Naprawdę
trudno zliczyć ile razy planowaliśmy wizytę w Blow Up Hall, a także ile raz
prosiliście nas w mailach, abyśmy właśnie tę restaurację odwiedzili. Początkowo
hamowała nas specyficzna polityka lokalu, który wymagał autoryzacji zdjęć
przed ich publikacją. Jakiś czas temu na naszą skrzynkę e-mail
dotarło jednak zaproszenie prosto z Blow Up Hall z prośbą o obiektywne zrecenzowanie
lokalu wraz z zapewnieniem, że w kwestii zdjęć mamy całkowitą swobodę. Temat tej jednej z najdroższych restauracji w Poznaniu wrócił wówczas na naszą wokandę.
Zrezygnowaliśmy przy tym ze specjalnego zaproszenia i wybraliśmy się tam incognito, spontanicznie i nieco asekurancko decydując się na menu lunchowe.
ONA:
Być może wybór menu lunchowego nie jest najlepszym sposobem na to, aby poznać kunszt szefa kuchni i możliwości restauracji, ale głównym powodem takiego wyboru była cena i bardzo ciekawy zestaw proponowanych dań (na tyle ciekawy, że kwestia ostatecznej decyzji była co najmniej problematyczna). Trudności zresztą pojawiły się również przy samej ocenie całości. Już wcześniej przyjęliśmy bowiem, że do ofert lunchowych stosujemy nieco łagodniejszą skalę, z drugiej zaś strony cały czas w pamięci mieliśmy, że to prawdopodobnie najdroższy zestaw lunchowy w Poznaniu, wróćmy jednak do początku.
Do restauracji wchodzi się z imponującego hallu, który jest zarazem przestrzenią hotelową. Na drodze do restauracji rozłożyła się jednak ekipa robiąca sesję zdjęciową. Nie byliśmy pewni, czy w związku z tym restauracja jest zamknięta, czy mamy czekać na zakończenie zdjęć, czy też przedzierać się przez rozstawiony sprzęt, ludzi i kable… Nikt do nas nie podszedł, ani sytuacji nie wyjaśnił, w związku z tym na przedostanie się do lokalu wykorzystaliśmy moment przerwy w zdjęciach.
Z menu wybrałam ceviche ze śledzia z chutney buraczkowym, na organicznym pumperniklu, risotto szafranowe ze słodkimi ziemniakami, młodymi buraczkami i cukinią oraz tartę z sezonowymi owocami. Zaznaczę przy okazji, że już na początku posiłku postanowiliśmy wymieniać się talerzami w połowie każdego dania. Przyznaję, że przystawka mi smakowała, choć zdecydowanie największe wrażenie zrobił na mnie sposób jej podania (w tej kwestii pod wrażeniem pozostałam aż do końca posiłku). Co prawda, po lekturze menu zapachniało bardziej oryginalnymi smakami, podczas gdy to co otrzymałam na talerzu, to był raczej taki smaczny, domowy śledzik. Smaczny był również zapiekany ser Halloumi, który na przystawkę wybrał Marcin. W tym przypadku nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że ser poddano zbyt długiej obróbce cieplnej, przez co był trochę przesuszony. Całość tworzyła jednak przyjemną kompozycję ze słodkawą marmoladą z czerwonej cebuli, suszonymi pomidorami oraz podsmażonym młodym szpinakiem (ten ostatni trochę przesolony). Danie główne rozpoczęłam risottem szafranowym. I znów kompozycja dodatków trafiała idealnie w mój gust, ale nie jest tak, że nie mogę się do niczego przyczepić. Moim zdaniem konsystencja dania była zbyt płynna (wiem, że risotto ma być kremowe, ale moje danie zbliżało się konsystencją do gęstej zupy). Tak samo nie do końca odpowiadało mi to, że smak szafranu (który sam w sobie lubię) całkowicie zdominował smak innych składników. Koniec końców, słysząc moje wątpliwości Marcin zapytał, a czy pochwaliłaś risotto z którejkolwiek restauracji w Poznaniu? Przyznam że nie, choć danie to uwielbiam, kiedy jest porządnie zrobione. Powiem tak, risotto w Blow Up Hall było w pół drogi do ideału. Zdecydowanie lepiej zaprezentowało się danie Marcina – przepyszny, soczysty delikatny okoń morski z równie smacznymi warzywnymi dodatkami i kaszą jaglaną. To danie to mój zdecydowany faworyt w zestawieniu. Na koniec pojawiły się tarty, a właściwie tartletki z kruchego ciasta, z śmietankowym kremem oraz malinami i borówkami. Smaczne i niezbyt słodkie (jedynie ciasto trochę za twarde).
