Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powroty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powroty. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 12 stycznia 2012

GOKO restauracja japońska - cz. II / ocena 4.17

Restaurację Goko odwiedziliśmy z blogiem półtora roku temu, niemniej wówczas z racji wystosowanego zaproszenia postanowiliśmy nie przyznawać ocen. Czas na właściwą recenzję przyszedł zatem teraz, tak jak i czas na sushi, gdyż ostatnio skupialiśmy się na daniach gorących. I choć recenzja jest jedna, to wizyty w krótkim czasie były trzy. Skąd taka intensywność? Po pierwsze - uczestniczyliśmy w organizowanym przez Goko kursie sushi i mieliśmy okazję przekonać się, że znają tam się na rzeczy. Po drugie - do końca roku 2011 obowiązywała promocja "Najlepsze może być najtańsze" i żal było z tego nie skorzystać :)

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Choć wyjścia do Goko nie planowaliśmy, a przynajmniej jeszcze nie teraz, dotarliśmy tam w efekcie bardzo spontanicznej decyzji. Z pewnością niebagatelny wpływ na wybór lokalu miał kurs sushi, w którym wzięliśmy udział kilka tygodni wcześniej. Wprawdzie od czasu zobaczenia filmu "Jiro śni o sushi" nie przestaję myśleć jak dokonać tego, żeby do restauracji Sukiyabashi Jiro zawitać (uwzględniając  realistyczne podejście do stanu mojego konta oraz  fakt, że Jiro Ono ma 85 lat i to, że przed wizytą chciałabym poznać japoński w stopniu choćby podstawowym*), to opowieści na kursie sushi podziałały na mnie na tyle sugestywnie, że to właśnie Goko miało mi namiastkę wizyty u Jiro zapewnić.

Wnętrze lokalu jest dobrze nam znane - estetyczne, designerskie, ale przyjemne dla oka i nie wiejące chłodem. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do poprzedniej recenzji. Obsługa zajęła się nami zaraz od progu, nie pozwalając na siebie czekać ani przez chwilę oraz szybko rozwiązując kwestię kurtek. Szczerze mówiąc nie znalazłam nic do czego mogłabym się przyczepić (choć takie spostrzeżenie pojawiło się w przypadku Marcina).  Ujęło mnie również profesjonalne podejście Pani kelnerki do kryzysowej sytuacji, która miała miejsce przy sąsiednim stoliku (nie chcę jednak wdawać się tu w szczegóły ponieważ to nie ja byłam uczestnikiem zdarzenia).

Z założenia miało to być wyjście bez szaleństw w zamówieniu, dlatego postanowiliśmy skupić się na suszarskich podstawach -  rybie maślanej i łososiu, jedyną ekstrawagancja w tym przypadku były dwa gunkany z tatarem z łososia (osobiście nawet ich nie spróbowałam zrzekając się swojej porcji na rzecz dodatkowego, ulubionego przeze mnie  nigiri). Nie mogłam jednak odmówić sobie sałatki Wakame, której marynowane wodorosty podrasowane subtelną ostrością  chili bardzo mi smakowały  (nawet jeśli mój entuzjazm względem sałatki opadł, kiedy identyczną w smaku i wyglądzie znalazłam w Kuchniach Świata). Sałatka pojawiła się tuż po przyjemnym  czekadełku (warzywa w delikatnym sosie sezamowym). Wersja Goko wzbogacona została o aksamitne tofu i ćwiartki koktajlowych pomidorków (te ostatnie wg. mnie były niepotrzebne). Pomijając dywagacje na temat pochodzenia sałatki i tak stwierdzam, że bardzo ją lubię i cieszę się, że poznałam ją właśnie dzięki Goko.  Co do sushi nie mam w sumie żadnych zastrzeżeń. Przede wszystkim szybko przygotowane i przepięknie podane – kilka drobnych dekoracji naprawdę cieszyło oko. Wiadomo jednak, że najważniejszy jest smak – a tu było świeżo i apetycznie. Jędrne kawałki ryby rozpływały się w ustach, a kawałki nigiri były w idealnych rozmiarach (nie chodzi mi tu wprawdzie o mityczne 111  ziaren, a raczej o łatwość konsumpcji).  Do posiłku zamówiliśmy czystą, zieloną herbatę – której bardzo wyrazisty i intensywny smak stanowił doskonały akompaniament do posiłku.

I tu właściwie moja opinia mogłaby się z grubsza zakończyć, gdyby nie historia, którą po dłuższym zastanowieniu chciałabym przywołać. Otóż, pełna entuzjazmu po kursie i naszej całkiem udanej wizycie w Goko, pomna trwającej do grudnia ciekawej promocji postanowiłam namówić swoją rodzinę, aby na kolejną kolację wybrali się razem z nami właśnie do Goko porzucając tym samym plany odwiedzenia jednego z ulubionych  przez siebie poznańskich sushi barów. Po moich nieco podstępnych namowach rodzina uległa i tak trafiliśmy do Goko niespełna tydzień później. Zaczęło się równie przyjemnie, niestety w trakcie pojawiły się tzw. „schody”. Zacznijmy od  zamówienia - głośno wyraziliśmy swój podziw dla pamięci Pani kelnerki, która przyjęła bardzo duże zamówienie bez jego zapisywania. Nie obyło się jednak bez pomyłki, która polegała na tym, że dostaliśmy kilka pozycji więcej niż zamawialiśmy (co oczywiście zostało uwzględnione w rachunku). W związku z tym, że amatorów sushi pośród nas nie brakowało postanowiliśmy  potraktować  to jako dodatkową przyjemność. Druga sprawa, która mnie rozczarowała, to sposób podania sushi. Podczas wcześniejszej wizyty podano je naprawdę estetycznie i z pomysłem, natomiast za drugim razem nasze zamówienie zostało dosłownie upchnięte w dużej drewnianej łodzi  (poszczególne rolki były ze sobą mocno ściśnięte wręcz sklejone, a nigiri od upychania uległy mniejszej lub większej deformacji). Tym razem nie było też żadnych dekoracji, a ściśnięte i sklejone rolki były bardzo trudne do wydobycia. Koniec końców rozczarował mnie także stan toalety, gdzie po podłodze walały się kawałki papieru – resztę szczegółów pominę. Dotychczas przy każdej naszej wizycie w Goko, po restauracji krążył jeden z właścicieli, tym razem nie widzieliśmy żadnego z nich (i być może to tu był pies pogrzebany). Rodzina widząc moją konsternację i wręcz wypisane na twarzy wyrzuty sumienia stwierdziła, że „nie było tak źle” i zamówiła dodatkowo zestaw na wynos dla nieobecnych. Cóż, przełknęłam małą łyżkę dziegciu, ale skłoniło mnie to do refleksji nad odpowiedzialnością za polecenie jakiegoś lokalu. Bardzo wyraźnie dotarło do mnie bowiem, jak jednostkowy charakter mają nasze opisy i nawet jeśli gdzieś bardzo nam się podobało, albo przeciwnie było nieciekawie, następnym razem może być zupełnie inaczej. Najlepiej byłoby odwiedzić każdą restaurację po kilka razy i dopiero wtedy pokusić się o recenzję, ale na to zdecydowanie brak nam czasu i pieniędzy. Zresztą czy na pewno dałoby to gwarancję, że kolejnym razem będzie równie dobrze/źle?

Wracając jednak do głównego wątku -  Goko nadal polecam, ponieważ dla ostatecznego upewnienia się w opinii wybraliśmy się tam jeszcze raz i znów było naprawdę fajnie. Wizytę z rodziną traktuję zatem póki co jako jednorazową wpadkę, która mam nadzieję nie spotka żadnego z Was. 

