Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klub. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klub. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 kwietnia 2011

SHIVAZ club & restaurant / ocena 3.69

Restaurację Shivaz odwiedziliśmy 20 marca i choć data ta była iście przypadkowa, to okazało się, że trafiliśmy na Holi - hinduistyczne święto radości i wiosny, podczas którego uczestnicy polewają się barwioną wodą i posypują nawzajem kolorowymi proszkami, symbolizującymi budzącą się do życia przyrodę.



ONA:
Zainteresowanie poznańskimi przybytkami serwującymi kuchnię indyjską już trochę osłabło, natchnęło nas jednak na tyle, że krótko po wizycie w Indian Ocean postanowiliśmy wybrać się do innego lokalu o konotacjach indyjskich. W Indiach jeszcze nigdy nie byliśmy, a jak się okazuje kuchnia Indian Ocean (zarówno ta przed jak i po "Kuchennych Rewolucjach") wzbudziła wiele kontrowersji, stąd poczuliśmy zarówno ochotę jak i potrzebę zestawienia jej menu z indyjskimi specjałami serwowanymi gdziekolwiek indziej. Do wyboru akurat Shivaz skłonił nas pozytywny komentarz pozostawiony przez jednego z Czytelników bloga.

Miejsce, w którym znajduje się restauracja kojarzę z różnymi pomysłami na biznes. Pamiętam, że wcześniej był tam fryzjer - Kenzo, później lokal - Fashion Cafe, żeby w końcu przeobrazić się w klubo-restaurację Shivaz. Przyznam, że estetyka klubowa jest mi obca, nie chodzę i chyba niespecjalnie lubię taki klimat i niestety to odrobinę rzutowało na mój początkowy odbiór Shivaz. Co więcej mieszane uczucia budzą we mnie miejsca, które nie potrafią do końca określić swojego przeznaczenia (przychodzimy tu jeść, czy się bawić?). Muszę jednak uczciwie przyznać, że choć Shivaz jest klubo-restauracją, to po przekroczeniu jej progu i minięciu szatni, nie wyczuwałam w powietrzu zmęczenia zabawą poprzedniego wieczoru. Wnętrze nawiązuje do estetyki hinduskiej, choć jak na owe standardy utrzymane jest w dość monochromatycznej stylistyce. Królują fiolety i ich pochodne. Na ścianie za barem dostrzec można fototapetę z hinduskim bóstwem, a wokół lamp przymocowanych przy suficie zawieszono frędzlowate zasłony. Wnętrze jest bardzo wysokie co sprawia, że trudno tu mówić o przytulności, efekt ten potęguje jeszcze podłoga z jasnych, błyszczących płytek.

Po krótkiej weryfikacji menu zdecydowałam się na zupę pomidorową (specjał południowo indyjski) oraz Fish Curry – specjalność szefa kuchni. Tę właśnie zupę wzięłam dlatego, że chciałam się przekonać, czy indyjska wersja jest mnie w stanie zaskoczyć, natomiast rybę wybrałam po to by zestawić ją z daniem wypróbowanym w Indian Ocean. Zupa była smaczna, pikantna i delikatnie słodka dzięki dodatkowi mleczka kokosowego. Miała jednak jedną zasadnicza wadę, była zdecydowanie zbyt słona. Niewiele brakowało, żeby danie w ogóle przekroczyło akceptowalną granicę „słoności”. A szkoda, bo gdyby nie ta sól zupa byłaby całkiem ciekawa. Równie ambiwalentne odczucia mam względem zaserwowanej ryby. Z jednej strony zaskoczył mnie wyjątkowo smaczny sos, który podobnie jak zupa zgrabnie zbalansował nuty ostrzejszych przypraw z kokosową słodyczą. I tutaj jednak pojawił się konkretny zgrzyt w postaci samej ryby. Wprawdzie po krótkiej rozmowie z Panią kelnerką uprzedzona zostałam, że w moim daniu głównym pojawi się tilapia, ale przyznam, też że nigdy wcześnie tej ryby nie próbowałam (prawdopodobnie ulegając magii jej złej prasy). Ryba miała konsystencję galaretki i muszę powiedzieć, że niespecjalnie mi to odpowiadało. Prawdopodobnie inna ryba sprawiłaby, że oceniałabym to danie dość wysoko, jednak nie mogę tego zrobić. Koniec końców, po zmęczeniu dwóch kawałków postanowiłam zjeść sam sos z ryżem (oba bardzo smaczne). Na minus liczę również nieciekawą i pospolitą sałatkę (kapusta, ogórek, papryka, pomidor, marchewka), która w kontekście swojej ceny (10 zł) wypadła jeszcze bardziej blado. Po wszystkim zdecydowaliśmy się na deser – Gulab Jamun, czyli niewielkie pączki w słodkim syropie, posypane wiórkami kokosowymi. Ten sam deser próbowaliśmy za pierwszym razem w IO i muszę powiedzieć, że te w Shivaz były lepsze - bardziej delikatne i bardziej puszyste.

