Pokazywanie postów oznaczonych etykietą na jeżycach. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą na jeżycach. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 24 marca 2011

ZIELONA SAŁATA / ocena 3.59

Nasze recenzje ukazują się na blogu przeważnie tydzień lub dwa od wizyty w danej restauracji. Bywają jednak sytuacje, że mija i miesiąc, gdyż albo nagromadziły nam się trzy zaległe wyjścia do opisania, albo nie chcemy w krótkim odstępie czasu recenzować dwóch sushi barów, by nie być posądzanymi o monotematyczność. Przypadek Zielonej Sałaty to jednak swoisty rekord opieszałości ;) Lokal odwiedziliśmy pod koniec października, a recenzja ukazuje się po 5 miesiącach. Powód? Dość prozaiczny - zupełnie nie wyszło nam ujęcie fasady baru, a poprawkę pstryknęliśmy... wczoraj.

PS Zapewniamy przy tym, że w Zielonej Sałacie nic się przez ten czas nie zmieniło - ani wystrój, ani menu, ani ceny :)


ONA:
Przyznam, że chciałabym, aby w Poznaniu było kilka ciekawych, sprawdzonych miejsc, do których można wpaść na bardzo szybki obiad, kiedy brak czasu i pustki w portfelu, a my musimy wybierać pomiędzy  przysłowiowym Piccolo, a Greenwayem. Zastanawiałam się czy Zielona Sałata będzie jednym z takich właśnie lokali.

Ilość zestawów w menu trochę mnie początkowo oszołomiła i nie potrafiąc wybrać narobiłam sporo zamieszania przy kasie. Ostatecznie zdecydowałam się na zestaw: mała sałatka + zupa. Był to pewnego rodzaju kompromis pomiędzy chęcią zjedzenia czegoś ciepłego i wielką ochotą na sałatkę, w której skład wchodziły buraki. Zamówiona zupa cebulowa była daleka od klasyki kuchni francuskiej, spełniała jednak podstawowe standardy dość smacznego i rozgrzewającego dania. Zaserwowano ją w niewielkiej styropianowej miseczce wraz z plastikową łyżką i zgrillowaną grzanką (ser wrzucono bezpośrednio do zupy). Zupę podano w tak wysokiej temperaturze, że po pierwszej łyżce poparzyłam sobie podniebienie i język.  Może i jestem sama sobie winna, że nie sprawdziłam temperatury przed wpakowanie łyżki do ust, ale chyba nigdy wcześniej nie podano mi takiego wrzątku. Na drugie danie wybrałam sałatkę Helsinki. Oprócz sałaty, w plastikowej miseczce znajdował się tuńczyk, jajko, zielone oliwki,  buraki, ogórek, czerwona cebula i prażone pestki słonecznika i dyni. Do tego samodzielnie wybrany dressing. Ja zdecydowałam się na jeden z dwóch, które podpowiadało menu, czyli klasyczny vinaigrette (do wyboru z sosem tysiąca wysp). Sałatka była dobra, jedyne co mi przeszkadzało to kiepskiej jakości, niezbyt smaczne oliwki. Sałatek w menu jest od wyboru do koloru, ale wszystkie skupiają się wokół zgranych standardów (brakuje mi tu niestety trochę pomysłowości i oryginalności). Całość popijałam „czystą” zieloną herbatą, do której na końcu domówiłam niewielkie ciastko z płatków kukurydzianych i czekolady. Pewnego rodzaju „bajerem” było tutaj ładne opakowanie, tej prostej i dość smacznej słodkości. Ciastko spoczęło na papilotce od muffinki, ta z kolejki na niewielkim kwadracie z zielonego papieru, a wszystko owinięto folią i przewiązano zieloną wstążeczką. Możecie tu uznać za przerost formy nad treścią, ja jednak potraktowałam to jak uroczy bonus. Choć  faktycznie po czasie przyznaję, że bardziej pamiętam opakowanie, niż sam smak tego mini deseru.

