Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koszt od 200 zł wzwyż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koszt od 200 zł wzwyż. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 kwietnia 2012

MASSIMILIANO FERRE / ocena 3.62

Nie jeden i nie dwa razy polecaliście naszej uwadze restaurację Papavero na ul. 3 Maja. Jako jednak, że to raczej elegancki wybór, to wizytę tam rezerwujemy sobie na specjalną okazję, a póki co próbujemy loklal sąsiedni, który ponoć należy do tego samego właściciela.


ONA:
Rzadko zdarza się tak, że blogowa wizyta jest zarazem moją pierwszą w wybranej restauracji. Tak jednak było z restauracją Massimiliano Ferre. Mimo że wielokrotnie przechodziłam pod jej oknami i pewnie tyle samo razy pomyślałam, że najwyższa pora przetestować tutejszą kuchnię, to musiało upłynąć sporo czasu zanim ostatecznie tam trafiłam.

Jasne wnętrze buduje wrażenie ciepła i przytulności. Uwagę zwraca centralnie usytuowany, półokrągły bar, jedna ze ścian pomalowana na czerwono i długie kotary na przeciwległej ścianie, oddzielające przestrzenie pomiędzy poszczególnymi stolikami. Całość przypomina mi wszystkie poznańskie włoskie knajpki razem wzięte, przesuwając nieznacznie akcent w kierunku tych z nieco bardziej eleganckim wnętrzem. Dla mnie największym atutem wizualnej części restauracji są duże okna. W cieplejsze dni bywają otwarte na oścież, dzięki czemu restauracja wręcz wychodzi na ulicę.

Po szybkiej lekturze menu wybrałam scampi w sosie śmietanowym z brandy i koperkiem, zupę pomidorową z domowym makaronem, solę z sezonowymi warzywami i sosem kaparowym oraz tartę cytrynową. Zamawiając scampi spodziewałam się wprawdzie langustynek, a nie krewetek, ale całość wypadła na plus. Danie trudno było zjeść nie brudząc sobie przy okazji palców, niemniej bardzo smaczny sos śmietanowy rekompensował tę niedogodność. Z przystawką zaserwowano nam koszyk mini bułeczek z masłem, ale zamiast masła chętniej dojadłam pieczywo z resztkami sosu (Marcin zresztą równie chętnie podłapał ten pomysł). Zupa pomidorowa wyróżniała się natomiast intensywną słodyczą, nie jest to może mój ulubiony styl jeśli chodzi o pomidorówkę, ale niewątpliwie uznaje to za ciekawy akcent smakowy (zupa przypominała mi trochę osławioną pomidorową z Donatello). Nie do końca załapałam natomiast pomysł wzbogacania zupy kremu makaronem (jak dla mnie podział jest jasny - albo zupa krem, albo wersja bardziej klarowna z makaronem). Skusiła mnie jednak obietnica makaronu domowego. Niestety albo był to najsłabszy domowy makaron jaki w życiu jadłam, albo nazwa domowy została przepisana z nazwy jego opakowania. Podobną niekonsekwencję zauważyłam, w przypadku określenia "warzywa sezonowe", bo jeśli pod tą nazwą kryje się mrożony bukiet jarzyn (kalafior, brokuł, marchewka) to traktuję to raczej jako żart. Nie był to jednak jedyny problem z moim daniem głównym, bo rozpadająca się, bezsmakowa sola (najprawdopodobniej rozmrożona pod bieżącą wodą) była tu tylko gwoździem do trumny. Niech oceną mojego dania będzie stwierdzenie, że najbardziej z tego zestawu smakowały mi ziemniaki (za którymi raczej nie przepadam) z sosem kaparowym. Na koniec na stole pojawiły się desery co było już dużo przyjemniejszym akcentem. Wprawdzie tarta kojarzy mi się raczej z kruchym ciastem, a tu cytrynowy krem całkowicie je rozmiękczył, ale samo wyważenie kwasowości wypadło idealnie. Jak dla mnie niepotrzebnie tartę zestawiono z jeszcze bardziej kwaskowym sorbetem limonkowym (słodszy smak byłby tu fajnym kontrapunktem). Wierzch tarty pokryty został skarmelizowanym cukrem, co może nie jest niczym oryginalnym, ale stanowiło miłą przeciwwagę dla kwasowości kremu. Całość wieńczył owoc physallisu, który lubię, ale sprawia wrażenie ozdoby, którą w eleganckich restauracjach używano 5 lat temu. Jeżeli miałabym ocenić poszczególne dania to za przystawkę dałabym 4+, za zupę 3+, za danie główne naciągane 3-, a za deser 4-. Co do obsługi, nie mam żadnych zastrzeżeń, była sprawna i nienarzucająca się. Ciężko wskazać coś na zdecydowany plus, ale też raczej trudno skrytykować cokolwiek.

Dla mnie wizyta w Massimiliano Ferre okazała się rozczarowaniem. Wiedziałam, że wystrój to raczej nie moja bajka, ale liczyłam że jedzenie będzie przynajmniej na poziomie tego z Fidelio. Niestety nie dorastało mu do pięt. Być może jeszcze kiedyś zaryzykuję wizytę w MF, ale póki co nie wiem co mogłoby mnie do tego skłonić.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3


ON:
Do Massimiliano Ferre szedłem z dużymi nadziejami, a żeby wyjasnić dlaczego, przytoczę poznańską wieść gminną, która niesie, że w sołackiej pizzeri Milano można zjeść prawie tak samo dobrze, jak w sąsiadującej z nią eleganckiej restauracji Milano, tylko znacznie taniej. Nie ukrywam, że na podobny efekt liczyłem w przypadku powiazań między MF, a Papavero.

Od Pana kelnera dowiedzieliśmy się, że szefostwo nie jest przychylne fotografowaniu wnętrz, zatem ich opis sobie odpuszę, na jedzeniu się skupiając. Zdecydowałem się na carpaccio, krem szpinakowy, półmisek mięs z grilla oraz jabłecznik. Pewne jest przy tym, że zły lokal wybraliśmy aby zamawiać tak rozbudowane menu degustacyjne, gdyż zwyczjnie nie dało się tego wszystkiego przejeść. Ale do sedna - najlepsze bez wątpienia było carpaccio, choć i tu nie będę bezkrytyczny, bo choć uwielbiam carpaccio, to nie przypominam sobie, abym gdziekolwiek w restauracji jadł równie średnie (no może średnio-dobre). Czosnku w czosnkowym pesto nie wyczułem, a samo mięso jakieś takie wysuszone i trochę bez wyrazu. Co do zupy, to krem szpinakowy nigdzie mnie dotąd co prawda nie zachwycił, ale że Pan kelner tak go zachwalał, to liczyłem że właśnie tutaj te potrawę dla mnie odczarują. Niestety i w tym przypadku czosnku nie wyczułem, a sam krem smakował jakby rozmoczyć mrożony szpinak i go podgrzać. Nic specjalnego, tak zresztą jak i półmisek grillowanych mięs (wołowina, wieprzowina i kurczak). Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie narzekam, bo nie ma na co, ale też nie mogę się zachwycać, bo nie było czym. Brakowało finezji, a koncept pasowałby bardziej do Sphinxa, aniżeli włoskiej restauracji z prawdziwego zdarzenia. Obraz średniego posiłku dopełnił równie średni jabłecznik z kulką całkiem dobrych dobrych lodów i sosem waniliowym. Ostatecznie przyznaję 4 za carpaccio, 3+ za krem szpinakowy, 3+ za półmisek mięs oraz 3+ za jabłecznik.