Jeśli miałaby porównać Shivaz z IO byłoby to trudne zadanie. Z jednej strony ze względu na fakt, że Shivaz jest bardzo przestronną , urządzona z pewnym rozmachem i w centrum miasta restauracją (podczas, gdy IO nadal pozostaje skromnym przybytkiem) z drugiej ze względu na to, że obie restauracje są w rękach Hindusów (wierzę, że wbrew temu co mówi Magda Gessler oba lokale starają się przedstawić Poznaniakom choć skrawek autentycznej kuchni). Zarówno Shivaz jak i IO mają też swoje kulinarne plusy i minusy, ale ostatecznie w mojej ocenie wypadają na zbliżonym poziomie. Dodam jeszcze, że po posiłku, klubowa przestrzeń (parkiet na półpiętrze) zyskała na chwilę nieco mojej sympatii. Hinduskie święto i muzyka sprawiło, że kilka osób poderwało się do tańca. I choć królem parkietu nigdy nie byłam, to rytmiczne kołysanie i pełne gracji ruchy innych skłoniły mnie do nieśmiałego spytania Marcina, czy przypadkiem nie miałby ochoty na wspólny taniec. Odpowiedział pytaniem: „A Ty nie miałabyś przypadkiem ochoty na jeszcze jeden kawałek ryby!?” No i wyszliśmy, a ja postanowiłam przyjąć tę potwarz ze stoickim spokojem ;)

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


ON:
Tak jak niedawno opisywana Cactus Factoria, tak i Shivaz to zarówno restauracja, jak i klub. Nie jestem zwolennikiem takich mariaży, a w Shivaz podoba mi się to jeszcze mniej aniżeli we wspomnianej CF. Tam bowiem lokal ma 3 piętra i tylko ostatnie przeznaczone jest pod działalność stricte klubową. Tu natomiast nie ma żadnego rozdziału - jedna i ta sama przestrzeń wykorzystywana jest inaczej w dzień, a inaczej wieczorami. Nie oceniam klubu, ale restauracja traci na tym pod kątem przytulności i klimatu, który notabene nie zmienił się zbytnio od czasów niegdysiejszej Fashion Cafe. Zmianie uległy tylko kolory i ozdobne detale. Dodatkowo miałem trudne do wytłumaczenia wrażenie jakby wciąż trwał tam remont. Co mnie jednak zdziwiło z początku, to fakt, że w senne niedzielne popołudnie wszystkie stoliki w lokalu były zajęte. Dość szybko zorientowaliśmy się jednak, że trafiliśmy na hinduskie święto, a większość gości wygląda na rodzinę i przyjaciół właścicieli lokalu, którzy zebrali się tutaj, aby razem świętować. Świadczyła o tym nie tylko ciemniejsza od słowiańskiej karnacja co drugiego biesiadnika, turbany i sari, ale także pomalowane na różowo twarze.