Wnętrze lokalu ma prostą i nowoczesną formę. Ściany w kolorze gołębim ozdobiono dużymi, kolorowymi zdjęciami, do tego dodano ciekawe lampy i dodatki o charakterze "eko". Spójną całość dopełnia kolorowe i  nowoczesne menu. Wnętrze należy raczej do tych skromnych, co też stwarza lekki  i bezpretensjonalny  klimat. Na plus muszę policzyć również wyjątkowo wyrozumiałą obsługę. Pan, który przyjmował zamówienie wykazał się nadzwyczajną wprost cierpliwością dla mojego niezdecydowania (ogólną ocenę uszczuplę jednak, o konieczność zamawiania dań przy kasie i plastiki, na których serwowane są dania).

Podsumowując, Zielona Sałata stanowi ciekawą alternatywę dla lokali szybkiej obsługi. Trzeba jednak przyznać, że ta alternatywa wiąże się z większym niż we wspomnianym Picollo wydatkiem. Lokal ma dość bogate menu, w którym każdy znajdzie coś dla siebie, ale też każdy musi sam zdecydować, czy ma ochotę wydać kilka złotych więcej na zdrowszą alternatywę. Czegokolwiek nie wybierze i tak będzie musiał się zmierzyć z plastikową „zastawą”.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+


ON:
Do Zielonej Sałaty wybierałem się z oczekiwaniem, że zjem smacznie (zawsze tego oczekuję), zdrowo (ponoć "100% bar naturalny") i niedrogo (bo jednak bar). Nie spodziewałem się za to bogatej oferty, a taka mnie na miejscu zaskoczyła. Do wyboru są przeróżne warianty zup, tostów, zapiekanek, tortilli, sałat w bułce pita, kanapek, sałatek, zestawów, a także deserów i koktajli. OK, zupy są tylko dwie (zupa dnia oraz krem z pomidorów i świeżej papryki z bazylią), ale kanapek jest już 8, a sałatek nawet 15 i do tego każdą można zestawić z jednym z sześciu sosów. Daje to zatem całkiem spory wachlarz możliwości w którym szczerze mówiąc, trochę się zagubiłem. I tutaj właśnie widzę zadanie dla obsługi, żeby doradzić, albo chociaż naprowadzić takiego zagubionego w ofercie delikwenta. No niestety jesteśmy bądź co bądź w barze i jedyna pomoc jaka mnie spotkała to uprzejme wskazanie na menu i sugestia, abym wybrał sobie coś pod moje gusta. Koniec końców zdecydowałem się na jeden z zestawów. Raz, że wychodzi taniej, dwa, że byłem głodny, a trzy, że akurat był to zestaw z grillowanym kurczakiem. Plus zatem ode mnie za to, że lokal z zielenią w nazwie nie zamyka się wyłącznie na wegetarian, serwując zarówno wspomnianego już kurczaka, jak i polędwiczkę, łososia oraz tuńczyka.

Trzeba tutaj wspomnieć, że cały lokal to zaledwie dwie salki - w większej, do której wchodzimy z ulicy są cztery stoliki, łącznie dla 9 osób, a w mniejszej na półpiętrze jest jeden stolik dla 2 osób i trzy pojedyncze siedziska barowe. Zapomnijmy zatem o wyjściu z przyjaciółmi, bowiem tylko jeden stolik jest na trzy krzesła. Tutaj wpada się na szybki, przeważnie samotny lunch (każdy z pięciu napotkanych gości był solo) albo zamawia się posiłek do biura. Wnętrze może niezbyt przytulne, za to czyste i bardzo schludne. Ot, prosta i nowoczesna estetyka.