* W przypadku wizyty u Jiro poza problemami z zamówieniem miejsca przez obcokrajowców należy się również liczyć z koniecznością rozmawiania po japońsku.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4



ON:
Od jakiegoś czasu staram się ułożyć sobie w głowie ranking poznańskiego sushi i nie bardzo mi to wychodzi. Wiem rzecz jasna gdzie mi sushi smakuje bardzo, a gdzie trochę mniej, ale niuanse smaku w obrębie pierwszej ligi suszarni są trudne do wychwycenia, gdyż zazwyczaj między wizytami mija więcej niż tydzień. Nie traktujcie zatem moich opinii, jak prawd za które dałbym się pokroić. Są to bowiem jedynie pewne wyobrażenia zbudowane na tym, co byłem w stanie zapamiętać. Przywołam tutaj przykład zorganizowanej przez nas degustacji rogali świetomarcińskich - pewna miła osoba zgłosiła w niej swój udział, informując nas, że przyniesie ze sobą rogale z cukierni X, gdyż właśnie tych jest zagorzałą fanką. Okazało się jednak, że gdy oceniliśmy je w ciemno wypadły stosunkowo słabo. Co jednak najciekawsze, gdy sprawdziliśmy formularze ocen, to u tej osoby, która była ich fanką - wypadły jeszcze słabiej. Nauczyło mnie to tyle, że wydać opinię jest łatwo, ale tylko degustacja porównawcza może przynieść wnioski naprawdę rzetelne. Pozwólcie zatem, że swój ranking sushi ogłoszę dopiero wówczas, gdy jednego dnia przyjdzie mi porównać to przyrządzane w Goko, Kyokai, Sakanie, Violet (kolejność alfabetyczna).

Skupić chciałbym się teraz na obsłudze, ale skoro we wstępie poświęciłem tyle miejsca metodologii, to postaram się jeszcze tutaj wytłumaczyć dlaczego oceniając dany aspekt (np. obsługę) wytykam czasem błędy, zamiast cały obraz nakreślić. Przede wszystkim zwracam uwagę na zachowania niestandardowe i wspominam zazwyczaj o czymś co wybija się albo na plus, albo na minus. Jeśli obsługa działa sprawnie, ale w ramach bądź co bądź swoich obowiązków – to nie mam za bardzo o czym pisać. Jeżeli jednak przez 85% czasu wizyty obsługa jest poprawna, a przez 15% nie – to pozwalam sobie wykazać właśnie te braki, nie poświęcając kolejnych linijek tekstu, aby pochwalić, że cała reszta była OK. - podano nam posiłek na czystych talerzach, Pani nas nie wyzywała, zapytała czy nam smakowało. To wszystko jest niejako oczywiste. Opisuję zatem tylko te sytuacje, które szczególnie mnie ujęły lub też te, które wyraźnie mi się nie spodobały. Później zestawiam to z całością (tą często nieopisaną) i wówczas wystawiam finalną ocenę. W przypadku Goko będzie to czwórka na szynach, gdyż trafiło się kilka obszarów do dopracowania.

Nie spodobało mi się, gdy Pani kelnerka skierowała nas jednoznacznie i bez jakiejkolwiek dyskusji do najgorszego stolika w całej sali. Rozumiem, że był to ostatni wolny stolik na 2 osoby, ale były wolne jeszcze dwie czwórki, których nam odmówiono (do końca naszej wizyty pozostały wolne, choć jeden z nich w pojedynkę zajmowała czasem właścicielka lokalu). My zasiedliśmy pokornie tam gdzie nam wskazano, ale w trakcie posiłku byliśmy świadkami sceny, gdy dwójka gości przymierzała się do pustego stolika 4-osobowego, ale kelnerka wyraźnie im oznajmiła, że aktualnie mogą zająć miejsce tylko przy barze. Goście ci wyszli z restauracji i teraz pytanie do restauratorów – czy warto ratować miejsca dla 4 klientów, którzy mogą nie dotrzeć tego wieczoru do restauracji, kosztem straty 2 klientów, którzy już w niej byli? Moim zdaniem nie warto, ale wrócę do naszego stolika przy którym siedziałem nie naprzeciw Ani (jak lubię najbardziej przy stolikach dwuosobowych), tylko pod kątem, a w dodatku po mojej lewej stronie wystawała ściana, która ograniczała mi zarówno ruchy, jak i pole widzenia. Wytrzymałem tak jakieś dwie minuty po czym stwierdziłem, że jednak płacę za to miejsce i powinienem wymagać wygody, a nie pokornie przyjmować co dają. Zapytałem więc Panią kelnerkę, czy mogę przestawić krzesło i usiąść naprzeciw Ani. Kelnerka odpowiedziała, że tylko jeśli Pani siedząca stolik za nami wyrazi na to zgodę. Było to o tyle krępujące pytanie, że roszada ta w najmniejszym stopniu nie ingerowała w komfort jej siedzenia (inaczej bym tego w ogóle nie zaproponował). Tym sposobem na 5 sekund byłem zdany na łaskę i niełaskę innego gościa restauracji. Kelnerka trochę ryzykowała, bo jakby Pani siedząca za nami nie wyraziła zgody, to pewnie byśmy wyszli, a to już by była czwórka straconych klientów w 30 minut i wszystko przez standardy obsługi. Jak bym mógł jeszcze coś w kwestii obsługi doradzić, to odstąpiłbym od pomysłu, aby kelnerka zapamiętywała całe zamówienie w pamięci (w klasycznej restauracji zamawia się zazwyczaj kilka dań, ale w przypadku sushi bywa ich kilkanaście). I choć wszystko podczas tej wizyty zgadzało się z zamówieniem, to denerwowałem się, że tak nie będzie i nienaturalnie wszystko powtarzałem dwukrotnie, głośno i wyraźnie. A że przy kolejnych dwóch wizytach były jednostkowe pomyłki w zamówieniu (a to dwa nigiri za dużo, a to maki z surową ryba, zamiast grillowanej), to jednak warto te kwestię co najmniej przemyśleć. Obsłudze przydałby się także uśmiech, gdyż w Goko nigdy go nie widziałem. Rozumiem, że pozują na chłodnych profesjonalistów, ale uśmiech to uśmiech i dobrze jak jest :)

Najważniejsze jest jednak jedzenie. Sałatka tofu sarada jak zawsze była świetna (tak jak i czekadełko), choć porównując zdjęcia sprzed półtorej roku - wówczas była bardziej orientalnie przyozdobiona. Inna sprawa, że wtedy była to nowość w Poznaniu, podczas gdy w ostatnim czasie podobne widywaliśmy w menu Planet Sushi, czy na trzecich urodzinach Kyokai. Tak zresztą jak Ania wspominała - chcąc nie chcąc czar prysł, gdy mogliśmy przyrządzić ją sami, kupując mrożoną Goma Wakame firmy Seefood Market, która smakowała identycznie. Plus jednak za to, że to w Goko się w niej zakochaliśmy i zawsze ją tam zamawiamy. Co do samego sushi, to nigdzie w Poznaniu nie widziałem ładniej podanego (tyczy się 1 i 3 wizyty). W kwestii jego smaku również jest bardzo dobrze i tylko dwa niuanse mnie nie przekonały - za kwaskowe zestawienie marynowanej śliwki w futomaki z rybą maślaną oraz za mdły tatar z łososia w gunkanie. Trochę krótki to opis, jak na to, że jedzenie jest najważniejsze, ale konia z rzędem temu, kto opisze smak surowej ryby w sushi. Ja myślę, że jeśli lubi się sushi to już ze zdjęć sporo można poznać. Zainteresowanych zachęcam zatem do kontemplowania tych wykonanych przez nas ;)

