wtorek, 14 czerwca 2011

PLATINUM / ocena 3.95

Podczas tegorocznej akcji „Poznań za pół ceny” na wizytę wytypowaliśmy restaurację, która mieści się w hotelu Platinum Palace Residence. Dlaczego taki, a nie inny wybór? Po pierwsze, chcieliśmy uniknąć tłumów, które przy tak szeroko zakrojonej akcji mogłyby wpływać niekorzystnie zarówno na komfort spożywania posiłku oraz (co dla nas również ważne) swobodę fotografowania. Tylko restauracja położona poza centrum dawała tego gwarancję, a fakt, że jest stosunkowo młoda, tylko zwiększał nasze szanse na spokój. Po drugie, chcieliśmy wybrać restaurację z wyższej półki cenowej, w której wizyta w ciągu roku mogłaby nadwyrężyć nasz budżet na tyle, że pewnie odkładalibyśmy ją na później. Po trzecie, postanowiliśmy wziąć pod uwagę tylko te restauracje, w których można było zarezerwować stolik, a także te, które proponowały zniżkę na dania z codziennej karty, a nie karty stworzonej specjalnie z okazji „za pół ceny”.


ONA:
Przyznam uczciwie, że przełom maja i czerwca niespecjalnie skłania mnie do częstych wizyt w restauracjach. Wszak to czas szparagów, a mój stosunek do nich graniczy z obsesją. Wstyd się przyznać, ale jeśli miałabym się przyjrzeć mojemu jadłospisowi z ostatnich 4 tygodni, to na palcach jednej ręki mogłabym policzyć dni w których nie jadłam mojego ulubionego warzywa. Zapach kwitnących akacji i smak szparagów to coś, co skutecznie odciągało mnie od wycieczek do centrum w poszukiwaniu restauracyjnych uniesień. Platinum było zatem pierwszą restauracją, do której trafiłam po tej krótkiej przerwie.

Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o istnieniu tego lokalu, kiedy to kilka miesięcy temu tramwaj nr 6 zamiast zawieźć nas w stronę ulicy Grunwaldzkiej niespodziewanie skręcił w ulicę Głogowską. Ta wymuszona zmiana drogi do domu zaowocowała długim spacerem, podczas którego naszym oczom ukazała się ładnie wyremontowana willa w jednej z naszych ulubionych części Grunwaldu. Trudno było również nie zauważyć szyldu zawierającego słowo "restauracja". Zaraz po powrocie do domu postanowiliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o przybytku, o którym wcześniej nic nie słyszeliśmy (czy to zamierzone, czy nie, marketing mają beznadziejny). Ważną informacją było dla mnie to, że szefem kuchni został tam pan Dominik Brodziak, którego mieliśmy okazję poznać a propos przygotowań poznańskiej ekipy do konkursu Bocuse d’Or (D.B. był wówczas szefem kuchni w restauracji hotelu HP Park i jednocześnie trenerem polskiej reprezentacji w konkursie). Wiele wskazywało na to, że restauracja ma szansę okazać się ciekawym odkryciem na mapie Poznania. Od zauważenia nowego miejsca do wizyty w nim upłynęło trochę czasu (lokali na liście oczekujących jest naprawdę wiele, a ten wyprzedził inne poniekąd za sprawą akcji "Poznań za pół ceny"), ani trochę nie zmniejszyło to jednak naszej ciekawości.