Gdy zasiedliśmy do stołu, spotkało mnie pierwsze rozczarowanie, a mianowicie papierowo-plastikowy sposób podania dań. Drugie rozczarowanie odnosi się już do samego jedzenia. Krem z pomidorów i papryki nie ujmował niczym szczególnym i szczerze mówiąc nie przypominam sobie miejsca na gastronomicznej mapie Poznania, w którym zdarzyło mi się bardziej średnią pomidorówkę (uogólniam trochę, ale to pomidory wyraźnie dominowały nad papryką). Jasne, że zupa kosztuje tylko 6 złotych (w zestawie jeszcze taniej), a porcja jest całkiem solidna, ale skoro jest tylko jedna stała zupa w menu (druga jest zupą dnia), to powinno się ją dopracować do perfekcji, aby była wizytówką lokalu. Dalej nie było jednak wcale lepiej - kurczak słabo doprawiony, nie za ciepły, suchy. Myślałem, że chociaż sałatka się obroni, albo deser. Nic jednak z tego. Sałatka i owszem miała mnóstwo składników, ale co z tego skoro całość się nie kleiła - zarówno w przenośni (brak jakiegoś zamysłu, smaków przewodnich), jak i dosłownie (brakło dobrze skomponowanego sosu, który by wszystko scalił, gdyż ten w zestawie [curry z pomarańczą] nie spełniał tej roli zupełnie i bardziej [choć też nie za bardzo] nadawał się do suchego kurczaka). Walory smakowe poszczególnych składników tejże mieszanki także wydały mi się zupełnie nijakie w swojej przeciętności. Na stronie internetowej wspominają co prawda, że przy doborze zwracają szczególną uwagę na ich najwyższą jakość, ale dla mnie nie różniły się one niczym od tych z puszki, czy też supermarketu. Co do jogurtu, to choć nie jestem fanem mega słodkości, to jednak uważam, że deser choć trochę słodki powinien być. Ten taki nie był w ogóle i muszę ostatecznie przyznać po równo - 3 za zupę, 3 za grillowanego kurczaka i 3 za jogurt. Żeby była jasność - nie spróbowałem tam niczego co niedobre. Jednocześnie jednak nie spróbowałem niczego co smaczne. Wszystko było jakby pomiędzy. Moim zdaniem jest to kwestia pewnego dysonansu między głoszonymi przez nich hasłami, a barową rzeczywistością. Rozumiem bowiem, że chcą być kojarzeni z hasłem slow food, ale nikt mi chyba nie powie, że tak wygląda prawdziwy slow food.

Jako niedoszły marketingowiec muszę za to docenić Zieloną Sałatę za kreację wizerunkową - żywe kolory i prosty przekaz. Ponadto, takiego filmiku na You Tube, jak ten - tutaj - nie powstydziłaby się niejedna szacowna restauracja. Czas żeby za wizerunkiem poszedł smak. W końcu zdrowie, natura i smak nie są żywiołami nie do pogodzenia. Przykład koktajlu z poznańskiej Ekowiarni oraz sałatki z berlińskiej Lei e Lui świadczy, że jest to możliwe i należy do tego dążyć.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3+
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4-


KOSZTORYS:
Zestaw: sałata mała (Helsinki) + zupa (cebulowa) – 14,80 zł.
Zestaw z mięsem: kurczak grillowany (z mieszanką sałat, pieczywem, prażonymi ziarnami i sosem) + zupa (krem z pomidorów i świeżej papryki z bazylią) – 21 zł.
Ciasteczko z płatków kukurydzianych, z czekolada mleczną - 4 zł.
Jogurt naturalny z prażonym miodowym musli i z owocami – 7 zł.
Herbata x 2 (zielona i czarna) - 7 zł.
Suma: 53,80 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.59

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 40

INTERNET: www.zielonasalata.pl

Bookmark and Share

środa, 23 grudnia 2009

KUCHNIA CHRISA - cz. II / ocena 4.22 (zamknięta)