Goko chwali się często, a przykładem tego są hasła typu „najlepsze sushi w mieście”, czy też „najlepsze może być najtańsze”. Ja wcale taki pewien nie jestem, czy jest to rzeczywiście najlepsze sushi w Poznaniu, a wręcz zdaję mi się, że trochę lepsze próbowałem w Sakanie i Violet. Tak, jak jednak wspominałem na początku - są to jedynie pewne wyobrażenia zbudowane na tym, co byłem w stanie zapamiętać, a które to postaram się zweryfikować w przyszłości. Jedno jest jednak pewne – trwająca kilka miesięcy promocja była prawdziwą okazją i z pewnością było to w naszym mieście najlepsze sushi w tej cenie. Przyznam, że nie miałbym potrzeby chodzić na nie gdziekolwiek indziej, gdyby wciąż taka promocja trwała. Tak jednak nie jest – skończyła się 31 grudnia 2011, a wprowadzona na jej miejsce zniżka 20% na sushi przy barze, nie wydaje się już tak atrakcyjna.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4=
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4 (5+ podczas promocji "Najlepsze może być najtańsze")


KOSZTORYS:
Tofu sarada (sałatka z glonów wakame z serkiem tofu posypana białym i czarnym sezamem) x 2 - 20 zł.
2 x nigiri sake (łosoś norweski) - 15 zł.
2 x nigiri ibodai (ryba maślana) - 15 zł.
2 x nigiri ika (kalmar) - 9 zł.
2 x sake tatar (z siekanym łososiem) - 23 zł.
6 x sake filadelfia maki (łosoś, awokado, sałata, serek philadelphia) - 18 zł.
6 x ibodai maki (ryba maślana, ogórek, sałata, śliwka ume) - 18 zł.
6 x sake yaki (grillowany łosoś, serek philadelphia, ogórek, sałata, sos kabayaki) - 18 zł.
6 x ibodai yaki (grillowana ryba maślana, awokado, sałata, serek philadelphia, sos kabayaki) - 18 zł.
Herbata shincha aracha - 9 zł.
Suma: 163 zł  (109,40 zł w promocji "Najlepsze może być najtańsze")

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.17

ADRES: Poznań, ul. Woźna 13 (przy Mostowej)
INTERNET: www.goko.com.pl

Bookmark and Share

piątek, 18 lutego 2011

INDIAN-OCEAN.PL (po "Kuchennych rewolucjach") / ocena 4.06 (zamknięta)

Pierwszy raz odwiedziliśmy Indian Ocean w połowie listopada zeszłego roku i szczerze mówiąc - powrotu nie przewidywaliśmy. Nie minęło jednak 8 dni, jak jeden z Czytelników (dzięki Iron) doniósł nam w komentarzach, że na poznańskie Rataje zawitała ekipa „Kuchennych rewolucji” z Magdą Gessler na czele. Ciekawość zmian przeważyła nad wcześniejszą deklaracją i po trzech miesiącach jesteśmy z powrotem :)

PS Opis naszych wrażeń sprzed "Kuchennych rewolucji" znajdziecie - tutaj.


ONA:
Przed kolejnymi odwiedzinami w Indian Ocean, przeczytałam swoją recenzję z ostatniej wizyty. Generalny wydźwięk był taki, że miejsce jest OK. i choć plastikowe sztućce, talerze i klaustrofobiczne wnętrze trochę przeszkadzają, to dla mieszkańców Rataj lubiących orientalne smaki, może to być miła odskocznia od wszechobecnych pizzerii. Przyznam szczerze, że kiedy dowiedziałam się, że do kolejnej odsłony "Kuchennych rewolucji" zgłosił się właśnie Indian Ocean (a właściwie Indian-Ocean.Pl – to poprawna nazwa) byłam trochę zaskoczona. Pomyślałam, że owszem można tu zmienić wiele rzeczy (choćby zastawę, organizację przestrzeni, TV, lodówkę, dorzucić kilka potraw do menu) jednak chyba nie potrzeba do tego Magdy Gessler!?

Jechałam tam z mieszanymi uczuciami, bo z jednej strony (o czym wspominam na każdym kroku) kuchnia indyjska to chyba nie moja bajka, "Kuchennych rewolucji" w tawernie Artemis/Kapetanis nie mogę zaliczyć do jakoś szczególnie spektakularnych, a i wspomniane przeze mnie ewentualne zmiany wydawały się być raczej oczywiste. Zaskoczenie, przeżyłam już na etapie obserwacji wystroju z zewnątrz (zawsze mam ku temu sposobność, kiedy Marcin robi zdjęcie wejścia). Moim oczom ukazał się bowiem całkiem przytulny, ciepły i tętniący kolorami azyl, pośród szarego blokowiska. Zmiany (oprócz powiększenia sali jadalnej) nie były może powalające - dodano kilka lampek z kolorowych koralików, tiulowe zasłonki, poduszki w soczystych kolorach, świeże kwiaty na barze, a jedną ze ścian ozdobiono estetycznym zdjęciem/fototapetą z Indii. Myślę, że przy stosunkowo niewielkim nakładzie kosztów wyciśnięto z tego niepozornego wnętrza całkiem sporo.

Po zajęciu miejsc, młody kelner przyniósł nam ładnie wydane, proste menu. I tu kolejne zaskoczenie, w karcie pojawiły się absolutnie wszystkie moje życzenia ;) – dwie zupy, dania z rybami, dodatkowa sałatka no i Mango lassi (kartę wzbogacono także nowymi deserami). Pomna przejedzenia jakie zafundowałam sobie ostatnim razem, postanowiłam skupić się wyłącznie na daniu głównym (zostawiając trochę miejsca na ewentualny deser). Wahałam się pomiędzy trzema daniami – dwoma z rybą i jednym wegetariańskim. O ile z Palak Panner zrezygnowałam w pierwszej kolejności (przypomniało mi się, że jakiś czas temu na jednym z blogów znalazłam bajecznie prosty przepis na ser panner) to w dalszym wyborze pomógł mi pan kelner informując, że polecałby raczej Fish Armitsari, bo choć ostre, to nieco łagodniejsze od Fish Rogani. Otrzymaliśmy również informację, że poziom ostrości dania może być w miarę możliwość dostosowany do życzenia klienta. Do tego domówiliśmy ryż Saffron i sałatkę Indian Ocean Special na pół. I tu kolejne zaskoczenie, danie bardzo mi smakowało. Było zupełnie inne niż wszystkie dotychczas wypróbowane przeze mnie dania indyjskie, co pozwala mi sądzić, że być może zbyt szybko przekreśliłam możliwości kulinarne Hindusów. Owszem i tutaj bogata mieszanka orientalnych przypraw sprawiała, że trudno było wyabstrahować poszczególne składniki - dominowało curry, dało się jednak również wyczuć nuty chili i imbiru, reszta jednak pozostała smakową tajemnicą. Spore kawałki jędrnej ryby (póki co w daniu nie ma jeszcze jednej konkretnej, a kucharze eksperymentują z różnymi gatunkami) spowitej kremowym sosem o wielu obliczach (próba wyłapania wszystkich smaków stanowi tutaj naprawdę niezłą zabawę) wg. mnie jest pozycją zasługującą na uwagę. Do tego ryż z orientalnymi przyprawami oraz delikatna sałatka (kapusta, marchewka, papryka w sosie jogurtowym) łagodząca ostrość dania głównego i mamy bardzo przyjemny dla podniebienia zestaw. Na koniec jeszcze kilka łyków słodko-słonego (zdecydowanie bardziej słodkiego) gęstego, kremowego, orzeźwiającego Mango lassi i byłam więcej niż zadowolona.