Jak człowiek z nadzieją idzie, to i rozczarowanie jest większe i stąd pewnie taki, a nie inny wydźwięk mojej recenzji. Jakbym nastawił się, że idę do średniej klasy włoskiej knajpki, to może i bym wyszedł oczarowany. W tym przypadku rozczarowanie jest jednak podwójne - nie tylko nie uśmiecha mi sie do MF wracać, to jeszcze wcale nie jest mi spieszno do Papavero - jeśli bowiem rzeczywiście obie restauracje należą do tego samego właściciela, to zważywszy na fakt, że sąsiaduja ze sobą - prawdopodobnie mają jedną kuchnię, z której dania wychodzą do dwóch restauracji (a jeśli nawet nie, to zapewne kucharze z jednej restauracji w zależności od potrzeb praktykują w drugiej). Trudo mi przy tym uwierzyć, że ktoś kto przygotowywał dla mnie dania, umie robić to znaczne lepiej, jeśli tylko goście zamówią je z droższego menu, wchodząc wejściem od ul. 3 Maja.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3


KOSZTORYS:
Scampi w sosie śmietanowym na brandy z pomidorami concassee - 37 zł.
Carpaccio z polędwicy wołowej z pesto czosnkowym - 29 zł.
Krem pomidorowy z domowym makaronem - 10 zł.
Krem szpinakowy z czosnkiem i śmietaną - 10 zł.
Sola saute w sosie kaparowo- rozmarynowym z ziemniakami i sezonowymi warzywami - 39 zł.
Półmisek mięs z grilla lawowego z ziemniakami frit, zestawem domowych surówek i trzema rodzajami sosów – 43 zł.
Tarta cytrynowa podana z sorbetem limonkowym i culis truskawkowym - 15 zł.
Jabłecznik na ciepło z kulką lodów i sosem waniliowym - 14 zł.
Piwo Żywiec 0,5 x 2 - 14 zł.
Suma: 211 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.62

ADRES: Poznań, Plac Wolności 14
INTERNET: www.mf.art.pl

Bookmark and Share

piątek, 16 września 2011

SUSHI SAPPORO / ocena 3.66

Zdajemy sobie sprawę, że oferta sushi barów w Poznaniu jest dość bogata, a w naszym zestawieniu wciąż brakuje kilku najpopularniejszych, jak choćby Matii, Sekai, czy Kyokai. W przyszłości chcielibyśmy te braki nadrobić, tymczasem jednak w efekcie bardzo spontanicznej decyzji, odwiedziliśmy oddalone od centrum, a przez to i mniej znane Sushi Sapporo.


ONA:
Przed wizytą w sushi Sapporo nie miałam sprecyzowanych oczekiwań. Ot, taka nieoczekiwana wyprawa w nieznane. Domyślałam się może, że nie będzie to pierwsza liga lokali specjalizujących się w japońskich przysmakach, ale może warto zaryzykować – bo właśnie w ten sposób odkrywa się czasem kulinarne perełki.

Wnętrze nie wyróżniało się niczym specjalnym – niewielka sala z wysokim drewnianym barem, ściany w jasnych kolorach, pasujące kolorystycznie lampy oraz japońskie akcenty dekoracyjne. Jedynym bardziej wyrazistym elementem były brązowe krzesła z wysokimi oparciami i minimalnie za wysokie stoliki (czułam się trochę nienaturalnie nawet przy moich 177 cm wzrostu). Po krótkiej wymianie zdań dowiedziałam się, że Marcin waha się nad dokładnie tymi samymi zupami co ja. Postanowiliśmy zatem wziąć je obie i wymienić się miseczkami w połowie jedzenia. Zaczęłam od zupy szefa, która miała być pikantnym bulionem z owocami morza i makaronem sojowym. Faktycznie bulion był dość pikantny, choć poza ostrymi akcentami nie miał żadnej głębi, powiedziałabym nawet, że był trochę wodnisty (z dwojga złego może to i lepsze niż bombardowanie kubków smakowych chemicznymi ulepszaczami). Na plus natomiast liczę naprawdę solidną porcję owoców morza i łososia. Jeśli chodzi o sam płyn, bardziej smakowała mi zupa rybna, od której zaczął Marcin. Była równie pikantna, ale bardziej skoncentrowana w smaku (z dodatków były jednak tutaj tylko kawałki ryb). Co do sushi, to wybrany przez nas zestaw należał raczej do klasyków (maki z łososiem, tuńczykiem, pieczonym węgorzem i łososiem oraz nigiri z łososiem, tuńczykiem i rybą maślaną). Mam tutaj dwie uwagi, po pierwsze ryż. Był trochę zbyt kleisty (wybaczcie naturalizm, ale mówiąc dosłownie przylepiał się nawet do zębów), poza tym w kawałkach nigiri było go trochę za dużo przez co konsumpcja poszczególnych kawałków wywołała nieco komiczny efekt. Po drugie bardzo pikantny sos do maki z tuńczykiem - jego ostra nuta po prostu zdominowała pozostałe składniki. Na pewno ma on swoich zwolenników, ja natomiast wolałabym, żeby go nie było. Moje odczucia po posiłku oscylowały gdzieś pośrodku skali doznań – obyło się bez dramatu, ale i bez rewelacji. Co do obsługi, w trakcie posiłku była prawie niezauważalna, ale zabłysnęła charakterem po koniec, kiedy Marcin robił zdjęcia lokalu (okazało się że sushi masterzy są chętni do pozowania do zdjęć, a panie kelnerki do opowiadania o swoich ulubionych deserach z karty).

Sushi Sapporo jest dla mnie fenomenem przede wszystkim ze względu na lokalizację. Restauracja mieści się bowiem na obrzeżach Poznania i jestem pewna, że poza pracownikami biurowca, mieszkańcami tamtych okolic oraz szczęśliwymi posiadaczami samochodu, którym regularnie zdarza się tamtędy przejeżdżać, Sapporo nie ma innych stałych klientów. Wyprawa z centrum miasta byłaby może warta świeczki gdyby Sapporo stanowiło konkurencję cenową dla innych poznańskich suszarni, niestety jest to tylko moje pobożne życzenie.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


ON:
Przyznam uczciwie, że przed wizytą w Sushi Sapporo naprzemiennie nachodziły mnie, a to obawy, a to nadzieje związane z tym miejscem. Główna obawa była taka, że skoro jest to daleko od centrum, to niewielu klientów tam pewnie błądzi, a skoro tych brakuje, to i zapewne zatrudniony jest tam tylko jeden sushi master (pełniący jednocześnie rolę kelnera), a co gorsza ma do dyspozycji zaledwie kilka i to wątpliwej jakości kawałków surowej ryby. Gdy już jednak zapominałem o czarnym scenariuszu, to w mojej głowie malowało się marzenie o lokalu na uboczu, w którym ceny sushi są o połowę tańsze, aniżeli w lokalach z centrum, gdyż to te ostatnie obciążone są horrendalnymi czynszami za wynajem. Jak pokazała jednak wizyta w Sushi Sapporo - niepotrzebne były to obawy i płonne to były nadzieje.

Na wstępie zobaczyłem 4 zajęte stoliki - i już odetchnąłem, że są goście. Dalej zliczyłem na szybko obsługę: 1 kucharz, 2 sushi masterów, 2 kelnerki - i już byłem całkowicie spokojny, że nie jestem w żadnym sushi barze na niby, tylko w całkowicie normalnym tego typu przybytku.

Pozwolę sobie tym razem ominąć tradycyjny akapit o wystroju, obsłudze i samym sushi, gdyż jak wspomniałem - mamy tutaj do czynienia z typowym przedstawicielem gatunku - niczym się on nie wybija, ale też niczym specjalnie nie zaniża średniej poznańskich sushi barów. Dwie rzeczy tylko spokoju mi nie dają. Pierwsza to detal, którą była temperatura grillowanego łososia i pieczonego węgorza w futomaki -  ryby nie były ciepławe, ani nawet letnie, ale całkowicie ostygłe. Obsługa szła bardzo sprawnie, nie jest zatem możliwe, aby wystygły w trakcie podania. Sushi master musiał mieć już wystudzone kawałki w rękach, tak więc z jakiegoś powodu - świadomie i celowo tak właśnie grillowane sushi podają. Osobiście uważam, że potrawa na tym wyraźnie traci. Druga rzecz to już ogół, który rozbija się o finanse i odnosi do moich płonnych nadziei. Kolokwialnie mówiąc, nie po to człowiek jedzie na obrzeża miasta, aby zapłacić ponad 200 złotych, gdyż w tym budżecie spokojnie zmieściłby się w centrum. Tak, czy inaczej - w promieniu 8 kilometrów lepszego i tańszego sushi nie znajdziecie, bo jest to jedyna suszarnia w tej okolicy.