Kuchnia Chrisa zajmowała dotychczas pierwsze miejsce w naszym rankingu. Aby jednak lista Top 5 była jak najbardziej wiarygodna, postanowiliśmy wybrać się do tej restauracji ponownie. Pretekstem do wizyty była również chęć wypróbowania grudniowego menu oraz odnotowanie ewentualnych zmian i postępów. Po złożeniu zamówienia i otrzymaniu potraw spotkała nas jednak przykra niespodzianka. Okazało się, że żadne z nas nie pomyślało o naładowaniu baterii, w efekcie czego przy próbie zrobienia pierwszego zdjęcia nasz aparat chwilowo wyzionął ducha. Wiedząc jednak o tym, że właściciel restauracji jest osobą otwartą i sympatyczną, postanowiliśmy zaryzykować i napisać e-maila z prośba o udostępnienie zdjęć dań przez nas wybranych (były naprawdę pięknie podane, stąd nasza nadgorliwość). Prośba spotkała się z bardzo szybkim i przyjaznym odzewem (otrzymaliśmy większość zdjęć - oprócz zup). Prezentowane zdjęcia nie są zatem naszego autorstwa i nie odzwierciedlają dosłownie tych samych kompozycji, niemniej cieszymy się, że będziecie mieli możliwość zobaczenia, tego o czym napisaliśmy. Zdjęcia wnętrz zrobiliśmy z kolei podczas październikowej wizyty, a jedynym nowym zdjęciem w zestawieniu jest fotografia od zewnątrz.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Kiedy zobaczyłam grudniowe menu Kuchni Chrisa (wybaczcie naturalizm) nieomal zaśliniłam sobie komputer i biurko. Po prostu wiedziałam, że w grudniu muszę tam dotrzeć. Po pierwsze zupa, o której myślałam od pierwszej wizyty w podziemiach Teatru Nowego, po drugie małże nowozelandzkie. Pomiędzy zapoznaniem się z menu, a dotarciem do restauracji minęły niewiele ponad 24 godziny…

Tak się składa, że jeżeli chodzi o małże cierpię na dziwną przypadłość. Kiedy tylko usłyszę: dobre małże, świeże małże, małże w białym winie, a właściwie wszystkie małże (ze szczególnym naciskiem na małże świętego Jakuba) na rękach pojawia mi się gęsia skórka, serce zaczyna bić szybciej, na twarzy pojawia się rumieniec, a w ustach nadprodukcja śliny. Tak się również składa, że kiedyś, spędzając dłuższy czas w kraju, w którym dostęp do świeżych owoców morza był niemal nieograniczony, niestrudzenie przez kilka miesięcy, kilka razy w tygodniu smakowałam wszystkie możliwie typy małży, w prawie wszystkich możliwych odsłonach smakowych. To niezwykle przyjemne doświadczenie zaowocowało ogromną wrażliwością na niezbyt udane potrawy z wykorzystaniem tych owoców morza. Smakowanie małży w Kuchni Chrisa było zatem obciążone dość dużym bagażem doświadczeń. Niemniej gdybym była mężczyzną, zamiast szczęścia szukała dobrych małży, natchnęła Goethego do napisania jednego z arcydzieł literatury i miała na imię Faust, to zapewne Kuchnia Chrisa byłaby jednym z miejsc, w których powiedziałabym: "Trwaj chwilo, jesteś piękna!" Chwila była naprawdę piękna, choć trwała, jak to z chwilami bywa, bardzo krótko (spodziewając się jednak niewielkiej porcji domówiłam jeszcze sałatkę jako dodatek). 5 rozpływających się w ustach małży w maśle imbirowo - limonkowym skropionych olejem sezamowym smakowało bajecznie. Na chwilę też musiałam porzucić restauracyjne maniery i (mówiąc eufemistycznie) spić pozostałe w muszlach masło – idealne połączenie smaku śmietankowego, imbirowego i limonkowego. Przed małżami zjadłam zupę z szafranem i pomidorami. Była równie udana co małże (ale uwaga, z tego co dowiedziałam się od Pani kelnerki, nie jest to ta sama zupa co w menu lunchowym). W smacznym pomidorowo-szafranowym płynie pływały kawałki ryb i warzyw. Pod koniec posiłku mój mózg z drażniącą intensywnością zaczął dopominać się deseru. Wspomnienie zjedzonego tu kiedyś ciastka czekoladowego z serem pleśniowym nie dawało mi spokoju. W myślach próbowałam się przekonać, że to adwent i takie tam. Zaklinałam się także na życiorysy wszystkich znanych mi ascetów, jednak prawdopodobnie Św. Aleksy i koledzy wzięli sobie akurat wolne, bo moja walka wewnętrzna okazała się klęską. Ciasto czekoladowe, tym razem odrobinę mnie rozczarowało. Było zdecydowanie mniej serowe niż poprzednio i konsystencją przypominało fondant (płynny środek). Oczywiście bez przesady z tym rozczarowaniem, zostało przeze mnie pochłonięte sprawnie i bez większych oporów, niemniej nie było już tak zaskakujące jak za pierwszym razem.