W dzień wizyty w lokalu upał należał do tych ciężkich do zniesienia, a my byliśmy po intensywnym dniu we Wrocławiu, dlatego spokojny spacer do restauracji Platinum i posiłek w jej chłodnym wnętrzu zdawał się być dobrym rozwiązaniem. Domyślałam się, że lokalizacja poza ścisłym centrum uchroni nas przed tłumami. Brak tłumów na samym początku potwierdziło zachowanie Pani, która przywitała nas na recepcji sprawiając wrażenie zszokowanej naszym widokiem. Stosunkowo długo nie mogła ustalić kim jesteśmy i co z nami zrobić (mimo wcześniejszej rezerwacji i obwieszczeniu tego faktu tuż po przywitaniu). Po chwili powiedziała, że mamy zająć miejsce na tarasie, co spotkało się z moim bardzo zdecydowanym sprzeciwem. Otóż na tarasie nie było nawet skrawka cienia (zdjęcie które możecie zobaczyć zostało wykonane już po posiłku, kiedy pojawił się cień rzucany przez sam budynek). Wyobraźcie sobie zatem przyjemność jedzenia posiłku w ponad 30 stopniowym upale, na plastikowych krzesłach w pełnym słońcu (była godzina 13). W związku z moim sprzeciwem, Pani poprosiła nas abyśmy poczekali na kanapie, a obsługa przygotuje dla nas stolik wewnątrz. Czekaliśmy jakieś 10 minut, stolika wprawdzie nie przygotowano, ale w końcu znaleziono dla nas miejsce (dodam, że w restauracji nie było żadnego gościa poza nami). Posadzono nas po prostu przy długim stole, który wyglądał jakby został opuszczony kilka godzin temu przez ekipę, która jadła tu śniadanie (przy niektórych nakryciach brakowało sztućców, gdzie indziej kieliszków, a na stołach leżały wygniecione serwetki). Byłam przekonana, że zaraz ktoś przyjdzie, wymieni serwetki, uzupełni szklanki i wymieni sztućce (przede mną leżał brudny widelec, przed Marcinem brudny nóż). Niestety nic takiego się nie stało. Wymiętolone serwetki pozostały przy naszych nakryciach, a sztućce musieliśmy wymienić sobie sami. Co by nie mówić dostaliśmy jednak czyste sztućce do przystawek (nota bene położono je w złym miejscu). No trudno, liczba skuch od samego początku była zatrważająca, nie zmienia to jednak faktu, że obsługujące nas osoby były bardzo miłe i uśmiechnięte. W końcu przyszedł czas na zamówienie - wybrałam kałamarniczki z pomidorami confit i sałatką z soczewicy, zupę jarzynową, grillowanego dorsza z sosem z warzyw oraz creme brulle z gruszkami. Kałamarniczki były bardzo smaczne, a w towarzystwie soczystych pomidorów confit ocierały się o smakołyk, którego samo wspomnienie pobudza ślinianki do pracy. Najsłabszym ogniwem była tu soczewica ugotowana al dente. Nie to żeby była niesmaczna, ale raczej zwyczajna i było jej za dużo w stosunku do pozostałych składników. Dalej zupa krem z warzyw - w smaku podobna do rasowej domowej jarzynówki. Ciekawym motywem było jednak to, że została podana w formie kremu o pięknym, żółtawym kolorze wraz z kleksem kwaśniej śmietany i oliwą. Zarówno konsystencja i dodatki sprawiły, że swojski smak stał się bardziej wyrafinowany. Kolejnym daniem był dorsz podany z kremowym sosem z warzyw (marchew, seler korzeniowy, seler naciowy). Ryba była świetna, soczysta i delikatna, a sos smakował  trochę znajomo, ale zarazem ciekawie. Wyczuwałam w nim nuty anyżowej słodyczy (może to sam anyż, a może koper włoski lub moja wybujała wyobraźnia ;)). Nie do końca rozumiem jednak dlaczego rybę podano na solidnym kopcu puree ziemniaczanego (o czym nawet nie wspomniano w menu). W sumie nie przepadam za ziemniakami (to oczywiście nie jest problemem, mogłam je zostawić) i naprawdę nie wiem po co się one tam znalazły, jedyną funkcją jaką tu pełniły to chyba funkcja zapychacza. Stosunkowo lekkie i wykwintne danie, stało się przez nie przyciężkawe i nieco domowe. Na koniec uraczyliśmy się jeszcze creme brulee (podanym bez kokilki), który choć smakowo był bez zarzutu, to konsystencją zbliżał się bardziej do pana cotty niż kremu.