Przy akompaniamencie głośnej hinduskiej muzyki (ilustrowanej wyświetlanymi na rzutniku teledyskami Britney Spears) zdecydowałem się na zupę oraz danie z baraniny. Z wyborem konkretnych pozycji wstrzymałem się jednak do rekomendacji Pani kelnerki, która poleciła mi zupę z soczewicy (Mulligatawny) oraz baraninę w sosie cebulowym (Bhuna Gosth). Do tego wespół z Anią domówiliśmy dodatki - miseczkę ryżu basmati oraz sałatkę ze świeżych warzyw. Tradycyjnie też, wspólnie zamówiliśmy deser. Początkowo miał nim być sernik o smaku mango (Mango Sondesh), niemniej był on niedostępny, a my zdecydowaliśmy się na małe indyjskie pączki w słodkim syropie (Gulab Jamun), które znaliśmy już z pierwszej wizyty w Indian Ocean.

Przyznam, że soczewica gotowana w bulionie baranim i mleku kokosowym w smaku przypominała zwyczajną polską fasolówkę, a tym samym daleko jej było do wyrazistych smaków, które z Indiami kojarzyłem i które w indyjskiej restauracji miałem nadzieje poznać. Z tego co doczytałem po fakcie, to do wyboru była wersja łagodna i pikantna. Ja niestety wyboru takiego nie miałem (nikt mnie o to nie dopytał), a z pewnością bardziej odpowiadałaby mi wersja pikantna. W ogóle dziwnie z tą zupą chyba było, bowiem podawana miała być również z ryżem i plasterkiem cytryny. Ja takich dodatków nie pamiętam, a i zdjęcia ich obecności również nie wykazują. Przyszła jednak kolej na danie główne, które było swoistym kontrastem pysznego sosu cebulowego i beznadziejnego mięsa baraniego. Nie rozumiem, jak szef kuchni, który potrafi przyrządzić taki sos, może zupełnie nie zwracać uwagi, jakie mięso do niego wkraja. Kawałki baraniny były otłuszczone, tak jakby nikt tego mięsa nie oporządził wcześniej, tylko kroił barana jak leci, aby nic się nie zmarnowało. Początkowo myślałem, że może mają jakiś problem z baraniną i tylko kwestia tego mięsa u nich szwankuje. Gdy jednak spróbowałem od Ani rybę (strasznie obślizgła), to zrozumiałem, że problem jest szerszy i albo kucharz jest wegetarianinem, który nigdy tej ryby i tego mięsa nie próbował, albo restauratorzy nie szanują swoich gości, przykrywając wybornymi sosami składniki wątpliwej jakości. Przy czym, co jak co, ale zarówno mięso, jak i ryba, to nie poboczne składniki, a baza zamówionych przez nas potraw. Kontrast cechował zresztą również dodatki i tak oto na stole mieliśmy przepyszny ryż i zupełnie nieudaną sałatkę. Porcja tej ostatniej była równie spora i kolorowa, co pozbawiona smaku. Brakowało w niej jakiegoś spoiwa lub chociażby myśli przewodniej. Były za to suche elementy, których kosztowanie nie sprawiało żadnej przyjemności. Co innego ryż basmati, który był bodajże najsmaczniejszym ryżem, jaki miałem okazje kiedykolwiek w poznańskiej restauracji próbować. Sypki, delikatny, z nutką goździków - poezja. Z perspektywy czasu i jakby była taka możliwość, to zamówiłbym sam ryż z sosem cebulowym. Domówiłbym do tego także Gulab Jamun na deser, bo choć w Indian Ocean małe pączki mnie nie zachwyciły, to w Shivaz mnie oczarowały. Nie były tak przesłodzone, jak te wcześniejsze i wręcz rozpływały się w ustach. Podane zostały na ciepło, a ich delikatność smaku idealnie komponowała się z syropem, który je otaczał. Także wiórki kokosowe, w których były obtoczone sprawdziły się bardziej aniżeli płatki migdałów. I choć deser mnie zaczarował, to zapomnieć o pewnych sprawach nie mogę. Ostatecznie przyznaję zatem 3+ za zupę, 3 za danie główne, 5 za ryż, 3- za sałatkę i 5 za deser.