Słowem zakończenia muszę przyznać, że wychwalając pod niebiosa dania z Kuchni Chrisa zdradzam trochę swoje „ideały”. Przez toalety Kuchni Chrisa przetacza się spora klientela widzów Teatru Nowego (do stanu restauracyjnych toalet przywiązuje dość dużą wagę, a te idealne nie były). Brakuje mi też dbałości o pewne detale (obsługa jest bardzo sympatyczna, choć nie do końca profesjonalna, a my siedząc w rogu, niedaleko kuchni słyszeliśmy dokładnie wszystkie dobiegające stamtąd rozmowy i hałas mytych naczyń i sztućców). I ostatnie, co zauważyłam dopiero wychodząc z lokalu - w restauracji można swobodnie palić papierosy. Nie jestem w tej kwestii fanatyczką i wcale nie chciałabym forsować zakazu palenia w pubach, niemniej kiedy w restauracji ktoś z sąsiedniego stolika wypuszcza z siebie kłęby tytoniowego dymu, przez co ja zamiast czuć smak dania czuję zapach papierosów, zazwyczaj jestem bardzo niezadowolona. Tutaj palący jegomość siedział w najdalszej części restauracji, przez co nie zakłócił mojego posiłku, niemniej mogłam mieć mniej szczęścia. Podsumowując, z mojego punktu widzenia jedzenie było wyśmienite, choć zdaję sobie sprawę, że w Kuchni Chrisa nadal jest kilka niedociągnięć nad którymi warto byłoby popracować.

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5



ON:
Opisując drugą wizytę w Kuchni Chrisa spróbuję możliwie często odnosić się do tej październikowej, aby obraz był pełniejszy. Ponadto, z racji tego, że lokal ten otrzymał najwyższe noty ze wszystkich ocenionych przez nas restauracji, postaram się być możliwie wrażliwy na wszelkie niedociągnięcia. Bynajmniej nie po to, aby restauracja straciła, ale dlatego, żeby nikt kto ją odwiedzi za naszą namową nie mógł nam zarzucić, że nie o wszystkim mówimy.

Podczas wcześniejszej wizyty w odremontowanych podziemiach teatru zauważyłem dwa problemy związane z wnętrzem. Pierwszy (tłum przechodniów w porze spektakli teatralnych - restauracja jest bowiem przechodnia, a jej toaleta jest jednocześnie toaletą teatru) wciąż jest aktualny i chyba w tej sytuacji lokalowej nieunikniony. Drugi problem (konstrukcja lokalu z pozoru uniemożliwiająca sprawną obsługę gości) dało się jednak rozwiązać i z przyjemnością donoszę, że rozwiązano. Obecnie obsługa jest bardzo uważna i nie ma mowy, aby nie zauważyła wchodzących gości. Kelnerki jednocześnie dyżurują na sali i cały czas są gotowe by pomóc, doradzić lub przyjąć zamówienie. Tym razem zauważyłem jednak dwa kolejne problemy lokalowe. Wpierw usiedliśmy tuż przy wejściu, obok szklanej szyby oddzielającej restaurację od teatru, jednak okazało się, że szyba nie jest dobrze spasowana i ostro wieje za każdym razem gdy otwierane są główne drzwi teatru. Normalnie nie było by to zapewne tak uciążliwe, niemniej było w przypadku kilkunastostopniowych mrozów, jakie panowały. Za namową Pani kelnerki przesiedliśmy się zatem. Jako, że trzy najlepsze stoliki osłonięte białym płótnem były już zajęte, to zdecydowaliśmy się na narożną kanapę przy wejściu do kuchni. I właśnie z tą kuchnią związany jest drugi problem, bowiem chyba nie do końca powinno być tak, że goście wyraźnie słyszą wszelkie odgłosy kuchenne, wliczając w to rozmowy kucharzy.