Nie wspomniałam nic o wnętrzu, dlatego dodam jeszcze kilka słów w tym temacie. Choć charakter budynku implikuje skojarzenia z powiewem przeszłości, wewnątrz mamy do czynienia z nowoczesnym minimalizmem w czarno białych odcieniach, przełamanych kolorowymi zdjęciami oraz elementami różu i fioletu (poduszki na kanapach i kable z żarówkami w holu). Zestawienie czerni i bieli, choć należy do klasyków, wieje nudą (szczególnie w zestawieniu z fioletem i różem), niemniej trzeba powiedzieć, że całość ma estetyczny charakter, z lekkim, choć nie irytującym snobistycznym zadęciem. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie aspekty dochodzę do wniosku, że Platinum mnie rozczarowało. Najbardziej obroniło się jedzenie. Najsłabiej wypadła obsługa. Samo jedzenie mogę zatem polecić, choć cieszę się, że zapłaciłam za nie połowę ceny. Płacąc 100% w kontekście całokształtu czułabym się oszukana. To z pewnością miejsce z potencjałem, ale póki co niewykorzystanym.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 3
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Rezerwacja w restauracji Platinum dość mocno rozbudzała moje nadzieje. Sądziłem, że jeśli nawet na Reymonta nie odkryjemy restauracji na europejskim poziomie, to z pewnością ulokuje się ona w naszym zestawieniu TOP 5. W końcu niemałe pieniądze w nią zainwestowano, a ciekawie brzmiące menu sygnuje Dominik Brodziak - trener reprezentacji Polski w konkursie kulinarnym Bocuse d'Or 2011. Zestawiając te fakty z przyzwoitą, ale nie rewelacyjną oceną końcową trzeba przyznać, że moje nadzieje pozostały niespełnione. Ale po kolei. Co poszło nie tak? Już wyjaśniam.

Najsłabszym ogniwem Platinum jest z pewnością obsługa. Niezanotowana rezerwacja, prowizorka z przygotowaniem stolika, posadzenie nas przy stole imprezowym, niedomyte sztućce, hałas odkurzacza, zasłyszane wątpliwości jednego z kelnerów („czy najpierw podaje się zupę, czy może przystawkę”), a także ciągłe, lekko irytujące, bo świadczące o ignorancji zapytania przy serwowaniu posiłków („dla kogo polędwica?”; „dla kogo krem ze szparagów?”; „dla kogo jagnięcina?”; „creme brulle tylko jeden?”) - wszystko to jakoś szczególnie nie szokuje i może mieć miejsce w bezpretensjonalnej knajpce, ale nie powinno się zdarzyć w lokalu, gdzie rachunek sięga trzystu złotych. Żeby było bardziej groteskowo - przez 90% wizyty byliśmy w restauracji jedynymi gośćmi, a obsługa nie notowała wakatów. Obsługiwało nas bowiem łącznie czterech kelnerów i choć wszyscy byli uprzejmi i elegancko ubrani, a cześć także uśmiechnięta, to organizacja całości kulała, że hej.

