wtorek, 4 stycznia 2011

Zjeść Poznań na wakacjach - DUBLIN 2010

Wyjazd do Dublina z pewnością na zawsze kojarzył nam się będzie z islandzkim wulkanem Eyjafjallajokull, który skutecznie krzyżował nasze plany, a także wprowadzał do nich element nieznośnej niepewności. Najpierw o godz. 23:00 dowiedzieliśmy się, że nasz poranny lot został odwołany, a gdy po kilku dniach przywrócono regularne połączenia z Irlandią i zarezerwowaliśmy kolejny lot (na za dwa tygodnie), to na trzy dni przed chmura wulkanicznego pyłu powróciła i jeszcze na lotnisku nie wiedzieliśmy, czy aby na pewno wystartujemy. Ostatecznie wystartowaliśmy i dotarliśmy na czas, ale przez trzy dni pobytu, co rusz doniesienia radiowe straszyły nas, że utkniemy na Zielonej Wyspie nie weekend, ale może i nawet kilka tygodni. Taka, a nie inna sytuacja sprawiła, że nie byliśmy w stanie zarezerwować w Dublinie jakiegokolwiek stolika i musieliśmy pójść na gastronomiczny żywioł. O tyle nas to bolało, że Dublin może pochwalić się pięcioma gwiazdkami Michelin oraz trzema wyróżnieniami Bib Gourmand.


Dlaczego Dublin?
Oczywiście do stolicy Irlandii nie lecieliśmy dlatego, że mieliśmy kaprys, aby pójść do tamtejszych restauracji. Przede wszystkim chcieliśmy odwiedzić Martę i Lineu, którzy usilnie nas od jakiegoś czasu do siebie zapraszali. Restauracje były zatem niejako na uboczu wizyty, ale że to bardziej restauracyjny blog, aniżeli rodzinny czy turystyczny, to na nich się tutaj skupimy. Gdy już dotarliśmy już z lotniska do mieszkania Marty i Lineu (z jego okien roztaczał się bardzo fajny widok na Grand Canal oraz nowoczesny zakątek Dublina, przy tym kanale ulokowany), Marta określiła stanowczo, że dziś (w piątek) zaprasza nas do jednego ze swoich ulubionych lokali, a pojutrze (w niedzielę) przygotowuje kolację w domu. Wiedzieliśmy zatem na czym stoimy i że na autorski szlak kulinarny zostaje nam cała sobota i połowa niedzieli. Z tą wiedzą ruszyliśmy do Yamamori...


Patrick Guilbauld
Idąc spacerem w kierunku centrum nieoczekiwanie naszym oczom ukazała się restauracja Patrick Guilbauld, która mieści się w niepozornym szeregowcu z czerwonej cegły. Szczerze powiedziawszy wyzwoliło w nas to sporą dawkę kulinarnej adrenaliny, bowiem jest to jedyny lokal nie tylko w Dublinie, ale i całej Irlandii, który wyróżniono aż dwoma gwiazdkami (**) Michelin i prawdopodobnie najlepsza restauracja, przed którą do tej pory staliśmy (stan na maj 2010). A że byliśmy tak blisko, to wypadało rzucić okiem na wystawione menu, a także wejść i zapytać o stolik na lunch (dwa dania 38 €; trzy dania 50 €). Tak też zrobiliśmy, niemniej pierwszy wolny stolik był dostępny... dopiero za trzy tygodnie :(

www.restaurantpatrickguilbaud.ie


Yamamori
Japońska restauracja typu casual (nie lubimy tego określenia, jednak tu pasuje jak ulał, a do tego jesteśmy przecież w anglojęzycznej Irlandii). Chyba nie tylko Marta i Lineu traktują ten lokal jako swój ulubiony, ponieważ przy wejściu regularnie ustawiała się kolejka chętnych na wolny stolik. Nasza czteroosobowa grupka była dopiero piąta w kolejce, co trochę nas niepokoiło, jednak miejsce doczekaliśmy się nadzwyczaj szybko. W ogóle bardzo pozytywnie zapisała się nam w pamięci obsługa kelnerska Yamamori. Wyobraźcie sobie bowiem tłum ludzi, mnóstwo zamówień i wydawanych dań, a przy tym kelnerów którzy wszystko widzą, zawsze doradzą, uwiną się z licznymi zamówieniami, są uśmiechnięci i życzliwie do każdego zagadają. Nie wiemy w czym tkwi tajemnica, ale widać było po tych ludziach, że wynagradzani są po irlandzku, a praca nie jest dla nich przykrym obowiązkiem. Dla nas z kolei wizyta w Yamamori była doskonałą sposobnością, aby wypróbować te z dań kuchni japońskiej, o których słyszeliśmy i nas ciekawiły, a których nie mieliśmy okazji spróbować w Poznaniu. I tak Ania zamówiła Seafood Ramen (16,95 €), a Marcin Gyuniku Yaki Soba (16,95 €). Porcje były obfite, całkiem smaczne i szybko podane. Porównaliśmy także doskonale znane nam smaki zupy miso (2,50 €) oraz sushi z łososiem i awokado (8,75 €), aby stwierdzić, że akurat na tym polu Poznań niczym nie odstaje od reszty Europy. Swoją drogą ciekawy to pomysł na japoński casual, a jeszcze ciekawsze jest, czy sprawdziłby się u nas i przełamał niepisany monopol casualu arabskiego.