Przechodząc do sfery kulinarnej, przypomnę, że podczas wcześniejszej wizyty oferta lunchowa skończyła się już o 14:00, a my musieliśmy obejść się smakiem. Tym razem było odwrotnie – na lunch mogliśmy załapać się jeszcze o godz. 19:00. Skorzystałem zatem z okazji i zamówiłem z oferty lunchowej - krem pomidorowy. W przypadku takiego wyboru zupa jest mniej wyszukana i podana w mniej efektownym naczyniu, niż ta z menu (trochę szkoda, że za menu robią cztery luźne, zalaminowane kartki). Porcja jest jednak trochę większa, a koszt dużo mniejszy. Sama zupa w smaku była naprawdę smaczna i konia z rzędem temu, kto w Poznaniu wyszuka tak dobrą zupę w tak dobrej cenie. Oprócz wspomnianego kremu pomidorowego na przystawkę zamówiłem tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone, a na danie główne - curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi. W przeciwieństwie do zup, na dalsze dania przyszło nam całkiem długo oczekiwać. W kwestii tatara przyznam, że nie byłem specjalnie zachwycony. Podany był efektownie, niemniej płatki ciasta, którym był dwukrotnie przełożony, a także imbirowy Mascarpone nie pasowały smakiem do całości. Serek był zbyt mało wyrazisty, a ciasto dodatkowo utrudniło porcjowanie. Jeszcze słabiej wypadło jednak danie główne. Mała porcja curry z kurczaka na dużej porcji kuskus wydała mi się bowiem daniem zbyt jałowym i zupełnie nie zaskakującym w smaku. Nie wiem, czy to kwestia przyrządzenia potrawy, czy kwestia mojego indywidualnego gustu, niemniej żałowałem bardzo, że nie zdecydowałem się na zamówioną niegdyś polędwiczką wieprzową w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą. Tym bardziej, że ostatnio zamieniono i tak bardzo dobry boczek, na jeszcze lepszą szynkę parmeńską. W ogóle to polecam przed wizytą przejrzeć na stronie internetowej restauracji galerię potraw, aby mieć większy ogląd sytuacji. Ja gdybym przejrzał, to już na zdjęciach wychwyciłbym, że curry z kurczaka, nie wpisuję się w moją kulinarną melodię. Jedzenie oceniam tym razem na 3+, czyli dwa punkty niżej niż ostatnio, przy czym zupę oceniam na 4+, przystawkę na 4-, a danie główne na 3. Kuchnia Chrisa to suma summarum dobra restauracja zatem zakończę tym co dobre – wspomnieniem Maurel Vedeau Muscat Sec – smacznego, acz prostego, białego wina, które towarzyszyło nam podczas posiłku.

Reasumując muszę stwierdzić, że trochę się zawiodłem. Zawód jednak wytłumaczyć należy po części tym, że i oczekiwania były bardzo wysokie. Jakie z drugiej strony miały być, skoro Kuchnia Chrisa miała najwyższe noty spośród 20 restauracji, które zostały przez nas ocenione. Menu zmieniane jest jednak co miesiąc i jestem pewien, że jeszcze nie raz doznam tam kulinarnych uniesień, tak jak miało to miejsce w październiku. Uniesień tych można zresztą doznać i teraz, niemniej trzeba zdecydować się na zestaw, który zamówiła moja partnerka.