Lepiej Platinum prezentuje się pod względem wystroju wnętrz, choć i tu nie zrobiono wszystkiego, co można było z tym wnętrzem zrobić, aby nadać mu komfort restauracji z wyższej półki. Jest prostota i elegancja, ale człowiek w środku nie do końca czuję się komfortowo. Być może to kwestia posadzenia nas przy stole jubileuszowym, a może moje osobiste Feng Shui, ale ewidentnie brakowało mi tego czegoś. Przejdźmy jednak do tego co w Platinum najlepsze. Przejdźmy do jedzenia. Na przystawkę zamówiłem pieczoną polędwicę cielęcą z sosem z tuńczyka, kaparami i rucolą. Cieniutko pokrojona polędwica określiłbym jako bardziej delikatną alternatywę wobec carpaccio, która sama w sobie nie byłaby może tak szczególna, ale w połączeniu z sosem nabrała szlachetności. Aksamitne też było zestawienie tegoż sosu z podanymi nam bułeczkami oraz trzema smakowymi masełkami. Przystawka przy tym wcale nie mała, a jak na restauracje z tej półki cenowej, to wręcz bardzo sycąca. Także zresztą zupy była całkiem solidna miseczka, niemniej z zupą problem był innego rodzaju. Tak bowiem, jak wśród pozycji menu bez problemu wskazałbym po kilka przystawek i dań głównych, których z przyjemnością i ciekawością bym zamówił, tak wybór zup trochę mnie rozczarował. Kompozycje przystawek i dań głównych brzmiały bowiem intrygująco, a zupy całkowicie swojsko. Postanowiłem jednak mieć pełny obraz sytuacji, przekrojowo przejść przez menu i zamówić krem ze szparagów. Nie powiem – był smaczny, ale nic poza tym – żadnych fajerwerków. Był dość gęsty, a przy tym idealnie przetarty przez sitko. Na minus liczę zestawienie z ptysiami, bowiem delikatność z jeszcze większą delikatnością była tu zestawiana. Ot, sprawnie przyrządzone danie, które z łatwością upichcicie w domu, przy czym z pewnością na jego przygotowanie nie zużyjecie szaragów i ptysiów za 22 złote ;) Zamówiona przez Anię zupa była co prawda równie swojska z nazwy, ale w tym przypadku delikatność kremu z warzyw była przełamana kwaśną śmietaną, a ogólna kompozycja smaków wybijała się ponad krem szparagowy. Trochę innego typu rozczarowanie spotkało mnie z daniem głównym, gdy bowiem czytam „duszona jagnięcina walijska z cebulkami cipolini w kremie z białej fasoli coco” to mam przed oczami danie równie wykwintne co lekkie. Bardziej zatem spodziewałem się czegoś na kształt jagnięciny podanej mi w La Passion du Vin, a mniej jagnięciny zalanej sporą porcją przyciężkawego, brązowego sosu, w którym totalnie ginął smak kremu z białej fasoli. Samo mięso przy tym jednak bardzo smaczne, aczkolwiek dodatki mało trafione. Z daniem głównym było zatem w skrócie, tak jak z większością obszarów w Platinum – ładnie podane, niby wszystko gra, ale braknie szlifu perfekcji. Niby szczegóły, ale restauracje aspirujące do miana najlepszych powinniśmy odwiedzać właśnie po to, aby tę perfekcję poznać. To jednak nie koniec posiłku, gdyż na deser wespół z Anią domówiliśmy creme brulle z gruszkami, do którego zastrzeżeń nie mam żadnych. Bardzo mi smakował, miał odpowiadającą mi konsystencje, fajną skorupkę i był bardzo miłym akcentem kończącym wizytę w Platinum. Suma sumarum polędwiczkę oceniam na 5, krem ze szparagów na 4, jagnięcinę na 4, a creme brule na 5. Na koniec wspomnę jeszcze o jakości do ceny. Otóż poziom cen z pewnością do najniższych nie należy, ale tak jak przystawka i deser były warte swojej ceny, a zupa i danie główne nie do końca, to małe piwo Żywiec w cenie 14 zł jest chyba swoistym przekroczeniem granic rozsądku. Jasne, że my akurat korzystaliśmy z wszystkiego za pół ceny, więc skarżyć się nie powinienem, aczkolwiek promocja dotyczy tylko dwóch dni w roku, a ocenić należy całokształt.