Opuszczając lokal stwierdziłam, że choć początkowo trochę niechętnie podchodziłam do faktu przeprowadzenia "Kuchennych rewolucji" właśnie tu, to jednak było warto. Na Magdzie Gessler powieszono już zapewne wszystkie psy więc nie ma sensu, aby po raz kolejny publicznie wytykać słabości programu (szczerze mówiąc nie miałabym z tego żadnej przyjemności, ani satysfakcji, chyba nawet z pewnej przekory wobec tej ogólnej niechęci, główną bohaterkę programu darzę sympatią – bez wątpienia jest barwna i pełna pasji). Pozostaje mi więc pogratulować jej całkiem udanej przemiany Indian Ocean. Z przyjemnością zawitam tam ponownie.

PS Kiedy już wychodziliśmy, właścicielka lokalu podeszła do nas i zapytała czy smakowało. Nie potrafiłam podarować sobie tej sposobności i postanowiłam pogawędzić na temat programu, oczekiwań i efektu. Rozmowa trochę rozwiała moje wątpliwości co do decyzji właścicieli o udziale w "Kuchennych rewolucjach". Dowiedziałam się również wielu zakulisowych informacji, którymi bardzo chętnie bym się podzieliła, niestety nie wiem czy mogę - nie chcę nadużywać ewentualnego zaufania jakim obdarzyła mnie rozmówczyni. Powiem jedynie, że Indian Ocean to nie tylko chwilowa fanaberia właścicieli, ale ich sposób na to, aby polsko-hinduskie małżeństwo mogło spokojnie mieszkać w naszym kraju/mieście. To tak dla romantyków ;)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Gdy około godz. 17:00 dotarliśmy na osiedle Czecha, to jakąkolwiek rewolucję ciężko było dostrzec. Na zewnątrz było jeszcze jasno, a lokal w środku był słabo oświetlony, co wręcz sprawiało wrażenie zaciemnienia. Dopowiem, że wykonaliśmy dwa komplety zdjęć – przy wejściu i wyjściu. Na blogu zdecydowaliśmy się jednak umieścić te wieczorne, bowiem takie też zamieściliśmy ostatnio, a zatem dużo łatwiej tutaj o porównanie. Uczepię się jednak na chwilę tego oświetlenia, ponieważ i wieczorna aura nie sprzyja ekspozycji lokalu. Jeśli nawet w środku stawiamy na przytulne ciemności, to dałbym jakiś mniej lub bardziej oświetlony szyld nad lokalem, bowiem jeśli jedyne oznakowanie mieści się na szybie, to pod wieczór jest zupełnie niewidoczne. Prawdopodobnie jednak właśnie dzięki temu (a także temu, że nie było jeszcze emisji indyjskiego odcinka „Kuchennych rewolucji”) nie musieliśmy przebijać się przez tłumy gości, ciekawych efektów tej przemiany.

To co wymagało w IO największych zmian to oprawa posiłku z wnętrzem w roli głównej. Uczciwie trzeba przyznać, że rewolucja w tym obszarze nie zawiodła. Nie dość, że pomarańczowe ściany przemalowano na ciemny róż, z sali zniknął telewizor i lodówka, a bar zapełnił się owocami i kwiatami, to poprzez wyburzenie jednej ze ścian - zwiększono niemal dwukrotnie powierzchnie. Obecnie jest siedem stolików, zamiast dotychczasowych trzech, a charakter lokalu oddalił się od formatu take away w kierunku restauracyjki. W dodatku całkiem przytulanej restauracyjki, bowiem doszły także zasłony na oknach, poduszki na krzesłach, lampki imitujące lampiony oraz tematyczna fototapeta na jednej ze ścian. Wykończenia te mogłoby być co prawda trochę lepszej jakości, niemniej wierzę, że na wszystko przyjdzie czas, gdy dotychczasowe nakłady zaczną się zwracać z nawiązką. Czego mi jeszcze brakowało, to więcej światła na sali. Nie żebym był zwolennikiem włączenia dotychczasowego, górnego oświetlenia, ale rozważyłbym ustawienie trzech lampek na stołach przy oknach. Ponadto, skoro na każdym stoliku znajdują się dwie świeczki, to koniecznie zapalałbym je gościom wieczorem, aby nie musieli spożywać posiłku w półmroku. Zauważyłem też, że odległość między dwoma stołami pod fototapetą była dość niewielka i za mną nikt już by się wygodnie nie rozsiadł. To jednak detale, natomiast ogólne wrażenie z metamorfozy jak najbardziej na plus.

Może nie rewolucja, ale ewolucja spotkała też kartę menu. Zarówno dosłownie (teraz jest to różowa książeczka, zamiast pomarańczowej kartki) jak i w kontekście zawartości. I choć mam wrażenie, że nie zniknęło żadne danie z wcześniejszej karty, to doszły nowe, które już na pierwszy rzut oka wydają się bardziej trafione. I tak są dwie zupy, których wcześniej w ogóle brakowało, jest wreszcie sałatka, która oddaje bardziej ducha Indii niż polsko-grecki miszmasz, jest większy wybór mięs (jagnięcina), doszły ryby, poszerzono ofertę dla wegetarian, a wreszcie rozbudowano dział deserów. Brakuje jedynie alkoholu, ale to już zapewne kwestia koncesji, o którą może być trudno ze względu na pobliską szkołę. Wahałem się trochę, czy zamówić dokładnie to samo, co ostatnio i porównać smaki, czy pójść w nowe dania i zobaczyć, czy trafne było ich wprowadzenie do karty. Zwyciężyło to drugie rozwiązanie, a ja zamówiłem zupę Mulligatawany oraz jagnięcinę Mutton Madras, a do tego herbatę Masala. Pomni też sporych porcji dodatków tym razem zamówiliśmy je na spółę (ryż Safron oraz sałatka Indian Ocean Special). Równie wspólny był deser w postaci Mango lassi. Gdy nasz stół powoli zaczął być zastawiany, miła była to dla oka różnica względem ostatniej wizyty. Koniec z plastikowymi tackami, kubkami i sztućcami. Teraz króluje ceramika, stal i szkło. Do tego drobiazg, ale jakże estetyczny - sztućce każdorazowo owijane żółtą lub zieloną serwetką i przewiązywane czerwonym sznurkiem. Przejdę jednak do sedna, a zacznę od gęstego i aksamitnego kremu Mulligatawany, w którym wyczuwalne były smaki przyprawy curry oraz soczewicy, i który to zawierał całkiem sporej wielkości kawałki piersi z kurczaka. Właśnie tego mi brakowało, gdy byłem w IO ostatnio. Jak najbardziej trafione preludium indyjskiej uczty. Dalej były kawałki mięciutkiej jagnięciny w sosie na bazie curry, cebuli i czosnku. Co ciekawe, Ania rybę miała w tym samym sosie, ale smakował on trochę inaczej - był jakby bardziej słodkawy. Dla mnie to przesłanka do stwierdzenia, że nie mają jednego gara z sosem i zalewają nim wszystkie danie, a nad każdym daniem pracują oddzielnie. Oprócz sposobu podania żadnej metamorfozy nie przeszedł ryż basmati z szafranem, zatem ominę tu jego opis. Wolę wspomnieć o trafionym specjale w postaci miksu kapusty, marchewki, papryki oraz zielonego groszku, zalanych dressingiem na bazie jogurtu. Nie dość, że unikalny to smak, to jeszcze idealnie dopasowany do pikantnych dań. Podobnie zresztą jak Mango lassi, którego miła słodycz łagodzi wszelką pikanterię. Raz jeszcze muszę natomiast spróbować herbaty Masala, bowiem jakoś po jednej filiżance trudno mi sobie wyrobić opinię. Wiem, że jest doprawiona przyprawami (w tym kardamonem), jest słodkawa i w smaku przypomina bardziej kakao niż herbatę, ale jeszcze nie do końca wiem, czy ją lubię :) Ostatecznie przyznaję 4+ za krem z kurczaka, 4+ za jagnięcinę, 4 za sałatkę, 3+ za ryż, 4+ za Mango lassi.