Przygodę z indyjską kuchnią rozpoczynałem w nieistniejącym już Reeta's Haveli. Później dwukrotnie było Indian Ocean, a teraz Shivaz. Do sprawdzenia w granicach miasta zostały już zatem tylko Buddha Bar i Taj India. Nie wiem, która z wymienionych restauracji ostatecznie będzie moim indyjskim faworytem, ale póki co jest nią jednak Indian Ocean. Gdyby jeszcze lokal ten miał lokalizację Shivaz i serwował taki ryż i takie Gulab Jamun, jakie w Shivaz serwują, to już dalej faworyta bym w ogóle nie szukał.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4=


KOSZTORYS:
Shahi Raj Rasam (zupa pomidorowa – południowoindyjski przysmak - łagodna lub pikantna) – 8 zł.
Mulligatawny (soczewica gotowana w bulionie baranim i mleku kokosowym, podawana z ryżem i plasterkiem cytryny - łagodna lub pikantna) - 10 zł.
Shivaz Special Fish Curry (kawałki ryby w łagodnym sosie kokosowym – specjalnosci szefa kuchni) – 30 zł.
Bhuna Gosth (baranina w sosie cebulowym) – 28 zł.
Plain Rice (ryż basmati) - 6 zł.
Sałatka ze świeżych warzyw - 10 zł.
Gulab Jamun (małe indyjskie paczki w słodkim syropie) – 8 zł.
Paulaner 0,5 x 2 - 20 zł.
Suma: 120 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Podgórna 6

INTERNET: www.shivaz.com.pl

Bookmark and Share

piątek, 11 marca 2011

CACTUS FACTORIA restaurante & cafe - cz.II / ocena 3.69

Cactus Factoria to czwarty z opisanych na blogu lokali (po Kuchni Chrisa, Pracowni oraz Indian Ocean), do którego wracamy z aparatem. Wcześniejsza wizyta miała miejsce prawie półtora roku temu, zatem warto przyjrzeć się restauracji na nowo.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Restauracji do których chciałabym powrócić jest naprawdę sporo. Codziennie jednak, czy to z polecenia, czy z innych źródeł dowiaduję się o kolejnej, nowej, w której jeszcze nigdy nie byłam, a która wydaje się zasługiwać na wizytę. Stoi to jak widać w pewnej sprzeczności. Co więcej powroty interesowałyby mnie czasem zarówno w kontekście restauracji skrytykowanych (od jakiegoś czasu zastanawiam się nad ponownym odwiedzeniem Madagaskaru), jak i tych, które mnie urzekły (cały czas z uwagą śledzę zmieniające się menu w Kuchni Chrisa). Ostatnimi czasy zdarzało się też, że wybieraliśmy się do restauracji bez aparatu i bez nastawienia blogowego. Oczywiście obserwacje z takich wyjść zapisują się w naszej pamięci, czasami też pojawiają się w post scriptum do posta, ale traktujemy je przede wszystkim jako wyjścia "prywatne" pozwalające na złapanie oddechu i odświeżenie spojrzenia. I choć Cactus Factoria nie zapisała się w mojej pamięci niczym wyjątkowym, przypadek zaprowadził nas pod jej drzwi już drugi raz.