Na koniec muszę napomknąć, że sushi bary oceniamy w swojej kategorii i nie sprawdza się (przynajmniej w naszym przypadku) porównywanie ich oceny końcowej z ocenami, które uzyskały restauracje z innego rodzaju kuchnią. Jako wielbiciele sushi chętniej wrócimy bowiem do sushi baru ocenionego na 3.66, aniżeli do restauracji z kuchnią europejską ocenioną przez nas na 3.96.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3


KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Zupa Szefa (ostra zupa z owocami morza, łososiem, warzywami i makaronem sojowym) - 20 zł.
Zupa Sapporo (ostra zupa rybna z warzywami) - 14 zł.
2 szt. nigiri z łososiem - 13 zł.
2 szt. nigiri z rybą maślaną - 13 zł.
2 szt. nigiri z tuńczykiem - 18 zł.
5 szt. futomaki z łososiem, awokado, ogórkiem i sałatą - 20 zł.
5 szt. futomaki z tuńczykiem, rzepą, serkiem i sałatą - 23 zł.
5 szt. futomaki z grillowanym łososiem, sosem teryaki, awokado i sałatą- 22 zł.
5 szt. futomaki z pieczonym węgorzem, sosem teryaki, sezamem i sałatą - 25 zł.
5 szt. futomaki z łososiem, tuńczykiem, awokado i sałatą - 25 zł.
Herbata zielona z wiśnią - 8 zł.
Herbata zielona z trawą cytrynową - 8 zł.
Suma: 209 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.66

ADRES: Poznań, ul. Wichrowa 1a
INTERNET: www.sushisapporo.pl

Bookmark and Share

czwartek, 4 sierpnia 2011

PIANO BAR / ocena 4.47

Droga do restauracji Piano Bar była dość wyboista. Co prawda w czasach przedblogowych lokal należał do kręgu naszych ulubionych, niemniej kiedy w początkach istnienia bloga wybraliśmy się tam uzbrojeni w aparat, uprzejmie odmówiono nam możliwości fotografowania. Szkoda, że tak się ułożyło, gdyż jedzenie zawsze nam tam smakowało, a i sugestie co do odwiedzenia tej restauracji trafiały do nas regularnie. Odpuściliśmy sobie jednak i skupiliśmy się na lokalach o bardziej otwartej polityce informacyjnej. Tymczasem blog nabierał rozpędu i w maju 2010 r. skontaktowała się z nami osoba odpowiedzialna za marketing restauracji z zapytaniem o możliwość współpracy. Mail ten wzięliśmy za dobrą kartę, sądząc, że Piano Bar postanowił zweryfikować swoje decyzje i skontaktował się z nami w sprawie recenzji, która mogłaby ukazać się na łamach bloga. Odpowiedzieliśmy, że i owszem chcieliśmy, ale nam nie pozwolono. Uzyskaliśmy mało satysfakcjonującą odpowiedź, iż polityka firmy jest taka, a nie inna i jeśli interesują nas zdjęcia wnętrz, to możemy umówić się na sesję poranną przed otwarciem lokalu, przy czym restauracja dysponuje już takimi zdjęciami i mogą nam je udostępnić. Odpowiedzieliśmy - wnętrza, wnętrzami, ale chcielibyśmy przede wszystkim sfotografować zamówione przez nas dania. W odpowiedzi przeczytaliśmy, że taka sesja również musiałaby się odbyć zanim otworzą restauracje. Wizja przygotowanych specjalnie dla nas dań, spożywanych w sztucznej atmosferze przed otwarciem lokalu wydawała nam się nieautentyczna, dlatego z niej zrezygnowaliśmy, zakończyliśmy korespondencję i uzgodniliśmy między sobą, że restauracje odwiedzimy innym razem - całkowicie incognito, bez aparatu. Na początku tego roku marketing Piano Baru ponowił jednak propozycję spotkania w godzinach między 9:00 a 11:00. Zripostowaliśmy, że pomysł ten rozmija się z formułą bloga, gdyż w recenzjach opisujemy wizyty w restauracji od strony anonimowych gości. Wówczas dowiedzieliśmy się, że zrobią dla nas wyjątek, pod warunkiem, że przybędziemy między majem, a sierpniem. W tym czasie mają bowiem otwarty letni ogródek, co ułatwi udostępnienie nam powierzchni nie zajmowanej w danej chwili przez innych gości. Nie obrażając się, ale wychodząc z założenia, że blog jest subiektywnym opisem zdarzeń, które nie podlegają autoryzacji, postanowiliśmy raz jeszcze zakończyć korespondencję.


ONA:
Okazja do pierwszego blogowego testu restauracji Piano Bar pojawiła się całkiem niedawno, gdy zostaliśmy zaproszeni tam na przyjęcie absolutoryjne, a dodatkowym elementem kamuflującym było rodzinne grono (byliśmy w 8 osób). Był aperitif wraz z toastem, przekrój różnych dań z menu, wino, woda i kawa. Skupimy się jednak na naszych wyborach, a ceny za napoje przedstawimy w odpowiednich do naszych zamówień proporcjach.

Wybrana przeze mnie przystawka składała się z przegrzebków i sosu kurkowego, a danie główne z grillowanych langustynek (nie do końca rozumiem dlaczego w menu użyto angielskiej nazwy scampi) z sałatą. Na deser skusiłam się natomiast na szarlotkę z lodami (tym razem nie dzieliłam jej z Marcinem, choć nie ukrywam, że kilka razy mój widelczyk uciekał tęsknie w stronę jego panna cotty). Małże świętego Jakuba to jedne z moich faworytów jeśli chodzi o owoce morza, a że raczej trudno je zepsuć, to już przed zamówieniem wiedziałam, że będą mi smakowały. Podane zostały w połówkach muszel i zalane pikantnym, bardzo smacznym sosem kurkowym. W przypadku tego dania jestem jak najbardziej na tak, choć i tu naszły mnie pewne wątpliwości. Otóż konsystencja małży wydawała mi się być inna (czyt. mniej zwarta) niż konsystencja wszystkich wcześniej wypróbowanych przeze mnie przegrzebków, co więcej każda małża była dość cienka (choć 6 sztuk to jak na standardy polskiej restauracji, liczba zdaje się rekordowa). W pierwszej chwili pomyślałam, że na konsystencję miała wpływ kwestia mrożenia. Tę teorię szybko jednak porzuciłam, bo sama miałam okazję przygotowywać mrożone przegrzebki i choć zawsze były nieco gorsze od tych świeżych, to konsystencja pozostawała ta sama (elastyczna, zwarta i łatwa do pokrojenia – w przeciwieństwie do przegrzebków z Piano Bar). Później doszłam do wniosku, że zaserwowane mi przegrzebki zostały przekrojone w poprzek na pół, więc zamiast 6 sztuk dostałam tak naprawdę 3 i stąd cały ambaras. Marcin stwierdził, że to raczej mało prawdopodobne, ale ja tego jednak nie wykluczam. Tak, czy inaczej danie mi smakowało. Dalej w kolejności pojawiły się langustynki, a dokładnie 6 langustynek z rozkrojonymi ogonami, w towarzystwie sałaty z vinaigrettem. Langustynki, choć miejscami przypalone, były bardzo smaczne, słabszym ogniwem była natomiast sałata. Było tak zapewne dlatego, że na całkiem słuszną porcję sałaty ze smacznym, słodko-kwaskowym dressingiem zużyto zaledwie pół koktajlowego pomidorka i dwa piórka czerwonej cebuli. Trochę licho. Na koniec szarlotka. Ta składała się z dwóch cienkich płatów ciasta, które spajała gruba warstwa owoców – jabłka i brzoskwinie. Podana została z gałką lodów waniliowych ułożonych na plastrze ananasa. Połączenie bardzo udane. Posiłkowi akompaniowało lekkie białe wino, a my cały wieczór spędziliśmy pod opieką niewiarygodnie sprawnej i profesjonalnej obsługi. Młody człowiek, który się nami zajmował był bystry, sympatyczny, rozmowny, bardzo dobrze orientował się w menu i potrafił świetnie doradzić. Panu kelnerowi naprawdę należą się duże brawa. Wspomnę jeszcze o wnętrzu, bo choć ogródek Piano Baru widział prawdopodobnie każdy z Was, przechadzając się dziedzińcem Starego Browaru, to sale restauracyjne niekoniecznie muszą być wszystkim znajome. Wybierać możemy z dwóch sal - pierwszej, mniej formalnej z barem i kolorowymi, pasiastymi kanapami oraz niewielkimi stolikami i drugiej, w głębi lokalu z większymi, okrągłymi stołami nakrytymi białymi obrusami.