Jak na jedynie dwa zajęte stoliki, to swoje na podanie dań (nie licząc zupy) odczekaliśmy. Suma summarum warto jednak było czekać, tak jak i warto dodać, że w Indian pracuje trzech kucharzy – Polak oraz dwóch Hindusów i właśnie na hinduską zmianę mieliśmy okazję trafić. Na sali obsługiwał nas z kolei równie uprzejmy co ostatnio Pan kelner, choć trzeba przyznać, że ten był zdecydowanie bardziej zorientowany w temacie i jakby bardziej zaradny. Posłużę się przykładem. W karcie sąsiadują ze sobą dania łagodne, lekko pikantne oraz pikantne. Bywa, że określenia te w różnych restauracjach mają zupełnie inne znaczenie. Ja wybrałem lekko pikantne, ale Pan kelner dla pewności opisał jeszcze stopień ostrości i dopytał, czy moje danie ma być choć lekko pikantne w stronę łagodnego, czy lekko pikantne w stronę ostrego. Odpowiedziałem (jak zapewne 90% gości), że tak pośrodku. Kilka chwil po podaniu kelner dopytał raz jeszcze, czy wszystko w porządku i czy danie nie jest przypadkiem zbyt ostre. Jak dla mnie było właśnie w sam raz, ale miło z jego strony, że się o to troszczył. Podczas wizyty kątem oka spostrzegłem też jak właścicielka lokalu wędrowała kilka razy z uśmiechem na ustach z kuchni do baru i z powrotem. Może to szczegół, ale właśnie tego autentycznego uśmiechu w wielu restauracjach brakuje. W Indian on jest i chwała im za to :)

Reasumując, podobnie jak i Ania - nie do końca rozumiem, dlaczego Magda Gessler jest niezbędna, aby poprawić w lokalu pewne zdawałoby się oczywistości. Wystarczyło zapytać o niedociągnięcia swoich gości, a zapewne tak jak i my wskazaliby bez wahania na wnętrze, zastawę oraz braki w menu. Nie mam jednak zamiaru dochodzić genezy decyzji o sprowadzeniu ekspertki i towarzyszących jej kamer, bowiem choć mam czasem wątpliwości, co do proponowanych przez Panią Gessler rozwiązań (szczególnie pomysłów na promocję), to przyznać muszę, że tutaj rewolucja się udała. Obecnie jest bowiem zarówno smaczniej, jak i przytulniej. W dodatku mam wrażenie, że Indian Ocean bardziej zasłużyło sobie na efekty medialnego szumu, aniżeli tawerna Artemis/Kapetanis. Ale choć w IO smakuję mi bardziej, a atmosfera jest przyjemniejsza, to jednak recenzja A/K jest najczęściej czytaną na naszym blogu. Taka jest bowiem magia telewizji. Rozumiem to i czekam z niecierpliwością na indyjski odcinek z Poznaniem w tle, bowiem tylko popularność rodem z małego ekranu jest w stanie zachwiać tymi nieco niesprawiedliwymi proporcjami.

PS Jak zerkniecie na ostateczną ocenę to wychodzi na to, że niewielki lokal w blaszaku na Ratajach uzyskał lepsze noty niż niejedna wystawna restauracja (depcząc przy tym po piętach Bażanciarni, czy Fidelio). Można się z tym zgadzać lub nie, ale nasz system ocen zrównuje wagę jedzenia, obsługi, wystroju i ceny. Tym samym, wygrywa nie ten kto jest ideałem w dwóch dziedzinach, a wyłożył się w kolejnych dwóch, ale ten kto trzyma przyzwoity poziom we wszystkich obszarach. Tak jest właśnie w Indian Ocean :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


POST SCRIPTUM
Ostatecznie indyjsko-poznański odcinek "Kuchennych Rewolucji" wyemitowano w sobotę 19 marca. Jeżeli go przegapiliście, to jeszcze nic straconego, bowiem powtórkę obejrzeć można na tvnplayer.pl.

KOSZTORYS:
Mulligatawany (indyjska zupa krem z kurczaka) - 6,95 zł.
Fish Amritsari (lekko pikantna ryba w sosie o smaku curry, cebuli i czosnku)- 17,95 zł.
Mutton Madras (lekko pikantna jagnięcina w sosie o smaku curry, cebuli i czosnku)- 23,95 zł.
Safron Rice (sypki ryż indyjski typu basmati z dodatkiem przypraw indyjskich) - 4,95 zł.
Indian Ocean Special (kapusta, marchewka, papryka i zielony groszek w dressingu jogurtowym) - 7,95 zł.
Mango lassi (napój jogurtowy ze świeżego mango) - 6,95 zł.
Herbata Lipton (miętowa) - 5 zł.
Masala Tea - 5,95 zł.
Suma: 79,65 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Poznań, os. Czecha 73
INTERNET: www.indian-ocean.pl

Bookmark and Share

wtorek, 20 kwietnia 2010

PRACOWNIA cafe restaurant - cz. II / ocena 3.84

Założyliśmy sobie, że od czasu do czasu będziemy wracać do restauracji już wcześniej przez nas opisywanych. Tym razem padło na Pracownię. Z jednej strony dlatego, że lokal stał się naprawdę popularny, a z drugiej strony dlatego, że sami mieliśmy ochotę na dania tutejszej kuchni.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Tym razem daruję sobie opis wnętrza lokalu, ponieważ od naszej ostatniej wizyty niewiele się tu zmieniło. Ciekawy klimat wnętrza niedokończonego, jest już jednak mniej świeży niż na początku. Nie jest to żaden zarzut, ponieważ każde oryginalne wnętrze, które ujmuje na początku, potrafi ”opatrzyć się” zdecydowanie szybciej niż to klasyczne. Podobne odczucia mam względem restauracji Mosaica.