Po wejściu od razu przypomniałam sobie klimat wnętrza. Czerwone i czarne nadal dominowało, jednak dało się odczuć, że wystrój woła o odświeżenie zarówno ze względu na zużycie materiału, ale też opatrzenie się z tak wyrazistymi dekoracjami (myślę przede wszystkim o tych, którzy do CF zaglądają regularnie). Zajęliśmy wygodne miejsca i złożyliśmy zamówienie u uśmiechniętej Pani kelnerki, które naprawdę się starała, żeby obsłużyć nas jak najlepiej. Nie umknęło jednak mojej uwadze, kiedy stolik dalej usiadło dwóch związanych z restauracją panów. Jeden starszy, dzierżący w dłoni organizer i długopis, a drugi choć młodszy, wyraźnie zmęczony życiem. Debatowali długo na tematy związane z lokalem (choć nie wydaje mi się, żeby głośna rozmowa w głównej sali restauracji była do tego najodpowiedniejszym miejscem). Po chwili ten starszy zostawił młodszego, który nie mając najwyraźniej nic lepszego do roboty, odchylił się mocno na krześle i rozciągając się postanowił uciąć sobie drzemkę. Choć sam widok był dość komiczny, to jednak uważam to za kompletny brak profesjonalizmu.

Z menu zdecydowałam się na bouillabise i halibuta z melonem oraz lody zapiekane w cieście filo. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że zamówienie wybranej przeze mnie zupy w Polsce było proszeniem się o kłopoty (skoro głównym składnikiem dania jest kilka gatunków śródziemnomorskich ryb), ale miałam ochotę porównać tę, którą wypróbowałam w Berlinie (prawdziwi ekstremiści twierdzą, że każda poza Marsylią jest kiepska) z tą z CF. Powiem tyle, zupa była zjadliwa, natomiast faktycznie różniła się bardzo od wszystkich próbowanych wcześniej bouillabaise. Była to po prostu lekko pomidorowa i mało wyrazista zupa rybna. Zgodnie z opisem w menu o aromacie kopru włoskiego i oregano, choć jak dla mnie z przypraw pierwsze skrzypce powinien grać szafran. Generalnie po prostu do zjedzenia jako wariacja na temat zupy rybnej, ale lepiej nie taktować jej jako wzór bouillabaise. Dalej halibut, czyli jedna z moich ulubionych ryb. Zapiekany z serem pleśniowym, duszonymi warzywami i sosem paprykowym. Zdaje się, że było to autorskie danie szefa kuchni. Cóż, nie sprawiało wrażenia przemyślanej kompozycji dopełniających się smaków. Cały pomysł polegał chyba na wrzuceniu na talerz wszystkich resztek z lodówki. Mrożony halibut przysypany kopcem słodkawych warzyw, zapieczony z serem pleśniowym i polany sosem chili (na bazie tego przemysłowego dodawanego do sajgonek) raczej nie przypadł mi do gustu. Tak samo jak mocno rozgotowany dziki ryż. Całość do zjedzenia ale pozbawiona jakiejkolwiek subtelności i polotu. Nie sposób przemilczeć również gigantycznego talerza, na którym danie zostało podane (jak dla mnie to nie do końca trafiony i wygodny pomysł). Po wszystkim przyszedł czas na lody zapiekane w cieście filo. Cóż, deser zapowiadał się ciekawie, niestety ciasto otaczające lody nie miało z filo nic wspólnego, co więcej nawet filo nie przypominało. Wyglądało raczej jak panierka z pokruszonych ciasteczek. Generalnie przeciętne w smaku, choć znów całość miała niewiele wspólnego z opisem w menu. Dla dekoracji i wzbogacenia smaku deser polano gotowym sosem czekoladowym, dodano kleks śmietany i połowę brzoskwini z puszki.

Cactus Factoria mnie raczej nie przekonała. Pierwsza wizyta w moim odczuciu wypadła trochę lepiej. Miejsce nie jest wprawdzie dla mnie skreślone, ale mam wrażenie, że forma tu trochę spadła. Uważam, że właściciele powinni odświeżyć wystrój i porozmawiać z szefem kuchni, bo zapewne jakiś potencjał w nim drzemie, lepiej byłoby jednak, gdyby trochę przystopował z przekombinowanymi daniami. Mniej w większości przypadków naprawdę znaczy lepiej.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-