Podsumowując, Piano Bar nie rozczarowuje. Trochę przerażające jest może przepastne menu, ale jeśli przyjrzeć się jemu z bliska to łatwo zauważyć, że w karcie znajduje się np. aż 14 dań z langustynkami w roli głównej. Liczba bazowych składników nie jest zatem aż tak bardzo rozbudowana, różnią się przede wszystkim dodatki. Co nie zmienia faktu, że pewnie nie ma osoby, która byłaby w stanie przebrnąć przez całą kartę. W pewnym sensie z ulgą zamawia się pierwsze danie z listy, które po prostu nam odpowiada. Prawdopodobnie w kontekście kwoty, która pojawia się na rachunku można oczekiwać trochę więcej, ale i tak jest nieźle. Jeśli zatem nie przeszkadza Wam lokalizacja w centrum handlowym, a macie akurat jakąś okazję do celebrowania, warto rozważyć tę restaurację jako jedną z opcji.

PS Po posiłku doszliśmy z Marcinem do nieco przewrotnego wniosku, że ideałem byłoby połączenie lokalizacji i wystroju Le Palais Du Jardin, z obsługą Piano Baru i szefem kuchni z La Passion Du Vin. Taka hybryda byłaby na pewno strzałem w dziesiątkę, choć wszystkie te lokale same i tak potrafią się obronić.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 5
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4

ON:
Na wejściu nastąpiło małe zamieszanie ze stolikiem. Telefonicznie rezerwowany był bowiem w części restauracyjnej, a obsługa skierowała pierwszych gości do stolika przygotowanego na ogródku. Rozumiecie jednak, że pewne okoliczności wymagają oprawy, której nie sposób zapewnić tuż przy ruchliwym pasażu. Po interwencji gospodarzy, do akcji wkroczył kierownik sali, który dyskretnie, szybko i sprawnie naprostował całą sytuację i tak oto po chwili zasiedliśmy w komplecie przy 8 osobowym stole w części restauracyjnej. Właśnie po tym poznaję wysoką jakość obsługi. Nie sposób bowiem ustrzec wszystkich błędów, ale ważne jak się na te błędy reaguje. W Piano Barze zareagowali wzorowo.

Jak już Ania wspominała, karta jest iście przepastna, niemniej ze 159 pozycji w menu zdecydowałem się dość szybko na bulion wołowy z jajkiem i parmezanem oraz solę z grilla. Przed właściwym posiłkiem podano jednak czekadełko - grzankę z tapenadą z czarnych oliwek z dodatkiem zielonej oliwki i kiszonej rzepy. Niby klasyk, ale jednak nie do końca, gdyż podany w kieliszku, co z jednej strony było efektowne, a z drugiej mało poręczne podczas degustacji. Co do właściwego posiłku, to ciemny w barwie bulion wołowy był jak należy doprawiony, a jajko razem z parmezanem tworzyło pływający w nim ni to puch, ni kluseczki. Może inaczej wizualnie sobie tę zupę wyobrażałem (myślałem, że żółtko będzie w kielonku obok, a tymczasem, było to białko i było już w zupie), ale bardzo udana to kompozycja i godna polecenia, tym bardziej, że cenowo nie odstrasza.

Pozwólcie jednak, że nim opiszę danie główne, cofnę się trochę w przeszłość. Gdy odwiedziłem pierwszy raz Piano Bar zamówiłem danie mięsne, którego zupełnie nie pamiętam. Pamiętam za to, że Ania zamówiła solę z grilla, a ja od niej tej soli spróbowałem. Odtąd ilekroć jadłem w Piano Barze (a zdarzyło się jeszcze dwukrotnie) zawsze zamawiałem solę i nie inaczej było teraz. Polecam przy tym zwrócić uwagę na kartę menu, gdzie obok kategorii "Ryby i owoce morze", jest całkowicie oddzielna kategoria "Świeże ryby". Sola jest właśnie w tej ostatniej kategorii. Z jednej strony polecam, ale z drugiej muszę też Was przestrzec, a przynajmniej zalecić ostrożność tym oszczędniejszym, gdyż łatwo ulec pokusie, że porcja ryby kosztuje 29 złotych. Taka cena widnieje co prawda w menu, ale jest też adnotacja, że jest to cena za 100 gram ryby, a jak się dowiedziałem - sztuki trafiające do Piano Baru mają od 400 do 500 gram. Taka w całości zgrillowana sola została przyniesiona przez kelnera na tacy i pokazana mi, po czym kelner zapytał - "Czy życzy Pan sobie wyfiletować, czy podać w całości?". Zawsze proszę o wyfiletowanie, któremu zresztą mogę się przyglądać, gdyż ma ono miejsce na specjalnym stoliku, zaledwie metr ode mnie. Ryba trafia na talerz w idealnych kawałkach, bez grama ości, nadal w całkiem sporej ilości. Przyrumieniona od zewnątrz i krystalicznie biała w środku. Niesamowicie delikatna w smaku. Tak delikatna, że doprawiam ją cytryną, solą i pieprzem. Może za czwartym razem nie jest to już takie niebo w gębie jak za pierwszym, ale nie pamiętam, gdzie w Poznaniu jadłem drugą tak dobrą rybę. W kategorii "Świeże ryby" jest jeszcze grillowana dorada i grillowany wilk morski, niemniej w Piano Bar jestem na tyle rzadko (kosztowna to przyjemność), że jakoś zawsze na sprawdzoną solę stawiam. Łyżką dziegciu są tutaj dodatki, które rybie nie dorównywały. Są one w cenie i można dowolnie je zestawiać z propozycji kelnera. Ja wybrałem sałatkę, a po fakcie wolałbym jednak wybrać cokolwiek innego (np. szpinak). Sałatka bowiem choć dobrym sosem winigret zalana, to 80% składała się z kawałków sałaty lodowej ułożonych... na liściu sałaty. Nikła to finezja smaków, wobec tak smacznej ryby.

Przejdźmy do wyboru deseru, bowiem ciekawa to historia. Początkowo zamówiłem creme brulle (mimo, że jeden z współbiesiadników ostrzegał, że tutaj mają akurat niespecjalny) ale gdy usłyszałem, jak kelner poleca niezdecydowanej jeszcze osobie panna cottę lub lody, to zapytałem czy bardziej doradziłby zamówiony creme brulle, czy raczej ową panna cottę. Bardzo podobała mi się jego reakcja, dyplomacja i szczerość w jednym. Powiedział bowiem tak - "Mamy dobre jedzenie i równie dobre desery, ale akurat creme brulle mamy nie za specjalny i osobiście doradzam bardzo dobrą panna cottę, z której z pewnością będzie Pan zadowolony". Zdecydowałem się i było jak zapowiadał Pan kelner - byłem bardzo zadowolony z wyboru. Talerz polany był ciepłym sosem z owoców leśnych, na którym spoczywała panna cotta pokrojona na trzy podłużne kawałki, które stykały się na jednym końcu talerza (tu ułożono na niej owoce leśne w postaci malin, porzeczek i jagód), a rozwidlały na drugim, gdzie wyraźnie było widać brzegi posypane wanilią. Całość o idealnej konsystencji, nie za rzadkiej, nie za gęstej. Delikatna w smaku, lekko schładzająca podniebienie. Póki co numer jeden wśród poznańskich specjałów tego typu. Podsumowując całość, bulion oceniam na 4+, solę na 5-, a panna cottę na 5.