Bez względu na porę dnia i dzień tygodnia w lokalu panuje spory ruch i czasem dość trudno znaleźć tu wolny stolik. Ten duży ruch ma również przełożenie na poziom zadymienia Pracowni. I o ile osobiście nie mam z tym dużego problemu, o tyle, jak już wspominałam wcześniej, jedzenie w oparach dymu skutecznie mnie do wszystkich zniechęca. Tym razem udało nam się jednak trafić do Pracowni o takiej porze, że nikt naszego posiłku dymem nie zakłócił. Zajęliśmy miejsca przy oknie z widokiem na ulicę Woźną i poczekaliśmy chwilkę na bardzo uprzejmą, młodą i sympatyczną osobę z obsługi. W tle usłyszeć można było jazzujące wariacje na temat kołysanki z filmu Dziecko Rosmary, dopóki obsługująca nas osoba nie została zmieniona przez inną, równie sympatyczną, choć o nieco odmiennym od mojego guście muzycznym (muzyka zmieniła się natychmiast i usłyszeliśmy piosenkę Teardrop, a później inne zmierzające bardziej w kierunku lekkiego rocka). Moje obserwacje w tej kwestii są tym razem dość szczegółowe, ponieważ Pracownia zapisała się w mojej pamięci jako miejsce z interesującą muzyką, poza tym, już dawno nie przyszło nam czekać na jedzenie tak długo (pierwsze dania pojawiły się po około 45 minutach). Na początek zamówiłam sałatkę "Trzy kolory". Była pyszna. Świeży szpinak w połączeniu z delikatną słodyczą pieczonej papryki, prażonymi orzeszkami pinii, pomidorkami koktajlowymi, kawałkami rokpolu i dressingiem miodowo – musztardowym, sprawił moim kubkom smakowym dużo radości. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze pieczywa. Zdaję sobie sprawę, że niektóre osoby za porównanie walorów smakowych Rokpolu z Roquefortem postawiłyby mnie przed plutonem egzekucyjnym, jednak ja nie jestem w tej kwestii aż tak bardzo ortodoksyjna i potrafię czerpać przyjemność z jedzenia naszej rodzimej wersji kultowego, francuskiego sera. Po wybornej sałatce i znów dość długim czasie oczekiwania, na stole postawiono przede mną danie główne – Pad Thai. Jest to klasyka gatunku jeśli chodzi o dania tajskie, choć przyznaję, że nie miałam okazji próbować go nigdy wcześniej. Porcja była naprawdę imponująca, myślę, że spokojnie zaspokoiłaby dwie osoby. Wstążki makaronu ryżowego w sosie z tamaryndowca (praktycznie przeze mnie niewyczuwalnym) i sosie rybnym (ten czułam wyraźnie) usmażone zostały z krewetkami, chili, czosnkiem, strzępkami jajka i prażonymi orzeszkami ziemnymi. Danie przyozdobione zostało kawałkiem limonki, trójkątami smażonego tofu i zmielonymi orzechami ziemnymi. To bogactwo składników i orientalny przepis nie przełożyły się jednak na bogaty i orientalny smak. Całość wypadła jałowo, a ja po zasyceniu sałatką i wyłowieniu z dania wszystkich krewetek, niespecjalnie miałam ochotę jeść dalej. Dodam, że jeżeli ktoś obawia się spróbować Pad Thai ze względu na dodatek chili, to uspokajam, że danie zupełnie nie było pikantne. Całość popiliśmy smacznym, białym sauvignon blanc. Tradycyjnie chcieliśmy jeszcze zamówić deser, niestety zabrakło brownie, a na nic innego nie mieliśmy akurat ochoty.

Pomiędzy dwoma umieszczonymi na blogu recenzjami Pracownię odwiedziliśmy już kilka razy. Były to jednak szybkie posiłki np. zupa lub deser. Wspomniane wcześniej brownie miałam okazję spróbować już wcześniej i przyznaję, że jest bardzo smaczne - tak samo, jak wszystkie zupy dnia, które dotychczas przyszło mi tutaj skosztować. Mam też wrażenie, że pracujący w Pracowni kucharz (kucharze) jest naprawdę dobry w małych formach – zupy, przekąski, desery, sałatki (choć „ciepła koza” trochę mnie kiedyś rozczarowała). Z mojego punktu widzenia, dania główne wypadają trochę słabiej – choć i tu zdarzają się bardziej i mniej udane propozycje (ja ostatnio trafiłam trochę gorzej). Wizyta w Pracowni jest zatem pewnego rodzaju loterią. Przyznaję jednak, że ja dość często kupuję na nią kupony ;)

PS Długo wahałam się nad ostateczną oceną jedzenia. Kiedy pomyślę o sałatce oraz innych daniach, które wypróbowałam tutaj już wcześniej, bardziej skłaniam się w kierunku 4. Wspomnienie Pad Thai sprowadza mnie jednak trochę na ziemię. Tym samym chcąc być konsekwentną (oceniam jedzenie z konkretnego wyjścia) stawiam „poprawnie z plusem”, czując jednak pewien niedosyt.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Po pół roku wracamy z blogiem do Pracowni. Październikowa wizyta była drugim, a obecna jest naszym trzydziestym siódmym wyjściem. Spróbuję skonfrontować ze sobą te wizyty tak, jak chcąc, nie chcąc - skonfrontowałem dwie wizyty w Kuchni Chrisa - jedynej restauracji, do której powróciliśmy przed Pracownią. Warto przy tym zauważyć, że już sama chęć powrotu, to dla lokalu pewne wyróżnienie. Któż bowiem z Was chciałby wracać do miejsca, które mu nie odpowiada? Ja na pewno nie! Skoro jednak w Pracowni mi odpowiadało, to chętnie tam wróciłem. Zresztą wrócić zamierzaliśmy już wcześniej, ale gdy tam dotarliśmy w pewne popołudnie, to jedyny wolny stolik był w tak gęstej chmurze dymu papierosowego, że spożywanie posiłku wydawało się nieprawdopodobne. Wyszliśmy zatem, aby przybyć ponownie w weekend, który podobnie jak i pora lunchu - jest najwłaściwszym czasem, aby w Pracowni zamawiać posiłki. Wieczorami bowiem, tak i późnymi popołudniami - "cafe restaurant" zamienia się w typowy pub.

Zamówiłem kremową zupę dnia oraz krewetki w tempurze. Domówiliśmy też po lampce białego wina domu. Krem ze szpinaku z serem feta przypominał mi trochę w konsystencji i smaku zupę szczawiową. Był przy tym bardzo delikatny i chciałoby się, żeby feta nadawała mu trochę więcej wyrazistości, niż miało to miejsce. Zupa dnia w Pracowni to zawsze dobry wybór niemniej wszystkie przeze mnie próbowane do tej pory (pomidorowe cappuccino, krem z dyni, czy krem z selera) były lepsze, aniżeli tym razem. I choć bardziej odpowiada mi zupa szpinakowa serwowana w Meze, to i tak fajnie jest być każdorazowo zaskakiwanym inną zupą dnia. Przechodząc do dania głównego, wspomnę, że tempura była do wyboru z warzywami, piersią z kurczaka lub krewetkami. Ja wybrałem krewetki, które zostały usmażone w panierce i podane z miseczką ryżu z sosem sojowym, dwoma liśćmi sałaty oraz dwoma sosami (cytrynowym ponzu i chilli aioli). Choć i tej potrawie zabrakło wyrazistości - delikatna i trochę bladawa tempura, mało pikantny chilli aioli, a także niedoprawiona niczym sałata - to stało poziom wyżej od zupy. Naprawdę oczarowany byłem jednak dopiero winem. Zazwyczaj w polskich warunkach wino domu jest mało wymagającym trunkiem z niższej półki. Jednak nie tym razem! Co prawda wino domu nie było tym które znajduje się w karcie (francuskie La Devoy z winnicy Andre Aubert), niemniej zaproponowane w zastępstwie hiszpańskie sauvignon blanc było kwiatową rozkoszą dla podniebienia. Ostatecznie przyznaję 4- za krem ze szpinaku, 4 za krewetki w tempurze oraz 5- za wino. Najsłabszym ogniwem była tym razem obsługa, bo choć wszystkie panie były bardzo sympatyczne, to efekt nie może być zadawalający, gdy jeden stolik obsługują trzy różne kelnerki (pierwsza zakończyła zmianę, drugą ją zaczęła, a trzecia dopiero się szkoliła). Summa summarum - na danie główne czekaliśmy godzinę, a i pozostałe przestoje były dość długie. Ponadto pod koniec wizyty panowały w lokalu niemalże egipskie ciemności, jednak nie kwapiono się, aby włączyć dodatkowe oświetlenie (od początku paliła się 1/4 zamontowanych lamp). No i po rachunek było trzeba pofatygować się samemu.