ON:
Ostatnio byliśmy w Cactus Factorii około 22:00 i chwaliliśmy, że jest to jedna z nielicznych restauracji, w której można zjeść o tak późnej porze. Jest jednak i druga strona medalu, bowiem choć lokal otwarty jest do ostatniego klienta, to otwarcie następuje dopiero o godz. 15:00. Mało by zatem zabrakło, abyśmy pocałowali klamkę, ale ostatecznie byliśmy jednymi z pierwszych gości. Wnętrze nie zmieniło się wcale. Nadal jest dość estetyczne, ale nadal niezbyt przytulne. Wystrój bardziej pasuje do klubu (którym de facto CF też jest), aniżeli do restauracji. Nie chcąc przy tym dublować ujęć z ostatniej wizyty, postanowiliśmy zamiast parteru obfotografować piętro. To było jednak zamknięte dla gości, a my poprzestaliśmy na zdjęciu z zewnątrz.

Z pewnością za to uległo zmianie menu. Zostały co prawda dawne szlagiery, ale dołączono do nich nowe pozycje. I tak wciąż widnieje w karcie zamówiona przeze mnie niegdyś zupa Azteca (i bardzo dobrze, że widnieje), za to zabrakło schabu diabelskiego w sosie pieprzowym (równie trafna decyzja). Nie oglądając się jednak zbytnio w przeszłość, zamówiłem - tatar wołowy, karkówkę Barbacoa oraz deser Special Cactus Factoria (ten ostatni tradycyjnie - wespół z Anią). Po złożeniu zamówienia na stół podano nam talerzyk z czterema grzankami z tapenadą, przystrojonymi rzeżuchą. Miły to akcent, a zarazem nowość względem ostatniej wizyty. Właściwą przystawką był jednak tatar, który może i nie wyglądał najlepiej (trochę jakby obślizgły od sporej ilości oliwy), ale smakował jak należy. Podano go z żółtkiem, cebulką, rzeżuchą i co ciekawe - marynowanym kaktusem, w towarzystwie ciepłych bułeczek i masła czosnkowego. Trudno co prawda było wyczuć wyjątkowość kaktusa i myślę, że gdyby ktoś nie wiedział, to by nie rozpoznał, ale całość należy pochwalić. Całkiem dobre wrażenia sprawiła na mnie też grillowana karkówka z grillowanymi warzywami (papryka, cukinia, bakłażan) i frytkami steak house. Również podana została towarzystwie rzeżuchy i muszę przyznać, że owa rzeżucha przyzwoicie sprawdza się, jako dodatek zdobniczo-jadalny. Do dobrze wypieczonego, a zarazem delikatnego mięsa (i frytek) brakowało mi tylko jakiegoś meksykańskiego sosu. Na karkówce było co prawda roztopione masło czosnkowe, ale patent z trzema sosami mógłby się tu sprawdzić. Umówmy się przy tym, że danie nie powalało wykwintnym smakiem (to nie jest półka La Passion du Vin, czy też Hugo), ale w segmencie casual nic mu zarzucić nie można. Ot, porządna strawa na wielkim talerzu. Co innego, firmowy deser w postaci lodów zapiekanych w cieście filo. Tu nie ma mowy o porządnej strawie, a raczej o czymś na kształt roztopionych lodów w przemoczonej skorupie (niczym z bułki tartej), która obok ciasta filo nawet  nie leżała. Tylko smakiem mogłoby się to obronić, ale i tego nie robi. Pomysł zupełnie nie trafiony, a ja summa summarum przyznaję 4+ za tatar, 4 za karkówkę i 2+ za deser.