PS Po czasie nasunęła mi się refleksja, że choć idea sezonowego menu jest godna pochwały, to może nie warto kombinować z nim co miesiąc. Dojść może bowiem do sytuacji, że świetne danie zw pośpiechu zastępowane jest przeciętnym, a wszystko tylko po to, aby utrzymać zasadę, którą restaurator postawił sobie za punkt honoru.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Zupa rybna z szafranem i pomidorami - 12 zł.
Krem z pomidorów - 5 zł.
Małże nowozelandzkie pieczone z masłem imbirowo-limonkowym skropione olejem sezamowym - 30 zł.
Sałatka ze świeżych warzyw - 5 zł.
Tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone - 23 zł.
Curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi - 28 zł.
Ciastko czekoladowe z serem pleśniowym - 16 zł.
Maurel Vedeau Muscat Sec 0,125 x 2 – 24 zł.
Suma: 143 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.25

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 5

Bookmark and Share

sobota, 17 października 2009

KUCHNIA CHRISA / ocena 4.66 (zamknięta)

Przy okazji naszej ostatniej wizyty w Teatrze Nowym zauważyliśmy, że w miejscu dawnej Cafe Zapadnia powstała nowa restauracja - Kuchnia Chrisa. Niestety przed spektaklem panował spory ruch i nie było możliwości, abyśmy zdążyli skosztować cokolwiek. Postanowiliśmy zatem wrócić przy najbliższej okazji. Skusiła nas atrakcyjna oferta lunchowa, która wpadła nam w ręce w postaci ulotki - od wtorku do piątku - do godz. 17:00 - zupa oraz drugie danie w cenie 17 zł - codziennie inne menu.

PS Opis drugiej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Kiedy zobaczyłam menu zestawów lunchowych na ten tydzień w restauracji Kuchnia Chrisa, wiedziałam, że muszę spróbować zupy rybnej z szafranem i pomidorami, która razem ze szpinakową lasagne miała być dostępna w piątek. Podejrzewałam, że musi być dobra. Oczami wyobraźni widziałam coś pomiędzy francuską bouillabaise, a tymi wszystkimi pysznymi zupami pomidorowo - rybnymi, które przyszło mi wypróbować w Portugali. Od samego rana towarzyszyło mi to dobrze znane podniecenie pojawiające się przed wizytą w nowej restauracji i wypróbowaniem czegoś, na co czekam już od kilku dni.

Możecie sobie zatem wyobrazić moje rozgoryczenie, kiedy to dowiedziałam się od Pani kelnerki, że zestawy lunchowe w dniu dzisiejszym się skończyły. Choć sympatyczna kelnerka była akurat najbliżej, żeby wyładować na niej swoją frustrację, postanowiłam przyjąć sprawę ze stoickim spokojem, w końcu to nie jej wina. Ostatecznie zdecydowałam się na: zupę krem z papryki i pomarańczy z ziołowymi grzankami, bukiet sałat z pieczonym kozim serem i marmoladą z płatków fiołków oraz ciastko czekoladowe z serem pleśniowym. Zupa była smaczna, choć jak dla mnie zbyt mało wyrazista i delikatna. Z pewnością też, nie przygotowała mnie na to co miałam przeżyć za chwilę. Kompozycja kilku sałat, melonów, gruszek, pomidorów koktajlowych, sera pleśniowego i wreszcie podgrzanego na kawałku pieczywa koziego sera z marmoladą z fiołków, w towarzystwie chleba z dodatkiem lawendy i ziołowego masła, po prostu mnie uwiodła. Wyrazisty smak koziego sera w połączeniu z delikatną fiołkową słodyczą okazał się dla mnie strzałem w dziesiątkę. I choć przyznaję, że jestem zwolenniczką dań wytrawnych, a słodkie smaki rezerwuję dla deserów, to muszę przyznać, że była to jedna z najlepszych sałatek z kozim serem jakie jadłam w swoim życiu. Teoretycznie podobne połączenie słodyczy z serem zaserwowano mi na deser. Chcąc uspokoić tych, którzy mogą uznać połączenie ciasta czekoladowego z serem pleśniowym za zbyt kontrowersyjne, spieszę dodać, iż jego smak powinien przypaść do gustu każdemu czekoladożercy. Nuta gorzkiej czekolady dominuje w tym deserze, a sam pleśniowy ser dodaje tylko nieznacznej pikanterii. Dopełnieniem tych dwóch smaków są kwaskowo-słodkie maliny. Być może deser smakował mi tak bardzo dlatego, że należę do zagorzałych fanów czekolady z solą morską. Nie rozczaruje się także ten, kto jako dziecko w czasie świąt, czy innych gargantuicznych uczt dokonywał własnych eksperymentów z jedzeniem słonych paluszków i czekolady jednocześnie! Dodam jeszcze, że serwowane porcje są niewielkie. Nie przeszkadza to jednak tym, którzy tak jak ja lubią zjeść dwudaniowy obiad z deserem. Tego entuzjazmu nie podziela jednak mój portfel.