Podobnie, jak w przypadku Kuchni Chrisa - moje drugie podejście do Pracowni okazało się nieco słabsze, aniżeli wcześniejsze. Sam nie wiem, czy jest to kwestia wysokiej pozycji, z jakiej lokal startował przy pierwszej ocenie, a może doświadczenia, jakiego ja z czasem nabrałem w kwestii kulinarnej, czy też regularnego obniżania lotów przez lokale, które ugruntowały swoją pozycje na lokalnym rynku gastronomicznym. Jakby nie było, to pozostaję optymistą i mam nadzieję, że już wkrótce zdarzy się okazja, aby wrócić do któregoś z recenzowanych wcześniej lokali i przyznać ocenę wyższą, niż przy pierwszym podejściu :)

PS  Może się powtarzam, ale naprawdę ilekroć tam jestem, zastanawiam się kto wymyślił stoły z tak niepraktyczną i ograniczającą ruchy metalową ramą?

Jedzenie: 4
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Sałatka Trzy kolory: 18 zł.
Kremowa zupa dnia: 8,5 zł.
Pad Thai: 29 zł.
Krewetki w tempurze: 28 zł.
Wino domu 0,125 x 2: 15 zł.
Suma: 98,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.84

ADRES: Poznań, ul. Woźna 17
INTERNET: www.pracowniacafe.com

Bookmark and Share

środa, 23 grudnia 2009

KUCHNIA CHRISA - cz. II / ocena 4.22 (zamknięta)

Kuchnia Chrisa zajmowała dotychczas pierwsze miejsce w naszym rankingu. Aby jednak lista Top 5 była jak najbardziej wiarygodna, postanowiliśmy wybrać się do tej restauracji ponownie. Pretekstem do wizyty była również chęć wypróbowania grudniowego menu oraz odnotowanie ewentualnych zmian i postępów. Po złożeniu zamówienia i otrzymaniu potraw spotkała nas jednak przykra niespodzianka. Okazało się, że żadne z nas nie pomyślało o naładowaniu baterii, w efekcie czego przy próbie zrobienia pierwszego zdjęcia nasz aparat chwilowo wyzionął ducha. Wiedząc jednak o tym, że właściciel restauracji jest osobą otwartą i sympatyczną, postanowiliśmy zaryzykować i napisać e-maila z prośba o udostępnienie zdjęć dań przez nas wybranych (były naprawdę pięknie podane, stąd nasza nadgorliwość). Prośba spotkała się z bardzo szybkim i przyjaznym odzewem (otrzymaliśmy większość zdjęć - oprócz zup). Prezentowane zdjęcia nie są zatem naszego autorstwa i nie odzwierciedlają dosłownie tych samych kompozycji, niemniej cieszymy się, że będziecie mieli możliwość zobaczenia, tego o czym napisaliśmy. Zdjęcia wnętrz zrobiliśmy z kolei podczas październikowej wizyty, a jedynym nowym zdjęciem w zestawieniu jest fotografia od zewnątrz.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Kiedy zobaczyłam grudniowe menu Kuchni Chrisa (wybaczcie naturalizm) nieomal zaśliniłam sobie komputer i biurko. Po prostu wiedziałam, że w grudniu muszę tam dotrzeć. Po pierwsze zupa, o której myślałam od pierwszej wizyty w podziemiach Teatru Nowego, po drugie małże nowozelandzkie. Pomiędzy zapoznaniem się z menu, a dotarciem do restauracji minęły niewiele ponad 24 godziny…

Tak się składa, że jeżeli chodzi o małże cierpię na dziwną przypadłość. Kiedy tylko usłyszę: dobre małże, świeże małże, małże w białym winie, a właściwie wszystkie małże (ze szczególnym naciskiem na małże świętego Jakuba) na rękach pojawia mi się gęsia skórka, serce zaczyna bić szybciej, na twarzy pojawia się rumieniec, a w ustach nadprodukcja śliny. Tak się również składa, że kiedyś, spędzając dłuższy czas w kraju, w którym dostęp do świeżych owoców morza był niemal nieograniczony, niestrudzenie przez kilka miesięcy, kilka razy w tygodniu smakowałam wszystkie możliwie typy małży, w prawie wszystkich możliwych odsłonach smakowych. To niezwykle przyjemne doświadczenie zaowocowało ogromną wrażliwością na niezbyt udane potrawy z wykorzystaniem tych owoców morza. Smakowanie małży w Kuchni Chrisa było zatem obciążone dość dużym bagażem doświadczeń. Niemniej gdybym była mężczyzną, zamiast szczęścia szukała dobrych małży, natchnęła Goethego do napisania jednego z arcydzieł literatury i miała na imię Faust, to zapewne Kuchnia Chrisa byłaby jednym z miejsc, w których powiedziałabym: "Trwaj chwilo, jesteś piękna!" Chwila była naprawdę piękna, choć trwała, jak to z chwilami bywa, bardzo krótko (spodziewając się jednak niewielkiej porcji domówiłam jeszcze sałatkę jako dodatek). 5 rozpływających się w ustach małży w maśle imbirowo - limonkowym skropionych olejem sezamowym smakowało bajecznie. Na chwilę też musiałam porzucić restauracyjne maniery i (mówiąc eufemistycznie) spić pozostałe w muszlach masło – idealne połączenie smaku śmietankowego, imbirowego i limonkowego. Przed małżami zjadłam zupę z szafranem i pomidorami. Była równie udana co małże (ale uwaga, z tego co dowiedziałam się od Pani kelnerki, nie jest to ta sama zupa co w menu lunchowym). W smacznym pomidorowo-szafranowym płynie pływały kawałki ryb i warzyw. Pod koniec posiłku mój mózg z drażniącą intensywnością zaczął dopominać się deseru. Wspomnienie zjedzonego tu kiedyś ciastka czekoladowego z serem pleśniowym nie dawało mi spokoju. W myślach próbowałam się przekonać, że to adwent i takie tam. Zaklinałam się także na życiorysy wszystkich znanych mi ascetów, jednak prawdopodobnie Św. Aleksy i koledzy wzięli sobie akurat wolne, bo moja walka wewnętrzna okazała się klęską. Ciasto czekoladowe, tym razem odrobinę mnie rozczarowało. Było zdecydowanie mniej serowe niż poprzednio i konsystencją przypominało fondant (płynny środek). Oczywiście bez przesady z tym rozczarowaniem, zostało przeze mnie pochłonięte sprawnie i bez większych oporów, niemniej nie było już tak zaskakujące jak za pierwszym razem.