Ceny, tak jak i jedzenie - całkiem przyzwoite (pomijając fakt, że przystawka była droższa od dania głównego), co czyni Cactus Factorię świetną alternatywa wobec Sfinxa, Siouxa, czy The Mexican. Odnośnie obsługi, szerzej wypowiedzieć się nie jestem w stanie, co oznacza, że ani nie wybiła się na plus, ani niczym znowu nie pogrążyła. Ot, uprzejma, sprawnie obsługująca Pani kelnerka, która zasługuje na solidną czwórkę. Minus przy obsłudze, to zatem nie jej wina, a konferującego za moimi plecami managera z właścicielem. Nie chcę się czepiać, ale wydaje mi się, że gość nie musi słuchać, kogo należy przyjąć do pracy, a kogo nie. Gościom należy zapewnić warunki do smakowania, a prowadzenie restauracji od kuchni przenieść z sali restauracyjnej do biura. Niestety CF nie jest tu wyjątkiem, co staram się w recenzjach pomijać, a co drażni mnie coraz bardziej. Zatem apel do wszystkich managerów i właścicieli restauracji - nie stukajcie w swoje laptopy, gdy przy stoliku obok siedzą goście. Przykład zaczerpnięty akurat z Patio, a nie Cactus Factorii, ale nie o laptopa tu chodzi, a o zasady.

Ostatnim razem Cactus Factorię oceniliśmy na 3.75, a teraz na 3.69. Trochę się tutaj z Anią jednak nie zgadzam, że forma im spadła. Moim zdaniem ta niewielka różnica tkwi w deserze. Wówczas go nie zamówiliśmy, a teraz tak, przy czym nie wypadł on ani dobrze, ani nawet poprawnie. Powiedziałbym zatem, że trzymają wcześniejszy poziom. Na minus muszę jednak zauważyć (śledząc wszystkie znaki na niebie i ziemi, w tym także ich stronę na Facebooku) coraz większy, mentalny przechył w stronę klubu, aniżeli restauracji. Osobiście wolałbym, aby było odwrotnie.

PS Już po naszej wizycie Cactus Factoria wprowadziła Lunch Time od 13:00 do 16:00, podczas którego wszystkie pozycje w karcie kosztują -30%. Swoich ocen co prawda nie zmienię, bowiem oceniam stan zastany, ale po fakcie przyznać należałoby dwa dodatkowe plusy - za rozszerzenie godzin otwarcia oraz niższe ceny.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


KOSZTORYS:
Bouillabaisse (mała) – 12 zł.
Tatar wołowy - 32 zł.
Halibut z melonem – 38 zł.
Karkówka Barbacoa – 28 zł.
Special Cactus Factoria – 18 zł.
Herbata x 2 (White Orchard i Green Tea Trop) - 16 zł.
Suma: 144 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Ślusarska 5

INTERNET: www.cactusfactoria.com.pl

Bookmark and Share

wtorek, 6 października 2009

CACTUS FACTORIA restaurante & cafe / ocena 3.75

W niedzielę głód dopadł nas wyjątkowo w okolicach 22:00. Nie zniechęceni późną porą wyruszyliśmy na poszukiwanie miejsca, gdzie nas nakarmią. Nie było jednak łatwo. W ten dzień większość restauracji zamyka swe podwoje właśnie pomiędzy 22:00 a 23:00. W końcu jednak trafiliśmy do Cactus Factorii, która otwarta była do ostatniego klienta.

PS Opis drugiej wizyty znajdziecie tutaj.



ONA:
W niedzielę wieczorem każda knajpa wydaję się trochę senna. Zmęczona po pracowitym weekendzie obsługa czeka na koniec pracy. W sumie wcale się temu nie dziwię. I choć do Cactus Factorii trafiliśmy właśnie w taki senny, niedzielny wieczór, prawdopodobnie z miejsca zyskując status upierdliwego klienta, obsłużeni zostaliśmy bardzo przyjaźnie.