Na koniec dodam jeszcze kilka słów o obsłudze i wystroju, choć w obliczu wyjątkowego jedzenia, akurat te elementy miały dla mnie wczoraj znaczenie drugorzędne. Układ restauracji będzie dobrze znany wszystkim tym, którzy bywali tu wcześniej w cafe Zapadnia. Z pomieszczenia z okrągłym barem wyjść można do pozostałych, pełnych zakamarków sal. Te zakamarki, utrudniają zapewne pracę obsłudze, która może nie zauważyć nowo przybyłych gości. Trzeba wówczas przypomnieć o swoim istnieniu, udając się do baru. Samo wnętrze jest schludne i estetyczne. Do niczego nie można się przyczepić, ale też nie ma się nad czym specjalnie zachwycać. Przyznam, że z pewnością jeszcze tu wrócę. Tym bardziej, że menu ustalane jest z góry na miesiąc i pewnie warto śledzić wszelkie nowości (choć z równie wielka przyjemnością zjadłabym ponownie to co było mi dane spróbować wczoraj). Chciałabym także przekonać się, czy oferta lunchowa nie odbiega poziomem od dań serwowanych w ogólnym menu. Zgodnie z tym, czego dowiedzieliśmy się od obsługi, sytuacja z brakiem zestawów lunchowych była wyjątkowa. Zatem, do następnego razu!

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5+


ON:
Wyremontowana piwnica Teatru Nowego prezentuje się całkiem nieźle. Zauważyłem tylko dwa problemy. Pierwszy, to tłok gości oraz zwykłych przechodniów w porze spektakli teatralnych (toaleta restauracji, jest toaletą teatru, przy czym restauracja ma dwa wejścia i jest przechodnia). Drugi z kolei problem, to taka konstrukcja lokalu, że obsługa czasem nie zauważa przybycia nowych gości, co kłopotliwie trzeba samemu sygnalizować przy barze. Przejdźmy jednak do jedzenia. W związku z faktem, że jak nam zakomunikowano, po raz pierwszy zabrakło oferty lunchowej (skończyła się już o 14:00 z powodu mnogości chętnych), zdecydowaliśmy się zamówić z menu, które zgodnie z koncepcją właściciela - Chrisa Pedersena, zmienia się co miesiąc i zawiera nie więcej niż 20 dań. Zdecydowałem się na zupę z limonek z imbirowym musem z kurczaka, polędwiczki wieprzowe w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą, a także na pół ciastka czekoladowego z serem pleśniowym. Wszystkie dania - zarówno zupa, mięso, jak i deser - były nowatorsko przyrządzone, bardzo ciekawe i wręcz rewelacyjne w smaku. Jeden jedyny zarzut mógłbym sformułować odnośnie wielkości porcji (szczególnie przepysznej zupy). Rozumiem jednak, że tak dobra kuchnia, za w miarę rozsądne pieniądze, wymagała kompromisu. Jeżeli zatem ktoś mnie kiedyś zapyta, gdzie można dobrze zjeść w Poznaniu, to śmiało odpowiem, że u Chrisa.

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5


KOSZTORYS:
Krem z papryki i pomarańczy, z ziołowymi grzankami - 12 zł.
Zupa z limonek z imbirowym musem z kurczaka - 12 zł.
Bukiet sałat z pieczonym kozim serem i marmoladą z płatków fiołków - 25 zł.
Polędwiczki wieprzowe w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą - 29 zł.
Ciastko czekoladowe z serem pleśniowym - 16 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 14 zł.
Suma: 108 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.66

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 5

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...