Nie muszę chyba wspominać, dlaczego bardzo wysoko oceniłem obsługę, za to krótko wytłumaczę dlaczego dość wysoko oceniłem i wnętrze. Restauracja obchodzić będzie w październiku siódme urodziny, wiec najświeższe z pewnością ono już nie jest. Cenię sobie jednak, że jest uniwersalne i każdy znajdzie tam coś w sam raz dla siebie - salę restauracyjna z białymi obrusami i pianinem na wykwintną kolację, salę lunchową z barem na mniej formalny posiłek lub letni ogródek z widokiem na Dziedziniec Sztuki.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 5
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4

KOSZTORYS DLA 8 OSÓB:
2 x muszle św. Jakuba w sosie kurkowym z białym winem - 90 zł.
Bulion wołowy z jajkiem i parmezanem - 13 zł.
Zupa rybna - 29 zł.
Krem z kurek - 20 zł.
Sałata szefa kuchni - 46 zł.
Scampi w tempurze w sosie czosnkowym - 45 zł.
Carpaccio wołowe - 39 zł.
Scampi z czosnkiem, oliwą i pepperoni - 65 zł.
Scampi z grilla - 63 zł.
Sola z grilla - 116 zł.
Polędwica cielęca w sosie pomarańczowym - 85 zł.
Sznycel cielęcy na maśle z rozmarynem - 59 zł.
Sznycel cielęcy z jajkiem - 59 zł.
Polędwica wieprzowa z ananasem - 62 zł.
Polędwica cielęca w sosie z sera gorgonzola - 82 zł.
3 x szarlotka z lodami waniliowymi - 57 zł.
2 x tiramisu - 42 zł.
Lody waniliowe z owocami leśnymi na ciepło - 25 zł.
Karpatka z mascarpone - 20 zł.
Panna Cotta z sosem z owoców leśnych - 17 zł.
Woda niegazowana Acqa Panna 0,75 - 17 zł.
Woda gazowana San Pellegrino 0,75 - 17 zł.
Cava Brut Natura Reserva Castellblanch 0,75 -180 zł.
Gavi D.O.C.G. Pio Cesare 0,75 - 180 zł.
Chianti Clasicco Riserva D.O.C.G. Rocca Della Macie 0,75 - 190 zł.
Kawa x 2 - 20 zł.
Espresso - 10 zł.
Cappuccino x 2 - 24 zł.
Herbata - 6 zł.
Suma: 1678 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Muszle św. Jakuba w sosie kurkowym z białym winem - 45 zł.
Bulion wołowy z jajkiem i parmezanem - 13 zł.
Scampi z grilla - 63 zł.
Sola z grilla - 116 zł.
Szarlotka z lodami waniliowymi - 19 zł.
Panna Cotta z sosem z owoców leśnych - 17 zł.
Woda gazowana San Pellegrino 0,375 - 8,50 zł.
Cava Brut Natura Reserva Castellblanch 0,187 - 45 zł.
Gavi D.O.C.G. Pio Cesare 0,375 - 90 zł.
Kawa - 10 zł.
Suma: 426,50 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.47

ADRES: Poznań, ul. Półwiejska 42 (Stary Browar)
INTERNET: www.pianobar.poznan.pl

Bookmark and Share

wtorek, 14 czerwca 2011

PLATINUM / ocena 3.95

Podczas tegorocznej akcji „Poznań za pół ceny” na wizytę wytypowaliśmy restaurację, która mieści się w hotelu Platinum Palace Residence. Dlaczego taki, a nie inny wybór? Po pierwsze, chcieliśmy uniknąć tłumów, które przy tak szeroko zakrojonej akcji mogłyby wpływać niekorzystnie zarówno na komfort spożywania posiłku oraz (co dla nas również ważne) swobodę fotografowania. Tylko restauracja położona poza centrum dawała tego gwarancję, a fakt, że jest stosunkowo młoda, tylko zwiększał nasze szanse na spokój. Po drugie, chcieliśmy wybrać restaurację z wyższej półki cenowej, w której wizyta w ciągu roku mogłaby nadwyrężyć nasz budżet na tyle, że pewnie odkładalibyśmy ją na później. Po trzecie, postanowiliśmy wziąć pod uwagę tylko te restauracje, w których można było zarezerwować stolik, a także te, które proponowały zniżkę na dania z codziennej karty, a nie karty stworzonej specjalnie z okazji „za pół ceny”.


ONA:
Przyznam uczciwie, że przełom maja i czerwca niespecjalnie skłania mnie do częstych wizyt w restauracjach. Wszak to czas szparagów, a mój stosunek do nich graniczy z obsesją. Wstyd się przyznać, ale jeśli miałabym się przyjrzeć mojemu jadłospisowi z ostatnich 4 tygodni, to na palcach jednej ręki mogłabym policzyć dni w których nie jadłam mojego ulubionego warzywa. Zapach kwitnących akacji i smak szparagów to coś, co skutecznie odciągało mnie od wycieczek do centrum w poszukiwaniu restauracyjnych uniesień. Platinum było zatem pierwszą restauracją, do której trafiłam po tej krótkiej przerwie.

Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o istnieniu tego lokalu, kiedy to kilka miesięcy temu tramwaj nr 6 zamiast zawieźć nas w stronę ulicy Grunwaldzkiej niespodziewanie skręcił w ulicę Głogowską. Ta wymuszona zmiana drogi do domu zaowocowała długim spacerem, podczas którego naszym oczom ukazała się ładnie wyremontowana willa w jednej z naszych ulubionych części Grunwaldu. Trudno było również nie zauważyć szyldu zawierającego słowo "restauracja". Zaraz po powrocie do domu postanowiliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o przybytku, o którym wcześniej nic nie słyszeliśmy (czy to zamierzone, czy nie, marketing mają beznadziejny). Ważną informacją było dla mnie to, że szefem kuchni został tam pan Dominik Brodziak, którego mieliśmy okazję poznać a propos przygotowań poznańskiej ekipy do konkursu Bocuse d’Or (D.B. był wówczas szefem kuchni w restauracji hotelu HP Park i jednocześnie trenerem polskiej reprezentacji w konkursie). Wiele wskazywało na to, że restauracja ma szansę okazać się ciekawym odkryciem na mapie Poznania. Od zauważenia nowego miejsca do wizyty w nim upłynęło trochę czasu (lokali na liście oczekujących jest naprawdę wiele, a ten wyprzedził inne poniekąd za sprawą akcji "Poznań za pół ceny"), ani trochę nie zmniejszyło to jednak naszej ciekawości.

W dzień wizyty w lokalu upał należał do tych ciężkich do zniesienia, a my byliśmy po intensywnym dniu we Wrocławiu, dlatego spokojny spacer do restauracji Platinum i posiłek w jej chłodnym wnętrzu zdawał się być dobrym rozwiązaniem. Domyślałam się, że lokalizacja poza ścisłym centrum uchroni nas przed tłumami. Brak tłumów na samym początku potwierdziło zachowanie Pani, która przywitała nas na recepcji sprawiając wrażenie zszokowanej naszym widokiem. Stosunkowo długo nie mogła ustalić kim jesteśmy i co z nami zrobić (mimo wcześniejszej rezerwacji i obwieszczeniu tego faktu tuż po przywitaniu). Po chwili powiedziała, że mamy zająć miejsce na tarasie, co spotkało się z moim bardzo zdecydowanym sprzeciwem. Otóż na tarasie nie było nawet skrawka cienia (zdjęcie które możecie zobaczyć zostało wykonane już po posiłku, kiedy pojawił się cień rzucany przez sam budynek). Wyobraźcie sobie zatem przyjemność jedzenia posiłku w ponad 30 stopniowym upale, na plastikowych krzesłach w pełnym słońcu (była godzina 13). W związku z moim sprzeciwem, Pani poprosiła nas abyśmy poczekali na kanapie, a obsługa przygotuje dla nas stolik wewnątrz. Czekaliśmy jakieś 10 minut, stolika wprawdzie nie przygotowano, ale w końcu znaleziono dla nas miejsce (dodam, że w restauracji nie było żadnego gościa poza nami). Posadzono nas po prostu przy długim stole, który wyglądał jakby został opuszczony kilka godzin temu przez ekipę, która jadła tu śniadanie (przy niektórych nakryciach brakowało sztućców, gdzie indziej kieliszków, a na stołach leżały wygniecione serwetki). Byłam przekonana, że zaraz ktoś przyjdzie, wymieni serwetki, uzupełni szklanki i wymieni sztućce (przede mną leżał brudny widelec, przed Marcinem brudny nóż). Niestety nic takiego się nie stało. Wymiętolone serwetki pozostały przy naszych nakryciach, a sztućce musieliśmy wymienić sobie sami. Co by nie mówić dostaliśmy jednak czyste sztućce do przystawek (nota bene położono je w złym miejscu). No trudno, liczba skuch od samego początku była zatrważająca, nie zmienia to jednak faktu, że obsługujące nas osoby były bardzo miłe i uśmiechnięte. W końcu przyszedł czas na zamówienie - wybrałam kałamarniczki z pomidorami confit i sałatką z soczewicy, zupę jarzynową, grillowanego dorsza z sosem z warzyw oraz creme brulle z gruszkami. Kałamarniczki były bardzo smaczne, a w towarzystwie soczystych pomidorów confit ocierały się o smakołyk, którego samo wspomnienie pobudza ślinianki do pracy. Najsłabszym ogniwem była tu soczewica ugotowana al dente. Nie to żeby była niesmaczna, ale raczej zwyczajna i było jej za dużo w stosunku do pozostałych składników. Dalej zupa krem z warzyw - w smaku podobna do rasowej domowej jarzynówki. Ciekawym motywem było jednak to, że została podana w formie kremu o pięknym, żółtawym kolorze wraz z kleksem kwaśniej śmietany i oliwą. Zarówno konsystencja i dodatki sprawiły, że swojski smak stał się bardziej wyrafinowany. Kolejnym daniem był dorsz podany z kremowym sosem z warzyw (marchew, seler korzeniowy, seler naciowy). Ryba była świetna, soczysta i delikatna, a sos smakował  trochę znajomo, ale zarazem ciekawie. Wyczuwałam w nim nuty anyżowej słodyczy (może to sam anyż, a może koper włoski lub moja wybujała wyobraźnia ;)). Nie do końca rozumiem jednak dlaczego rybę podano na solidnym kopcu puree ziemniaczanego (o czym nawet nie wspomniano w menu). W sumie nie przepadam za ziemniakami (to oczywiście nie jest problemem, mogłam je zostawić) i naprawdę nie wiem po co się one tam znalazły, jedyną funkcją jaką tu pełniły to chyba funkcja zapychacza. Stosunkowo lekkie i wykwintne danie, stało się przez nie przyciężkawe i nieco domowe. Na koniec uraczyliśmy się jeszcze creme brulee (podanym bez kokilki), który choć smakowo był bez zarzutu, to konsystencją zbliżał się bardziej do pana cotty niż kremu.