Słowem zakończenia muszę przyznać, że wychwalając pod niebiosa dania z Kuchni Chrisa zdradzam trochę swoje „ideały”. Przez toalety Kuchni Chrisa przetacza się spora klientela widzów Teatru Nowego (do stanu restauracyjnych toalet przywiązuje dość dużą wagę, a te idealne nie były). Brakuje mi też dbałości o pewne detale (obsługa jest bardzo sympatyczna, choć nie do końca profesjonalna, a my siedząc w rogu, niedaleko kuchni słyszeliśmy dokładnie wszystkie dobiegające stamtąd rozmowy i hałas mytych naczyń i sztućców). I ostatnie, co zauważyłam dopiero wychodząc z lokalu - w restauracji można swobodnie palić papierosy. Nie jestem w tej kwestii fanatyczką i wcale nie chciałabym forsować zakazu palenia w pubach, niemniej kiedy w restauracji ktoś z sąsiedniego stolika wypuszcza z siebie kłęby tytoniowego dymu, przez co ja zamiast czuć smak dania czuję zapach papierosów, zazwyczaj jestem bardzo niezadowolona. Tutaj palący jegomość siedział w najdalszej części restauracji, przez co nie zakłócił mojego posiłku, niemniej mogłam mieć mniej szczęścia. Podsumowując, z mojego punktu widzenia jedzenie było wyśmienite, choć zdaję sobie sprawę, że w Kuchni Chrisa nadal jest kilka niedociągnięć nad którymi warto byłoby popracować.

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5



ON:
Opisując drugą wizytę w Kuchni Chrisa spróbuję możliwie często odnosić się do tej październikowej, aby obraz był pełniejszy. Ponadto, z racji tego, że lokal ten otrzymał najwyższe noty ze wszystkich ocenionych przez nas restauracji, postaram się być możliwie wrażliwy na wszelkie niedociągnięcia. Bynajmniej nie po to, aby restauracja straciła, ale dlatego, żeby nikt kto ją odwiedzi za naszą namową nie mógł nam zarzucić, że nie o wszystkim mówimy.

Podczas wcześniejszej wizyty w odremontowanych podziemiach teatru zauważyłem dwa problemy związane z wnętrzem. Pierwszy (tłum przechodniów w porze spektakli teatralnych - restauracja jest bowiem przechodnia, a jej toaleta jest jednocześnie toaletą teatru) wciąż jest aktualny i chyba w tej sytuacji lokalowej nieunikniony. Drugi problem (konstrukcja lokalu z pozoru uniemożliwiająca sprawną obsługę gości) dało się jednak rozwiązać i z przyjemnością donoszę, że rozwiązano. Obecnie obsługa jest bardzo uważna i nie ma mowy, aby nie zauważyła wchodzących gości. Kelnerki jednocześnie dyżurują na sali i cały czas są gotowe by pomóc, doradzić lub przyjąć zamówienie. Tym razem zauważyłem jednak dwa kolejne problemy lokalowe. Wpierw usiedliśmy tuż przy wejściu, obok szklanej szyby oddzielającej restaurację od teatru, jednak okazało się, że szyba nie jest dobrze spasowana i ostro wieje za każdym razem gdy otwierane są główne drzwi teatru. Normalnie nie było by to zapewne tak uciążliwe, niemniej było w przypadku kilkunastostopniowych mrozów, jakie panowały. Za namową Pani kelnerki przesiedliśmy się zatem. Jako, że trzy najlepsze stoliki osłonięte białym płótnem były już zajęte, to zdecydowaliśmy się na narożną kanapę przy wejściu do kuchni. I właśnie z tą kuchnią związany jest drugi problem, bowiem chyba nie do końca powinno być tak, że goście wyraźnie słyszą wszelkie odgłosy kuchenne, wliczając w to rozmowy kucharzy.

Przechodząc do sfery kulinarnej, przypomnę, że podczas wcześniejszej wizyty oferta lunchowa skończyła się już o 14:00, a my musieliśmy obejść się smakiem. Tym razem było odwrotnie – na lunch mogliśmy załapać się jeszcze o godz. 19:00. Skorzystałem zatem z okazji i zamówiłem z oferty lunchowej - krem pomidorowy. W przypadku takiego wyboru zupa jest mniej wyszukana i podana w mniej efektownym naczyniu, niż ta z menu (trochę szkoda, że za menu robią cztery luźne, zalaminowane kartki). Porcja jest jednak trochę większa, a koszt dużo mniejszy. Sama zupa w smaku była naprawdę smaczna i konia z rzędem temu, kto w Poznaniu wyszuka tak dobrą zupę w tak dobrej cenie. Oprócz wspomnianego kremu pomidorowego na przystawkę zamówiłem tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone, a na danie główne - curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi. W przeciwieństwie do zup, na dalsze dania przyszło nam całkiem długo oczekiwać. W kwestii tatara przyznam, że nie byłem specjalnie zachwycony. Podany był efektownie, niemniej płatki ciasta, którym był dwukrotnie przełożony, a także imbirowy Mascarpone nie pasowały smakiem do całości. Serek był zbyt mało wyrazisty, a ciasto dodatkowo utrudniło porcjowanie. Jeszcze słabiej wypadło jednak danie główne. Mała porcja curry z kurczaka na dużej porcji kuskus wydała mi się bowiem daniem zbyt jałowym i zupełnie nie zaskakującym w smaku. Nie wiem, czy to kwestia przyrządzenia potrawy, czy kwestia mojego indywidualnego gustu, niemniej żałowałem bardzo, że nie zdecydowałem się na zamówioną niegdyś polędwiczką wieprzową w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą. Tym bardziej, że ostatnio zamieniono i tak bardzo dobry boczek, na jeszcze lepszą szynkę parmeńską. W ogóle to polecam przed wizytą przejrzeć na stronie internetowej restauracji galerię potraw, aby mieć większy ogląd sytuacji. Ja gdybym przejrzał, to już na zdjęciach wychwyciłbym, że curry z kurczaka, nie wpisuję się w moją kulinarną melodię. Jedzenie oceniam tym razem na 3+, czyli dwa punkty niżej niż ostatnio, przy czym zupę oceniam na 4+, przystawkę na 4-, a danie główne na 3. Kuchnia Chrisa to suma summarum dobra restauracja zatem zakończę tym co dobre – wspomnieniem Maurel Vedeau Muscat Sec – smacznego, acz prostego, białego wina, które towarzyszyło nam podczas posiłku.

Reasumując muszę stwierdzić, że trochę się zawiodłem. Zawód jednak wytłumaczyć należy po części tym, że i oczekiwania były bardzo wysokie. Jakie z drugiej strony miały być, skoro Kuchnia Chrisa miała najwyższe noty spośród 20 restauracji, które zostały przez nas ocenione. Menu zmieniane jest jednak co miesiąc i jestem pewien, że jeszcze nie raz doznam tam kulinarnych uniesień, tak jak miało to miejsce w październiku. Uniesień tych można zresztą doznać i teraz, niemniej trzeba zdecydować się na zestaw, który zamówiła moja partnerka.

PS Po czasie nasunęła mi się refleksja, że choć idea sezonowego menu jest godna pochwały, to może nie warto kombinować z nim co miesiąc. Dojść może bowiem do sytuacji, że świetne danie zw pośpiechu zastępowane jest przeciętnym, a wszystko tylko po to, aby utrzymać zasadę, którą restaurator postawił sobie za punkt honoru.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Zupa rybna z szafranem i pomidorami - 12 zł.
Krem z pomidorów - 5 zł.
Małże nowozelandzkie pieczone z masłem imbirowo-limonkowym skropione olejem sezamowym - 30 zł.
Sałatka ze świeżych warzyw - 5 zł.
Tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone - 23 zł.
Curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi - 28 zł.
Ciastko czekoladowe z serem pleśniowym - 16 zł.
Maurel Vedeau Muscat Sec 0,125 x 2 – 24 zł.
Suma: 143 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.25

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 5

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...