www.yamamorinoodles.ie


The Church
W sobotę postanowiliśmy udać się do kolebki irladzkiej whiskey Jameson, jaką jest stara destylarnia na Bow Street. Po drodze naszą uwagę przykuła restauracja, która mieści się w budynku dawnego kościoła św. Marii. Co niemal szokujące z polskiego punktu widzenia, to fakt, że po zmroku podziemia XVIII wiecznego kościoła pełnią funkcję nocnego klubu. I chyba nie był to znowu taki pierwszy lepszy kościół, bowiem o jego randze może świadczyć fakt, że to właśnie tutaj w 1761 r. ślub brał Arthur Guinness (założyciel znanego na cały świat browaru).

www.thechurch.ie


The Old Jameson Distillery
Destylarnia założona przez Johna Jamesona w 1780 r. wyrabiała whiskey w tej części Dublina przez 191 lat, aż do roku 1971, kiedy to produkcja została przeniesiona do Midleton w hrabstwie Cork. Budynek starej destylarni przy Bow Street przekształcono z kolei w popularne centrum wystawiennicze, którego zwiedzanie (13,50 €) rozpoczęliśmy w salce kinowej od projekcji krótkiego filmu pt „Opowieść o irlandzkiej whiskey Jameson”. Następnie przeszliśmy przez osiem sal, które nawiązywały tematycznie do etapów produkcji irlandzkiej whiskey – magazyn zbożowy, słodowanie, mielenie sodu, przygotowywanie zacieru, fermentacja, destylacja, dojrzewanie oraz mieszanie i przelewanie do kadzi. Na sam koniec był poczęstunek w postaci czystej whiskey lub jednego z trzech drinków na jej bazie. Dodatkowo Ania została wybrana do degustacji trzech trunków, który ukończyła z dyplomem zawodowego testera whiskey. Fakt faktem, że oprócz dyplomu Ania otrzymała również dożywotni zakaz wstępu do destylarni Jameson, ale taka właśnie była cena twardego obstawiania przy swoim, że to szkocka whisky (przed irlandzką i amerykańską whiskey) zwyciężyła tę degustację ;) Trzeba przyznać, że wyszliśmy stamtąd bogatsi o garść ciekawych informacji, ale nie da się też ukryć, że obiekt został dostosowany do percepcji typowego turysty anglojęzycznego, który najlepiej chłonie wiedzę wówczas, gdy poda mu się ją w formie łatwo przyswajalnego disneylandu. My wolelibyśmy zwiedzać prawdziwą destylarnię zamiast jej makiety, ale to już taka osobista refleksja. Respekt budzić za to musi perfekcyjna organizacja oraz dopracowana sfera marketingowa (bar, restauracja, sklep z pamiątkami, materiały promocyjne).

www.tours.jamesonwhiskey.com


The Pig’s Ear
Niestety ze względu na brak wcześniejszej rezerwacji byliśmy zmuszeni odpuścić sobie wszystkie, dublińskie restauracje z gwiazdkami Michelin. Zeszliśmy zatem z oczekiwaniami półkę niżej z zamiarem spożycia choćby lunchu (w tych godzinach łatwiej o miejsce) w jednej z trzech restauracji wyróżnionej oznaczeniem Bib Gourmand (dobra kuchnia w korzystnej cenie). Przez wzgląd na menu, a także położenie wybór padł na lokal o różowych drzwiach i swojskiej nazwie The Pig’s Ear. Jednak pech zdawał się nas nie opuszczać i tam również nie znaleźliśmy wolnego miejsca. Co prawda, nie trzeba było w tym przypadku rezerwować stolika z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, ale marna to pociecha skoro, ani jeden stolik nie był wolny, a i na zwolnienie żadnego się nie zanosiło. Szkoda i to bardzo, bowiem mieliśmy szansę spróbować nowoczesnej kuchni irlandzkiej w naprawdę korzystnej, jak na ten poziom, cenie (jedno danie 11,95 €; dwa dania 15,95 €; trzy dania 19,95 €).

