciekaw dania firmowego, gdyż jak ktoś z pośród kilkudziesięciu pozycji wyróżnia tę jedną jedyną, pogrubia i koloryzuje jej czcionkę, a później zdecydowanie ją poleca, to zapewne jest pewien serwowanej jakości. Nie wiem jednak na czym ta pewność się opiera, bo jeśli ten indyk jest daniem firmowym, to ja takiej firmie wielkiego sukcesu nie wróżę. Kawałki indyka w chrupkiej panierce były w tym wszystkim najlepsze i oceniłbym je nawet na cztery z małym minusem, gdyby nie zalano ich słodko-ostrym sosem chili. Sam takiego sosu często w domu do kanapek i mięs używam, ale od restauracji wymagam czegoś więcej aniżeli finezji wylania sosu ze szklanej butelki, tak aby rozmiękczyć to co chrupkie i odrzeć potrawę z jednego z nielicznych atutów. W każdym razie ryż, warzywa i dwie sałatki dania firmowego nie zdołały wybronić. Poziom deseru lodowego z kolei (jak słusznie domniemywaliśmy) niczym na tle innych dań się nie wyróżniał, aczkolwiek zamówionego przez nas banana w cieście, akurat tego wieczoru nie było. Ostatecznie przyznaję 3- za zupę jajeczno-krewetkową, 1+ za paluszki krabowe, 3 za indyka z papryką oraz 2 za deser lodowy.

Co do oceny obsługi, to muszę przeciwstawić dwie postawy - bardzo uprzejmego Pana, który odebrał moje oba telefony (za pierwszym razem lokal był pełen gości targowych i rezerwacja nie była możliwa, a za drugim razem ruch był minimalny i nie wymagano rezerwacji) oraz Panią kelnerkę, która naszą obsługę zawaliła. Czekaliśmy bowiem do przesady długo i nie chodzi mi tu o podanie dań (nie sposób je podać, gdy nie są jeszcze gotowe), ale o każdorazowy odbiór brudnych naczyń, przyjęcie zamówienia deseru, wystawienie rachunku i przyjęcie zapłaty. W dodatku byliśmy już wówczas jedynymi gośćmi w restauracji, a Pani kelnerka miała nas cały czas w zasięgu wzroku. Zamiast jednak obsługiwać, siedziała dwa stoliki dalej z segregatorem w ręku i stertą papierów na blacie. Prawdopodobnie była to zatem właścicielka lub co najmniej kierowniczka, która błędnie zakładała, że więcej pieniędzy ucieka jej poprzez nieobrobione faktury, niż przez nieobsłużonych gości.

Zdecydowanie wolę polecać lokal, aniżeli do niego zniechęcać. Ukrywać swoich odczuć jednak nie mogę, gdyż wychodząc z Azji moglibyście poczuć się oszukani przeze mnie nie mniej, niż ja poczułem się oszukany przez kogoś, kto zamieścił w materiale promocyjnym sformułowanie "Powiew Chin w sercu miasta. Będziecie mieli do czynienia z elegancką restauracją serwującą wyśmienite dania chińskie i europejskie". Dla mnie to zwykła farsa, a olbrzymie rozczarowanie stanem faktycznym sprawia, że taka reklama bardziej restauracji szkodzi, niż pomaga.

Jedzenie: 2+
Obsługa: 3-
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 2


KOSZTORYS:
Sajgonki - 8 zł.
Paluszki krabowe – 8 zł.
Zupa słodko-kwaśna z bambusem – 7 zł.
Zupa jajeczno-krewetkowa - 7 zł.
Frutti di mare – 21 zł.
Danie firmowe: indyk z papryką – 19 zł.
Deser lodowy – 10 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 12 zł.
Suma: 92 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.44

ADRES: Poznań, ul. Śniadeckich 11
INTERNET: www.restauracjaazja.pl

Bookmark and Share

czwartek, 25 lutego 2010

PEKIN / ocena 2.84

W ostatniej ankiecie zapytaliśmy Was - którą z chińskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? Miejsca na podium zajęły: Pekin (30%), Azalia (22%) i Wok To Walk (18%). Dalej znalazły się kolejno: Zielony Smok (11%), Panda (6%), Mały Cesarz (4%), China Boy (2%), China Town (2%) oraz Złoty Smok (1%). Tradycyjnie zatem zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji, a także do udziału w kolejnej ankiecie.