Gdy uważnie obejdziecie Platinum Palace Residence natkniecie się na dość sporych rozmiarów tablicę informującą o tym, że projekt przebudowy willi z przeznaczeniem na ekskluzywny hotel butikowy współfinansowany był przez Unię Europejską. To co jednak mnie na tej tablicy najbardziej zaciekawiło to wartość inwestycji opiewająca na kwotę 8 182 693,72 zł. Wspominam o tym wyłącznie dlatego, że niedostatki w polskich restauracjach zbyt często tłumaczy się brakiem odpowiednich funduszy (vide piąty komentarz pod recenzją Fischers Fritz). Tutaj tej linii obrony zastosować się nie da. Trzeba wymyślić coś innego, aby wytłumaczyć dlaczego inwestor, który wydał 8 milionów złotych - nie stworzył restauracji na europejskim poziomie. Jakieś pomysły?

PS Żeby nie było, że skreślam Platinum, to wspomnę, że zatrudnienie sprawnego menadżera restauracji, przeszkolenie obsługi, trochę pracy nad wystrojem oraz kartą menu i może to być całkiem fajna alternatywa dla tych, którzy jadają w Blow Up Hall, Hugo, czy La Palais du Jardin.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4= (na zachętę)
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-  (4+ podczas "Poznań za pół ceny)


KOSZTORYS::
Małe kałamarniczki z czosnkiem gorącą sałatką z soczewicy i pomidorami confit - 32 zł.
Pieczona polędwica cielęca z sosem z tuńczyka, kaparami i rucolą - 38 zł.
Krem z warzyw z kwaśną śmietaną i szczypiorkiem - 19 zł.
Krem ze szparagów - 22 zł.
Polędwica z dorsza w aromatycznym sosie z warzywami i szafranem - 65 zł.
Duszona jagnięcina walijska z cebulkami cipolini w kremie z białej fasoli coco - 64 zł.
Creme brulle z gruszkami - 21 zł.
Żywiec 0,33 x 2 - 28 zł.
Suma: 289 zł (144,5 zł podczas "Poznań za pół ceny").

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.95

ADRES: Poznań, ul. Reymonta 19 (Platinum Palace Residence)
INTERNET: www.platinumpalace.pl

Bookmark and Share

2 komentarze:

Ponurak pisze...