Nie wspomniałam nic o wnętrzu, dlatego dodam jeszcze kilka słów w tym temacie. Choć charakter budynku implikuje skojarzenia z powiewem przeszłości, wewnątrz mamy do czynienia z nowoczesnym minimalizmem w czarno białych odcieniach, przełamanych kolorowymi zdjęciami oraz elementami różu i fioletu (poduszki na kanapach i kable z żarówkami w holu). Zestawienie czerni i bieli, choć należy do klasyków, wieje nudą (szczególnie w zestawieniu z fioletem i różem), niemniej trzeba powiedzieć, że całość ma estetyczny charakter, z lekkim, choć nie irytującym snobistycznym zadęciem. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie aspekty dochodzę do wniosku, że Platinum mnie rozczarowało. Najbardziej obroniło się jedzenie. Najsłabiej wypadła obsługa. Samo jedzenie mogę zatem polecić, choć cieszę się, że zapłaciłam za nie połowę ceny. Płacąc 100% w kontekście całokształtu czułabym się oszukana. To z pewnością miejsce z potencjałem, ale póki co niewykorzystanym.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 3
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Rezerwacja w restauracji Platinum dość mocno rozbudzała moje nadzieje. Sądziłem, że jeśli nawet na Reymonta nie odkryjemy restauracji na europejskim poziomie, to z pewnością ulokuje się ona w naszym zestawieniu TOP 5. W końcu niemałe pieniądze w nią zainwestowano, a ciekawie brzmiące menu sygnuje Dominik Brodziak - trener reprezentacji Polski w konkursie kulinarnym Bocuse d'Or 2011. Zestawiając te fakty z przyzwoitą, ale nie rewelacyjną oceną końcową trzeba przyznać, że moje nadzieje pozostały niespełnione. Ale po kolei. Co poszło nie tak? Już wyjaśniam.

Najsłabszym ogniwem Platinum jest z pewnością obsługa. Niezanotowana rezerwacja, prowizorka z przygotowaniem stolika, posadzenie nas przy stole imprezowym, niedomyte sztućce, hałas odkurzacza, zasłyszane wątpliwości jednego z kelnerów („czy najpierw podaje się zupę, czy może przystawkę”), a także ciągłe, lekko irytujące, bo świadczące o ignorancji zapytania przy serwowaniu posiłków („dla kogo polędwica?”; „dla kogo krem ze szparagów?”; „dla kogo jagnięcina?”; „creme brulle tylko jeden?”) - wszystko to jakoś szczególnie nie szokuje i może mieć miejsce w bezpretensjonalnej knajpce, ale nie powinno się zdarzyć w lokalu, gdzie rachunek sięga trzystu złotych. Żeby było bardziej groteskowo - przez 90% wizyty byliśmy w restauracji jedynymi gośćmi, a obsługa nie notowała wakatów. Obsługiwało nas bowiem łącznie czterech kelnerów i choć wszyscy byli uprzejmi i elegancko ubrani, a cześć także uśmiechnięta, to organizacja całości kulała, że hej.

Lepiej Platinum prezentuje się pod względem wystroju wnętrz, choć i tu nie zrobiono wszystkiego, co można było z tym wnętrzem zrobić, aby nadać mu komfort restauracji z wyższej półki. Jest prostota i elegancja, ale człowiek w środku nie do końca czuję się komfortowo. Być może to kwestia posadzenia nas przy stole jubileuszowym, a może moje osobiste Feng Shui, ale ewidentnie brakowało mi tego czegoś. Przejdźmy jednak do tego co w Platinum najlepsze. Przejdźmy do jedzenia. Na przystawkę zamówiłem pieczoną polędwicę cielęcą z sosem z tuńczyka, kaparami i rucolą. Cieniutko pokrojona polędwica określiłbym jako bardziej delikatną alternatywę wobec carpaccio, która sama w sobie nie byłaby może tak szczególna, ale w połączeniu z sosem nabrała szlachetności. Aksamitne też było zestawienie tegoż sosu z podanymi nam bułeczkami oraz trzema smakowymi masełkami. Przystawka przy tym wcale nie mała, a jak na restauracje z tej półki cenowej, to wręcz bardzo sycąca. Także zresztą zupy była całkiem solidna miseczka, niemniej z zupą problem był innego rodzaju. Tak bowiem, jak wśród pozycji menu bez problemu wskazałbym po kilka przystawek i dań głównych, których z przyjemnością i ciekawością bym zamówił, tak wybór zup trochę mnie rozczarował. Kompozycje przystawek i dań głównych brzmiały bowiem intrygująco, a zupy całkowicie swojsko. Postanowiłem jednak mieć pełny obraz sytuacji, przekrojowo przejść przez menu i zamówić krem ze szparagów. Nie powiem – był smaczny, ale nic poza tym – żadnych fajerwerków. Był dość gęsty, a przy tym idealnie przetarty przez sitko. Na minus liczę zestawienie z ptysiami, bowiem delikatność z jeszcze większą delikatnością była tu zestawiana. Ot, sprawnie przyrządzone danie, które z łatwością upichcicie w domu, przy czym z pewnością na jego przygotowanie nie zużyjecie szaragów i ptysiów za 22 złote ;) Zamówiona przez Anię zupa była co prawda równie swojska z nazwy, ale w tym przypadku delikatność kremu z warzyw była przełamana kwaśną śmietaną, a ogólna kompozycja smaków wybijała się ponad krem szparagowy. Trochę innego typu rozczarowanie spotkało mnie z daniem głównym, gdy bowiem czytam „duszona jagnięcina walijska z cebulkami cipolini w kremie z białej fasoli coco” to mam przed oczami danie równie wykwintne co lekkie. Bardziej zatem spodziewałem się czegoś na kształt jagnięciny podanej mi w La Passion du Vin, a mniej jagnięciny zalanej sporą porcją przyciężkawego, brązowego sosu, w którym totalnie ginął smak kremu z białej fasoli. Samo mięso przy tym jednak bardzo smaczne, aczkolwiek dodatki mało trafione. Z daniem głównym było zatem w skrócie, tak jak z większością obszarów w Platinum – ładnie podane, niby wszystko gra, ale braknie szlifu perfekcji. Niby szczegóły, ale restauracje aspirujące do miana najlepszych powinniśmy odwiedzać właśnie po to, aby tę perfekcję poznać. To jednak nie koniec posiłku, gdyż na deser wespół z Anią domówiliśmy creme brulle z gruszkami, do którego zastrzeżeń nie mam żadnych. Bardzo mi smakował, miał odpowiadającą mi konsystencje, fajną skorupkę i był bardzo miłym akcentem kończącym wizytę w Platinum. Suma sumarum polędwiczkę oceniam na 5, krem ze szparagów na 4, jagnięcinę na 4, a creme brule na 5. Na koniec wspomnę jeszcze o jakości do ceny. Otóż poziom cen z pewnością do najniższych nie należy, ale tak jak przystawka i deser były warte swojej ceny, a zupa i danie główne nie do końca, to małe piwo Żywiec w cenie 14 zł jest chyba swoistym przekroczeniem granic rozsądku. Jasne, że my akurat korzystaliśmy z wszystkiego za pół ceny, więc skarżyć się nie powinienem, aczkolwiek promocja dotyczy tylko dwóch dni w roku, a ocenić należy całokształt.