ONA:
Zastanawiam się czasem jaki wymiar mają wyniki proponowanych przez nas ankiet. Czy świadczą o popularności miejsca, wyrobionej marce, czy też o antypatii lub sympatii jaką darzycie wybrany lokal. Sami nie głosujemy w naszych ankietach, zresztą nie wiem, jaką ostatecznie motywację miałabym przy wyborze restauracji. Oczywiście zawsze kibicuję miejscom do których mam największą ochotę wybrać się w najbliższym czasie, niemniej odmienne od moich typy zapewniają element niespodzianki. Przekraczając próg Pekinu, nie miałam jednak wątpliwości, że tym razem chodziło przede wszystkim o popularność.

Zanim zobaczyłam w restauracji spory, jak na ten dzień tygodnia i porę dnia tłum, znalazłam się na chwilę w innym świecie. Moim oczom ukazała się najprawdziwsza z prawdziwych i najbardziej tradycyjna z tradycyjnych - szatnia. Panował tu nastrój jak w dobrym kryminale, lub mrocznym filmie. Pani szatniarka siedziała sobie spokojnie i niespecjalnie zwracała na nas uwagę, ale też niespecjalnie tej uwagi szukaliśmy, od razu kierując nasze kroki na salę restauracyjną (żeby pokrótce zorientować się co i jak oraz dopytać o zdjęcia). I myślę sobie, że taka szatnia choć ewidentnie jest reliktem przeszłości, ma swój urok. Jest w niej również pewna elegancja. To też wygoda dla gości restauracji, więc wszystko byłoby na plus, gdyby nie fakt, że za szatnię trzeba zapłacić (1zł, nie jest jednak obowiązkowa). Z mrocznego pomieszczenia z szatnią, zapowiadającego już pewnymi elementami konwencję tego, co czekało na nas dalej, przeszliśmy do podłużnej sali. Wydzielono w niej dwie strefy – większą dla palących i mniejszą dla nie palących (o czym poinformowała nas Pani kelnerka). We wnętrzu dominował kolor czerwony i złoty. Krwista czerwień ścian przełamana została tu i ówdzie piaskowymi akcentami, nad każdym stolikiem zawieszono chiński lampion, a przejścia między strefami zabudowano solidnymi ażurowo - drewnianymi dekoracjami z motywami chińskich smoków i kwiatów. Dodatkowo, w większej sali, pomiędzy wszystkimi stolikami umieszczono drewniane przepierzenia, suto obwieszone sztucznymi kwiatami. Generalnie nie jest źle, zakładając że spodziewamy się konkretnej dawki chińskiego kiczu, wzbogaconego postkomunistyczną fantazją. Dzięki temu wyraźnie można odczuć, że czasy świetności tego przybytku przypadały na lata dziewięćdziesiąte. Z wyborem dań z menu nie mieliśmy większego problemu, bo zapoznaliśmy się z nimi już wcześniej. Tradycyjnie jednak dopytaliśmy o kilka potraw. Na wszystkie pytania otrzymaliśmy rzeczową odpowiedź, choć muszę przyznać, że Pani kelnerka była raczej mało zaangażowana. Zdecydowałam się na sajgonki (czy jak kto woli spring rolls) wegetariańskie, a na drugie danie wybrałam mintaja w sosie słodko-kwaśnym. Do tego domówiłam makaron po szanghajsku. Pani kelnerka powiedziała, że w przeciwieństwie do makaronu po pekińsku, jest on usmażony z warzywami (ze względu na te warzywa zrezygnowałam z dodatkowej sałatki, choć kusiła mnie kapusta z szafranem). Sajgonki pojawiły się niespodziewanie szybko, tak szybko, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie są przypadkiem surowe. Na małym talerzu spoczywały trzy, ręcznie zwijane, wysmażone na złotobrązowy kolor, chrupiące roladki z nadzieniem trochę przypominającym miazgę warzywną. Nie podano żadnego sosu, a suche sajgonki jakoś mnie nie zachęcały, więc domówiłam jeszcze porcję sosu słodko–kwaśnego (szkoda, że obsługa z własnej inicjatywy nie informuje o takiej możliwości). Pierwszy kęs sajgonki i stwierdziłam – nie jest źle, choć przyznam z lekkim zawstydzeniem, że po brodzie ściekła mi solidna porcja tłuszczu. Były to zdecydowanie najbardziej ociekające tłuszczem sajgonki jakie w życiu jadałam. Nie należały z pewnością do kategorii tych rewelacyjnych, ale dało się je zjeść. Po jakimś czasie, na stojące na stołach podgrzewacze przyniesiono nam dania główne w porcjach tak ogromnych, iż miałam wrażenie, że przydałyby się tu z nami dwie dodatkowe osoby (i tu kolejny mały minus dla obsługi – fajnie byłoby, gdyby potrafiła np. doradzić, że porcja makaronu jest zbyt duża dla jednej osoby). Powiem krótko - moja ryba była bardzo kiepska. Porcja należała również do sporych – jakieś 8-10 kawałków ryby, jednak już po pierwszym, zakończyłam moją przygodę z mintajem. Nie chce w szczegółach opisywać co było nie tak z moim daniem, bo jak dla mnie w całości i od początku totalnie poległo. Pustki w żołądku postanowiłam uzupełnić makaronem z warzywami, bo choć był nijaki, to mnie nie odrzucał, potraktowałam go więc jako zapychacz żołądka. Wprawdzie wspomniany dodatek warzyw okazał się być niewielką garstką groszku i marchewki w morzu makaronu sojowego, okraszonego kawałkami jajka, ale na sałatkę nie miałam już ochoty.