Ja może trochę, naprawdę trochę o moim weekendzie z "Poznań za Pół Ceny".Piszę trochę bo komentarz który sporządziłem przed chwilą(a którego nie zgłosiłem do moderowania) zajmował 1/2 worda a de facto opisałem tam tylko jedną z 5 restauracji jakie chciałem opisać,
ja byłem w Bażanciarni, lokal choć kiedyś sygnowany Nazwiskiem Magdaleny Gessler totalnie mnie zawiódł, tak jak i w waszym przypadku w moim jedynie co samo się obroniło to jedzenie, obsługa mizerna- do tego stopnia że szuće do dania głownego podano mi ładnych kilka minut po tym jak przyniesiono mi gorącą i aromatyczną kaczkę, lokal z jednej strony wydawał się nie dokończony(z moimi plecami w czymś w rodzaju kominka była dziura w ścianie zdaje się do kuchni- mało iż zakryta była blachą i pianką jakaś budowlaną to jeszcze ze dochodziły mnie od głosy z kuchni) z drugiej strony schody a raczej lakier na nich i farba na ścianach zdecydowanie nadawała się do odświeżenia.
Byłem w Wadze, kapitalne miejsce stosunek jakości do ceny po prostu powala na kolana przy tej lokalizacji- do tego dobry wybór i w przystępnych cenach win które uwielbiam.
Na deser skierowałem się do La Rambli bardzo dobra obsługa która po mimo panującego upału jaki natłoku gości nie zapomniała co to uśmiech a zajmując jedne sensowne(by móc zaczepić choć na chwilę obsługę by odpowiedzieli mi nasuwające mi się pytania) miejsce przy barze kipiała humorem i radą. W takiej atmosferze kieliszek zwykłego chardonnay jest czymś genialnym, skusiliśmy się tam na ich deser prosty łatwy i przyjemny Flan a przy tym jakże smaczny.
W drugim dniu po poleceniu przez zaznajomionego kelnera z dnia poprzedniego udaliśmy się do Vine Bridge na Śródce, oczywiście całe przedpołudnie sprawdzaliśmy gdzie idziemy i po co- jakoś takie sprawdzanie wytwarza we mnie pewne emocji gdzieś nawet porównałbym do swego rodzaju adrenaliny.
Moje wyobrażenia o lokalu w zupełności się nie sprawdziły,po pierwsze wyobrażałem sobie restauracje co najmniej średniej wielkości, gdzieś przy moście Jordana w jakieś miłej odrestaurowanej na potrzeby lokalu kamieniczce a przynajmniej jej froncie.O jakie zaskoczenie, z kamienicą nie zrobiono nic lokal trzy stoliki przy czym 2x2osoby i 1x3, maleństwo. Wystrój desiagnerski ale muszę przyznać że przy tym ciekawy i miły dla oka(absolutnie nie mam tu mowy o agresywności na poziomie viollet sushi) przyczepić się jedynie można chyba tylko do krzeseł nie dojść że plastikowe to jeszcze mało wygodne, obsługa po mimo iż mała(2 osoby i kucharz) to bardzo profesjonalna. Zaczęli zdecydowanie od wysokiego tonu jakim dla mnie była propozycja napicia się rieslinga z polskiej winnicy od pana Jaworka rzecz której nie zaproponowano mi w żadnej z poznańskiej pijalni wina, a dalej było tylko lepiej dostałem menu ciekawe jednak zaznaczono od razu że nie jest sztywne ale tylko pewnymi propozycjami na jedzenie i że kucharz jeśli tylko mamy ochotę przyrządzi dla nas to na co mamy ochotę(z racji na dojść małą kuchnie kucharz ma ograniczone pole manewru ale nie było problemu by coś ustalić wspólnie z nim).O jedzeniu powiem krótko, wybraliśmy propozycje z menu i zarówno przystawka jak i danie główne jak i deser były dziełami a przy tym dobre i smaczne. Lokal zdecydowanie ma swój własny bardzo wyraźny oryginalny charakter i jest bardzo specyficzny a przy tym wszystkim żywy co potwierdzają liczne eventy.Dla mnie absolutny hit w Poznaniu.

Ps. Do moderatorów nie bardzo wiedziałem gdzie wkleić swój komentarz, a musiałem się z wami podzielić tym odkryciem( choć i tak starałem się o bardzo ograniczoną formę) natomiast jeśli są jakiekolwiek obiekcje co do jego słuszności bycia tu proszę o przeniesienie w w słuszniejsze miejsce bądź nie umieszczania go na blogu.

Anonimowy pisze...

wtrące małe 3 grosze jeśli chodzi o dfinansowanie z UE do remontu starej willi. Trzeba by się w ten temat dużo bardziej zgłębić, żeby poznać wszystkie apspekty takiej działalności, ale tego typu "manewr" był już stosowany w innych krajach. Mechanizmu dokładnie nie znam, ale całość kończy się tym, że inwestor po paru latach działalności dostaje wille na własność i potem może sobie ją już spokojnie sprzedać z dużym zyskiem. Dlatego też, restauracja ta, jak również hotel/aparamenty nie ma dużego ciśnienia na marketing i zdobywanie rynku. Ten interes musi po prostu działać przez parę lat, ale nie on ma przynieść lwią część profitów. Taka sama rstauracja mieści się też we Wrocławiu, również w starej willi, powstała tam nieco wcześniej. Tyle spostrzeżeń ode mnie, jak ktoś chce się z tematem bliżej zapoznać, to na pewno warto, bo jest to dość ciekawe.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...