www.thepigsear.com


Davy Byrne's
Jako, że w niedzielę większość szacownych restauracji w Dublinie jest albo zamknięta, albo serwuje mało interesujący nas brunch, to musieliśmy wymyślić coś alternatywnego. Chcieliśmy jednak, aby było to coś z jajem, coś czego nie ma w Poznaniu, coś wyjątkowego. Zdecydowaliśmy się zatem odwiedzić pub Davy Byrne's, który ma swoje stałe miejsce na kartach literatury światowej. To bowiem właśnie tutaj zachodzi Leopold Bloom (główny bohater „Ulyssesa” Jamesa Joyce'a) na kanapkę z serem gorgonzola oraz kieliszek burgunda. Nasze menu składało się jednak z zupy warzywnej z ciemnym chlebem (4,35 €), krewetek tygrysich usmażonych w cieście filo z sałatką (11,95 €), a także pół tuzina ostryg (11,95 €). Przejdźmy jednak na chwilę do literatury...

„He entered Davy Byrne's. Moral pub. He doesn't chat. Stands a drink now and then. But in leapyear once in four. Cashed a cheque for me once.
What will I take now? He drew his watch. Let me see now. Shandygaff?
—Hello, Bloom, Nosey Flynn said from his nook.
—Hello, Flynn.
—How's things?
—Tiptop ... Let me see. I'll take a glass of burgundy and ... let me see.
(...)
—Have you a cheese sandwich?
—Yes, sir.
Like a few olives too if they had them. Italian I prefer. Good glass of burgundy take away that. Lubricate. A nice salad, cool as a cucumber, Tom Kernan can dress. Puts gusto into it. Pure olive oil. Milly served me that cutlet with a sprig of parsley. Take one Spanish onion. God made food, the devil the cooks. Devilled crab.
—Wife well?
—Quite well, thanks ... A cheese sandwich, then. Gorgonzola, have you?
—Yes, sir.
(...)
Davy Byrne came forward from the hindbar in tuckstitched shirtsleeves, cleaning his lips with two wipes of his napkin. Herring's blush. Whose smile upon each feature plays with such and such replete. Too much fat on the parsnips.
—And here's himself and pepper on him, Nosey Flynn said. Can you give us a good one for the Gold cup?
—I'm off that, Mr Flynn, Davy Byrne answered. I never put anything on a horse.
—You're right there, Nosey Flynn said.
Mr Bloom ate his strips of sandwich, fresh clean bread, with relish of disgust, pungent mustard, the feety savour of green cheese. Sips of his wine soothed his palate. Not logwood that. Tastes fuller this weather with the chill off.
Nice quiet bar. Nice piece of wood in that counter. Nicely planed. Like the way it curves there”.

Pub po dziś dzień czerpię ze swej sławy, a szczyt popularność i prawdziwe oblężenie przeżywa corocznie 16 czerwca w tzw. Bloomsday, kiedy to fani Ulysesa przemierzają Dublin śladami głównego bohatera. Nam co prawda wystrój pubu wydał nam się odrobinę anachroniczny, a i jedzenia nie ocenilibyśmy wyżej niż na czwórkę. Co by jednak nie mówić, to jaki Poznański pub ma tradycje sięgające XIX wieku, zapisał się w literaturze, trwa do dziś i serwuje ostrygi? Odpowiedź brzmi – żaden i to jest właśnie ta różnica oraz niecodzienność, której poszukiwaliśmy.

www.davybyrnes.com


Post Scriptum
Podsumowując restauracyjny aspekt naszego wypadu, musimy przyznać, że był to trochę weekend niespełnionych nadziei. I choć poruszaliśmy się w warunkach, które narzuciła nam niespodziewana erupcja wulkanu, to można było mieć plan awaryjny i lepsze rozpoznanie terenu. Przy okazji była to jednak doskonała lekcja na przyszłość i dziś już wiemy, w jakich restauracjach i ile tygodni wcześniej trzeba rezerwować stoliki oraz na co zwracać uwagę planując taki wyjazd. W dodatku do Dublina z pewnością się jeszcze wybierzemy, a Patrick Guilbauld nie zając i z pewnością nie ucieknie :)

Bookmark and Share

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Chciałabym coś napisać o The Church bo miałam przyjemność być tam na obiedzie parę lat temu,ale niestety nie pamiętam za wiele:)
Wnętrze robi wrażenie,chociaż raczej wrażenie bardziej robi fakt,że siedzi się w kościele. Przez to mówiliśmy ściszonym głosem.
Sam posiłek nie wrył mi się w pamięć,inaczej deser. Aczkolwiek wg mnie The Church nie powala na kolana,ale przez 5 lat dużo mogło się zmienić.Stanowi atrakcję owszem,ale wg mnie wystarczy tam wypić kawę.
Pozdrawiam
K.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...