Pekin cieszy się ogromną popularnością i to pozwala mi sądzić, że może ja miałam pecha. Albo może tylko ja nie znam jakiejś oczywistej i powszechnie krążącej prawdy, że w chińskich restauracjach nie zamawia się mintaja. Niestety nie przekonuje mnie również fakt, że w Pekinie jest tanio. Owszem, znając już tamtejsze porcje zamówilibyśmy o połowę mniej, niestety nie mieliśmy takiej wiedzy, a i obsługa w tej kwestii nie służyła pomocą. Za nasz zestaw (bez deseru) zapłaciliśmy prawie 100 zł, a za taką kwotę, w okolicach rynku mogę zjeść bardzo przyzwoity obiad, który sprawi mi przyjemność.

Jedzenie: 2
Obsługa: 3-
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 2


ON:
Niech mnie ktoś poprawi, jeżeli się mylę, ale jestem niemal pewny, że w naszym blogowym zestawieniu nie było dotąd lokalu o takich tradycjach, jak Pekin. Restauracja raczy bowiem swoją kuchnią od 19 lat i jest to prawdziwy fenomen, wśród zmieniających się trendów na poznańskim rynku gastronomicznym.

Z zewnątrz Pekin trzyma się całkiem dobrze, jak na swoje lata. Gołym okiem widać, że elewacja była odnawiana, czego mogłoby pozazdrościć Pekinowi kilka całkiem nie tak dawno otwartych restauracji. Po przekroczeniu progu jest już jednak trochę gorzej. Uspokajam, że nie chodzi mi tutaj o żaden odpadający tynk, ani nic z tych rzeczy, a tylko o dość eklektyczny przedsionek z przedpotopową, a zarazem płatną szatnią. Z racji tego, że nie jest obowiązkowa, ominęliśmy ją szerokim łukiem i mijając jeszcze złoty posążek Buddy weszliśmy do sali restauracyjnej. Pomieszczenie jest jednobryłowe, wąskie i długie, jak okiem sięgnął, a po lewej stronie, mniej więcej w połowie jego długości znajduje się bar. Jako zatwardziały przeciwnik palenia w miejscach publicznych zdziwiłem się trochę w kwestii rozdziału tych spraw w Pekinie. Otóż do dyspozycji palących jest powierzchnia wielkości 3/4 lokalu, a dla niepalących nieproporcjonalnie mała strefa na samym końcu sali. Miałem jednak satysfakcję, że do tego wydzielonego skrawku zmierza około 80% gości. Wracając do wystroju trzeba zauważyć, że we wnętrzu zostało niemal wszystko utrzymane w kolorach czerwieni. Do tego dochodzi marmuropodobna, wypolerowana posadzka, ciekawe lampiony i świetliki oraz mniej ciekawe, ogrodowe przepierzenia ze sztucznymi kwiatami i archaiczna piaskowa mozaika, która symbolizuje zapewne Wielki Mur Chiński. Wystrój jaki jest, taki jest, ale bez dwóch zdań - wnętrze, tak jak elewacja zewnętrzna - też zostało odnowione.