Gdy uważnie obejdziecie Platinum Palace Residence natkniecie się na dość sporych rozmiarów tablicę informującą o tym, że projekt przebudowy willi z przeznaczeniem na ekskluzywny hotel butikowy współfinansowany był przez Unię Europejską. To co jednak mnie na tej tablicy najbardziej zaciekawiło to wartość inwestycji opiewająca na kwotę 8 182 693,72 zł. Wspominam o tym wyłącznie dlatego, że niedostatki w polskich restauracjach zbyt często tłumaczy się brakiem odpowiednich funduszy (vide piąty komentarz pod recenzją Fischers Fritz). Tutaj tej linii obrony zastosować się nie da. Trzeba wymyślić coś innego, aby wytłumaczyć dlaczego inwestor, który wydał 8 milionów złotych - nie stworzył restauracji na europejskim poziomie. Jakieś pomysły?

PS Żeby nie było, że skreślam Platinum, to wspomnę, że zatrudnienie sprawnego menadżera restauracji, przeszkolenie obsługi, trochę pracy nad wystrojem oraz kartą menu i może to być całkiem fajna alternatywa dla tych, którzy jadają w Blow Up Hall, Hugo, czy La Palais du Jardin.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4= (na zachętę)
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-  (4+ podczas "Poznań za pół ceny)


KOSZTORYS::
Małe kałamarniczki z czosnkiem gorącą sałatką z soczewicy i pomidorami confit - 32 zł.
Pieczona polędwica cielęca z sosem z tuńczyka, kaparami i rucolą - 38 zł.
Krem z warzyw z kwaśną śmietaną i szczypiorkiem - 19 zł.
Krem ze szparagów - 22 zł.
Polędwica z dorsza w aromatycznym sosie z warzywami i szafranem - 65 zł.
Duszona jagnięcina walijska z cebulkami cipolini w kremie z białej fasoli coco - 64 zł.
Creme brulle z gruszkami - 21 zł.
Żywiec 0,33 x 2 - 28 zł.
Suma: 289 zł (144,5 zł podczas "Poznań za pół ceny").

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.95

ADRES: Poznań, ul. Reymonta 19 (Platinum Palace Residence)
INTERNET: www.platinumpalace.pl

Bookmark and Share

piątek, 29 października 2010

LA PASSION DU VIN / ocena 4.78

Wielokrotnie pytano nas o ulubioną restaurację lub miejsce, które moglibyśmy polecić w ciemno na jakąś wyjątkową okazję. Niezmiennie i zaskakująco jednomyślnie przychodziło nam wtedy do głowy La Passion du Vin. Biorąc jednak pod uwagę, że byliśmy tam ostatni raz około półtora roku temu, postanowiliśmy się upewnić, co do słuszności naszych wskazań.


ONA:
La Passion du Vin zapisało się w mojej pamięci jako miejsce kulinarnego spełnienia. To tam po raz pierwszy przekonałam się, że owoce morza jedzone w Poznaniu nie muszą rozczarowywać (zaznaczam, że było to jakiś czas temu, teraz sytuacja z owocami morza w naszych restauracjach nieco się poprawiła). Co więcej, każda z naszych wizyt nieodmiennie kończyła się w ten sam sposób. Szef kuchni wychodził z restauracji i pytał czy smakowało, pogawędził o daniach serwowanych w menu i udzielał kilku praktycznych rad choćby w kwestii miesięcy najlepszych do kosztowania ostryg. Przyznam, że nieco bałam się powrotu do tego miejsca, ponieważ bardzo nie chciałam się rozczarować. Z drugiej jednak strony La Passion du Vin wzywało mnie od dawna.

Lokal znajduje się w Starym Browarze i z mojego punktu widzenia jest to jego największa bolączka. Rozumiem, że jest to także (a może przede wszystkim) sklep z winami, więc z tej perspektywy lokalizacja w centrum handlowym jest uzasadniona. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że jest to restauracja z wyższej półki cenowej, co niejako z urzędu pociąga za sobą wizję wyjątkowych chwil i okazji, to niestety odium miejscówki w centrum handlowym skutecznie ową wyjątkowość dewastuje. Po przekroczeniu progu restauracji, znajdujemy się w długim, dość eleganckim pomieszczeniu z ceglanym sklepieniem kolebkowym. Po prawej stronie ustawiono długie półki z winami ze wszystkich stron świata, po lewej natomiast wygodne, obite jasną skórą siedzisko, wzdłuż którego, w równym rzędzie stoją niewielkie, kwadratowe, nakryte białymi obrusami stoliki. Na końcu sali znajduje się bar i półotwarta kuchnia. Wnętrze urządzone zostało zgodnie z wymogami skromnej elegancji, przełamanej surowością półek wypełnionych butelkami.

Tym razem mój wybór padł na lekko pikantną zupę rybną, smażone przegrzebki i czekoladowe parfait. Zupa była wyśmienita. Delikatnie pikantny płyn, konsystencją przypominający aksamitne veloute, był nieziemsko smaczny. Głównym jego problemem była lilipucia porcja. Ten niedostatek miało chyba zrekompensować kilka muli i kawałek smażonej barweny ułożonej na nich pośrodku talerza. Zaiste ten dodatek wzbogacał ilościowo samą porcję dania, niemniej to właśnie przepyszny płyn smakowo grał tutaj pierwsze skrzypce. Po zupie, przyszedł czas na danie składające się z trzech pozbawionych korala przegrzebków (vel małży świętego Jakuba). Było równie smakowite co pierwsze. Delikatne, po mistrzowsku usmażone przegrzebki (po obróbce termicznej zachowały swoją świeżość, jędrność i soczystość) nieznacznie wzbogacone anyżową słodyczą kopru włoskiego i subtelnym aromatem sosu waniliowego wprost oszałamiały smakiem. Jednak i tu problemem była porcja dania. Możecie mnie uznać za pasibrzucha, ale tak dobra kompozycja smakowa sprawiła, że mój żołądek stawił się w gotowości do zjedzenia tuzina tych smakołyków. Żeby jednak oddać restauracji sprawiedliwość wyjaśnię, że porcja składająca się z trzech przegrzebków podyktowana była zapewne tym, że owo danie umieszczone zostało w kategorii przystawki (tak naprawdę rozważałam danie główne z turbotem i puree z topinamburu, jednak moja miłość do przegrzebków zwyciężyła). Na deser otrzymałam objętościowo największe danie. Niestety, choć lubię czekoladowe przysmaki, to jednak zamówiony przeze mnie deser nieznacznie minął się z moimi preferencjami. Millefeuille, czekoladowy krem przełożony czekoladowymi płatkami, podany z czekoladowym truflem, czekoladowym tuilles (rodzaj cienkiego ciastka) i lodami czekoladowymi, przerósł moje możliwości afirmacji tego smaku. Deser wykonany z wytrawnej, ciemnej, wysokoprocentowej czekolady, był bardzo smaczny, jednak po kilku kęsach zaczynał nieco nużyć. Mogę go jednak z czystym sumieniem polecić bardzo zdeterminowanym czekoladoholikom.

Przez cały czas zajmował się nami bardzo sympatyczny, uprzejmy Pan Krzysztof, który brylował wiedzą na temat dań z karty oraz win, które mogłyby z tymi daniami dobrze się skomponować. Minus w tym wypadku muszę przyznać za jedną rzecz. Domyślam się, że nie ma w tym winy obsługującej nas osoby, a jedynie organizacji lokalu, niemniej raziło mnie, że po wybraniu stolika zupełnie nie miałam co zrobić z płaszczem i zdezorientowana musiałam położyć go na kanapie. Poza tym, do obsługi nie mam żadnych zastrzeżeń.