Eklektyczne wnętrze przywołuje wiele skojarzeń. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że osoba, która wykonała projekt wnętrza zaczytywała się wówczas w Stendhalu (dominujące barwy: czerwone i czarne). Niektóre dekoracje wydają się być swobodną adaptacją motywów secesyjnych (podświetlane elementy w narożnikach przejść, nawiązujące formą do witraży, czy pojawiające się wszędzie motywy roślinne ). Równie dobrze kwiatowe dekoracje mogą odwoływać się do stylistyki tapet z lat 60. Kolorystyka wnętrza oraz ściany obite grubym, czerwonym pluszem z powodzeniem oddają także buduarowy klimat paryskiego kabaretu we współczesnej odsłonie. Ten stylowy przepych zadomowił się na trzech piętrach kamienicy, przy czym ostatnie piętro zaadaptowane zostało na potrzeby przestrzeni klubowej.

Ze względu na późną porę zdecydowałam się na lekki posiłek: zupa + sałatka. Krem ze świeżych pomidorów wzbogacony delikatną pikanterią musu z gorgonzoli był naprawdę udany. Brakowało mi tylko ostatniego szlifu w postaci bardziej efektownego sposobu podania. Brak ten nadrobiła wybrana przeze mnie sałatka, która składała się z pokrojonego w kostkę awokado, pomidorków koktajlowych i wędzonego łososia z sosem vinaigrette i cząstkami limonki. Podana została w wydrążonych połówkach awokado i udekorowana sporą porcją kiełków lucerny. Choć sałatka niczym nie zaskakiwała, była smaczna. Na minus muszę policzyć fakt , z którym już dawno nie spotkałam się w żadnej restauracji - do sałatki nie podano pieczywa. Owszem, do wszystkich dań można było domówić bułki lub tortille, niemniej w przypadku sałatek bezpłatną, niewielką porcję pieczywa uważałam dotychczas za standard.

Choć „bogate” wnętrze Cactus Factorii ma zapewne tyle samo zwolenników co przeciwników, to warto tu zajrzeć chociażby dla jedzenia, które jest na przyzwoitym poziomie (meksykańska i hiszpańska kuchnia fusion). Atutem jest również duża powierzchnia lokalu, dzięki czemu udaje się znaleźć tu miejsce dla kilku osób nawet w sobotni wieczór.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-



ON:
Cactus Factorię mijałem wielokrotnie podczas przemierzania poznańskiej starówki, jednak jakoś nigdy nie wszedłem do środka. Myślałem przy tym, że ten niepozorny lokal, to mała knajpka, a nie trzypiętrowa restauracjo-kawiarnia z własną salą klubową. Co do wystroju wnętrza, to jest on  nowoczesny i utrzymany w odcieniach czerwieni. Po przejrzeniu bogatego menu, zdecydowałem się na Azteca tomate, czyli bardzo dobrą i bardzo pikantną zupę  pomidorową z kurczakiem, serem i nachos. Choć mieszanka tych składników może wydawać się zbyt oryginalna,  to zapewniam, że jest bardzo pyszna i polecam ją wszystkim  miłośnikom pikantnej kuchni, do których sam należę. Warto przy tym zwrócić uwagę na fakt, że średnia porcja zupy (do wyboru jest również duża)  w zupełności wystarcza dorosłemu mężczyźnie. Na drugie danie wybrałem schab diabelski - zapiekany z papryką i kukurydzą od wewnątrz, a polany sosem z zielonego pieprzu od zewnątrz. W zestawie były też ziemniaki oraz warzywa gotowane. Choć schab był bardzo dobrze wypieczonym kawałkiem wieprzowiny, to rozczarował mnie trochę nijaki sos. Myślę jednak, że to wina wybornej zupy, która podniosła znacząco poprzeczkę moich oczekiwań. Na koniec muszę wspomnieć o monstrualnych talerzach, które choć trochę niewygodne w użyciu, robią wrażenie i zapadają w pamięć.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4



KOSZTORYS:
Krem pomidorowy (średni) – 8 zł.
Azteca tomate (średnia) - 9 zł.
Sałatka awokado – 24 zł.
Schab diabelski w sosie pieprzowym – 32 zł.
Żywiec 0,5 x 2 – 14 zł.
Suma: 87 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.75

ADRES: Poznań, ul. Ślusarska 5

Bookmark and Share

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...