Przy stole siedzi się bardzo wygodnie, niemniej miałem wrażenie, że choć czyste, to zarówno obrusy, jak i serwety pamiętają początek lat dziewięćdziesiątych. Z bardzo bogatego menu zamówiłem zupę kwaśno-pikantną, a także kaczkę "He-Czuen". Jako, że Pekin jest jedną z tych restauracji, w której należy osobno domawiać dodatki do dania głównego - domówiłem jeszcze pyzy smażone oraz ostrą sałatkę na zimno. Z racji spodziewanych ostrości, jako napój wybrałem piwo. Zupa została podana niemal ekspresowo. Niewielka miseczka, gęstej, gorącej, kwaśnej z początku i pikantnej na końcu zupy była strzałem w dziesiątkę i śmiało mogę ją polecić. Przepisu nie znam, ale w konsystencji półpłynnego żelu pływały bardzo liczne warzywa oraz drobne kawałki mięsa, a na powierzchni ułożono wiórki z chipsów krabowych. Przyszła kolej na danie główne i stołu niemal nam zabrakło. Danie ląduje bowiem na aluminiowym podgrzewaczu, pusty talerz przede mną, a dodatki dookoła. Tutaj poważny minus dla obsługi, która choć pewnie przyzwyczajona do stałych bywalców, powinna zachować czujność, jeżeli ktoś zamawia z menu, jakby był tam pierwszy raz. Otóż wierzcie mi lub nie, ale jak zamówicie jedno danie główne i jedną porcję ryżu, makaronu lub pyz oraz jedną sałatkę, to w zupełności wystarczy, aby najadły się tym dwie osoby. Tyle o ilości, a teraz o smaku. Pokrojony na paski i dobrze wysmażony filet z kaczki podany został z trzema rodzajami papryki (czerwoną, żółtą i zieloną), a także z grzybami chińskimi (zapewne Mun) oraz delikatnym sosem. Danie było naprawdę poprawne i choć nie wyczuwało się głębszych smaków, to nie można mu nic zarzucić. To już tylko bowiem moja osobista preferencja, że wolałbym, aby filet był bez skóry. Smażone pyzy jadłem z kolei po raz pierwszy i muszę przyznać, że ciekawy to specjał, tylko w tym wydaniu za bardzo opity tłuszczem. Zupełnie nieudana była tylko ostra sałatka na zimno. Bezsmakowa i koloryzowana na żółto kapusta, może i była zimna, ale na pewno nie ostra. W kwestii jedzenia przyznaję zatem ostatecznie 4+ za zupę, 3+ za kaczkę, 4- za pyzy oraz 2 za sałatkę.

Pekin niczym specjalnie mnie nie zachwycił, ale też nie zdyskredytował się w moich oczach. Skoro jednak trwa na swoim miejscu nieprzerwanie od 1991 roku, to oznacza tylko jedno - ma swoich zagorzałych zwolenników i im tam smakuje :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Spring rolls z nadzieniem warzywnym - 5,5 zł.
Zupa kwaśno-pikantna – 6,8 zł.
Mintaj w sosie słodko kwaśnym – 18,8 zł.
Kaczka "He-Czuen" – 31,8 zł.
Makaron sojowy smażony po szanghajsku – 5,8 zł.
Pyzy smażone – 4,5 zł.
Ostra sałatka na zimno – 5,5 zł.
Sos słodko–kwaśny - 2 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 16 zł.
Suma: 96,7 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.84

ADRES: Poznań, ul. 23 Lutego 33
INTERNET: www.pekin.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...