Słowem zakończenia, restauracja La Passion du Vin, po raz kolejny mnie oczarowała. Zdaję sobie jednak sprawę, że rachunek, który przyszło po wszystkim uregulować trochę przekraczał granice przyzwoitości. Niestety tym razem nie było mi dane pogawędzić z szefem kuchni i żałuję, że nie miałam okazji osobiście podziękować mu za tak znakomity posiłek. Restaurację polecam, jednak proszę, zwróćcie uwagę, że wizyta w tym miejscu wymaga poświęcenia kilkuset złotych, a to niestety zakrawa już na coś na granicy okrucieństwa.

PS Po trzech daniach, i trzech kieliszkach bardzo smacznego wina (zdaję sobie sprawę, że tym razem kwestię napoju Dionizosa potraktowałam po macoszemu, ale paradoksalnie moje zmysły całkowicie skupiły się na jedzeniu) zostaliśmy namówieni na niewielką butelkę wina Rioja, a po krótkiej pogawędce skusiliśmy się jeszcze na mały tapas składający się z marynowanych ośmiorniczek i krewetek na grzance. Nawet jeśli po deserze, było pysznie!

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 5-
Jakość do ceny: 4+


ON:
La Passion du Vin to moim zdaniem całkowicie nieodkryte miejsce. Stary Browar stoi bowiem już 7 lat, a ilekroć przechodzę za rzeźbą Mitoraja, to w La Passion albo pustka totalna, albo zajęty jest jeden stolik. Domniemam, że wpływ na taki, a nie inny stan rzeczy ma pewien kontrast. Oto bowiem w atrium najpopularniejszego centrum handlowego w Poznaniu mamy jedną z najdroższych w mieście restauracji. Dlaczego tak jest? Znam bywalców Starego Browaru, których zwyczajnie nie stać na kolację w La Passion du Vin. Grupa docelowa zawęża się zatem do ludzi majętnych lub takich którzy odczuwają kulinarną pokusę i są w stanie zaoszczędzić, aby zaryzykować i poznać smak za kilkaset złotych. Problem w tym, że Ci drudzy zainteresowani są tym, aby ich oszczędności zostały użyte na specjalną okazję i przy specjalnej oprawie, której w centrum handlowym może zabraknąć. I nie są to tylko moje dywagacje, a raczej informacja zwrotna, jaką otrzymujemy przy polecaniu tegoż lokalu.

Wnętrze La Passion du Vin jest skromne, acz eleganckie. Taka sama jest też karta menu. Widnieje tam na przykład tylko jedna zupa, za to każda pozycja opisana jest w sposób wyczerpujący. I tak nie zamówiłem zwykłego Carpaccio, ale Carpaccio wołowe z marynowanym selerem naciowym, kaparami i sałatką z zielonych szparagów, skropione dressingiem truflowym. Nie zamówiłem też jagnięciny, a duszoną jagnięcinę zawiniętą w liście z kapusty rzymskiej podaną na puree z białej pietruszki ze smażonymi warzywami polaną sosem własnym. Deser to również nie zwykły creme brulee, a creme brulee podany na sosie wiśniowym ze świeżymi owocami i "tuiles" czekoladowym. Jak zatem widzicie - prawdziwe bogactwo składników. Wierzcie mi, ze przekłada się to na bogactwo smaków, choć rozczaruje się ten, kto wyobraża sobie talerz zastawiony mnóstwem dodatków. Porcje są bowiem skromne, a dodatki ilościowo wręcz symboliczne. W La Passion du Vin skupić się należy jednak na smaku, który na dzień dzisiejszy w dużej mierze przerasta moje umiejętności pisania o jedzeniu. A jeżeli nawet nie przerasta, to jakbym miał to wszystko spisać - wyszłaby mi zapewne recenzja o długości przekraczającej Waszą cierpliwość wobec mojej osoby ;) Ograniczę się zatem do tego, że Carpaccio było przyrządzone wzorcowo, acz było go dwa razy mniej niż bym sobie tego życzył. Jagnięcina była delikatna i przepysznie skomponowana z pietruszkowym puree, ale w tym przypadku chciałbym większą porcję dodatków (mięsa akurat było w sam raz). Creme brulee był z kolei podręcznikowo skarmelizowany z wierzchu (jak nigdzie indziej w Poznaniu), choć zamysł podania go bez naczynia, w którym był zapiekany - z jednej strony utrudniał jego porcjowanie, a z drugiej wymusił konsystencję bardziej piankową, aniżeli kremową. Ostatecznie przyznaję 5 za Carpaccio, 6- za jagnięcinę (a chciałem pierwotnie zamówić stek, tylko nie stać mnie było) oraz 5- za creme brulee. Prawda jest jednak taka, że po trzech daniach i wydaniu 145 złotych - nie byłem do końca najedzony. Z drugiej strony nie ma się co dziwić, bowiem uznane restauracje europejskie serwują posiłki złożone z 3, 5, 7 a nawet 9 dań. Idąc za przykładem z zachodu, a raczej za wołaniem żołądka zdecydowaliśmy się zatem na czwarte danie - grzanki z tapasem. Co prawda przetasowaliśmy tutaj trochę właściwą kolejność, ale nie ukrywam, że bardzo zachęcający aspekt miała cena. Poza tym, bardzo byłem ciekaw, jak danie na poziomie 7 złotych wypadnie w tak drogiej restauracji. Wypadło lepiej niż dobrze, a ja przyznaję dodatkowy plus za udostępnienie smakoszom wina fajnych przystawek, przy których nie oszczędzano na składnikach najwyższej jakości. A dlaczego nie wspominam nic o karcie win? Bowiem w La Passion du Vin kartą taką jest ściana lokalu, która po brzegi została wypełniona butelkami z całego świata. Kartą win jest również obsługa, gdyż to Pan kelner po dokonaniu przez nas zamówienia polecił trunki pasujące do naszych dań. W dodatku uwzględniały one nasze wyśrubowane preferencje cenowe, a mieliśmy w czym wybierać, ponieważ wina są tam serwowane w cenie sklepowej bez dodatkowej marży. Suma summarum dość znaczącym minusem jest jednak doliczanie do rachunku 10% za obsługę - zupełnie jakby ceny w menu nie przyprawiały o zawrót głowy ;)

La Passion du Vin trwa konsekwentnie na swoim miejscu 7 lat, a przecież jak się możemy wszyscy domyślać - czynsze w Starym Browarze do najniższych nie należą. Skłania mnie to zatem do refleksji, że być może tak naprawdę La Passion nie chce zostać odkryte, a obecny stan w pełni zadowala kadrę zarządzającą. Znowu tutaj gdybam po omacku, ale wytłumaczeniem może być hipoteza, że sklep z winami przynosi taki dochód, że restauracja jest traktowana jedynie jako prestiżowy dodatek do biznesu. I choć duża część z Was nadal może mieć opory, aby świętować szczególne okazje w centrum handlowym i sklepie z winami, to szczerze powiadam, że strawa jest tam wyśmienita :)

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4+


KOSZTORYS::
Małe ośmiorniczki marynowane z ziołami, oliwą i czosnkiem podane na grzance - 7 zł.
Krewetki "Black Tiger" marynowane z czosnkiem i chili podane na grzance - 7 zł.
Lekko pikantna zupa rybna, podana z koprem włoskim, mulami i smażoną barweną - 43 zł.
Carpaccio wołowe z marynowanym selerem naciowym, kaparami i sałatką z zielonych szparagów, skropione dressingiem truflowym - 40 zł.
Smażone świeże małże św. Jakuba podane na kremie z kopru włoskiego, z marynowaną marchewką i puree z zielonego groszku polane "veloute" waniliowym - 50 zł.
Duszona jagnięcina zawinięta w liście z kapusty rzymskiej podana na puree z białej pietruszki ze smażonymi warzywami polana sosem własnym - 70 zł.
Czekoladowe "Parfait" podane z czekoladowym "Millefeuille", oliwą waniliową i czekoladowym "Tuiles" - 30 zł.
Creme brulee podany na sosie wiśniowym ze świeżymi owocami i "tuiles" czekoladowym - 35 zł.
Cuyum Mapu Torrontes 2005 0,15 x 2 - 20 zł.
Marlborough 2008 orchard hill Chardonnay 0,15 x 2 - 30 zł.
Bodegas Ontanon Crianza 2006 0,375 - 38 zł.
Obsługa - 37 zł.
Suma: 407 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.78

ADRES: Poznań, ul. Półwiejska 42 (Stary Browar)
INTERNET: www.winnica.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...