Najtrudniejszym elementem do oceny nie jest jednak jedzenie, a wnętrze. Mamy tu bowiem ciekawie i nowocześnie urządzoną przestrzeń, siedzimy w otoczeniu wielkiej sztuki (zdjęcia akcji Spencera Tunicka czy Vanessy Becroft), ale po bliższym przyjrzeniu się łatwo dostrzeżemy rysy na tym spójnym obrazie. Wygodne białe fotele mają mocno sfatygowane obicia (tym samym sprawiają wrażenie przybrudzonych) sąsiadujące z nami stoliki (bez obrusów) w całej okazałości prezentowały spore ubytki w czarnej okleinie, a kilka elementów zastawy miało wyszczerbione brzegi. Całość sprawiła wrażenie opuszczonego po sezonie nadmorskiego ośrodka, aniżeli eleganckiej restauracji.
Przyznam szczerze, że relację z tej wizyty piszę z lekkimi wyrzutami sumienia. Zdaję sobie sprawę, że jeśli przymknąć oko na cenę, jest to zapewne jedna z najciekawszych i najsmaczniejszych ofert lunchowych w Poznaniu. Problem w tym, że całość nie powala. Na koniec zawitał do nas szef kuchni, który jak sam przyznał jest na miejscu od 6 tygodni i dopiero rozwija tu swoje skrzydła, a lunche to na razie eksperyment, nad którym intensywnie pracuje. Zaprosił nas również na Restaurant Day, w którym miał zamiar wziąć udział. Biorąc pod uwagę, że był to człowiek sympatyczny i otwarty oraz fakt, że już nie pierwszy raz zdarzyło nam się odwiedzić restaurację w nie do końca fortunnym dla właścicieli bądź szefa kuchni momencie, Blow Up Hall dostanie ode mnie za jakiś czas jeszcze jedną szansę.
PS W restauracji podano mi menu bez cen. Wiem, że to prawdopodobnie taka elegancka forma i ukłon w stronę dawnych czasów, kiedy książę na białym koniu płacił bez mrugnięcia okiem za wszystkie wydatki swej księżniczki. Zaklinam się, że nie przemawiają przeze mnie żadne feministyczne zapędy, ale chciałabym znać ceny z czystej ciekawości (na wypadek gdybym miała ochotę wybrać się tam w przyszłości z mamą/koleżanką itd.), w tym celu musiałam zdecydowanie mniej elegancko zwędzić menu Marcinowi.
Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4
ON:
Nie sądziłem, że oceniając restaurację na dobrą czwórkę, będę kiedykolwiek pisał w kategorii zawodu. Tak się jednak składa, że jakoś podświadomie myślałem, że Blow Up Hall prezentuje najwyższy kulinarny poziom w Poznaniu. Co prawda nigdy wcześniej tam nie jadłem, ale jakbym miał obstawiać, która z poznańskich restauracji jest najbliżej zdobycia gwiazdki Michelin, to w ciemno wskazałbym właśnie to miejsce. Sam nie wiem dlaczego tak łatwo dałem się tak uwieść, ale myślę, że dowodzi to sprawności ich działu PR, który doskonale wykreował wyobrażenie restauracji, w której zjemy drogo, ale jakże dobrze. Myślę, że w normalnych warunkach szydło dość szybko wyszłoby z worka, niemniej wysokie ceny w menu sprawiały, że gośćmi Blow Up Hall bywali zapewne częściej przyjezdni biznesmeni, aniżeli mieszkańcy Poznania. Tym samym, u mało kogo można było potwierdzić, czy obiegowe opinie o restauracji, to prawda, czy marketingowa wydmuszka.
Z radością przywitałem przy tym ofertę lunchową, którą potraktowałem jak przysłowiowy papierek lakmusowy – oto bowiem w cenie 100 złotych mogliśmy liznąć kunsztu Blow Up Hall i w zależności od wyniku, albo pójść za ciosem i wybrać się tam na kolację, albo definitywnie odpuścić temat.
Zacznijmy od wnętrza – jest nowoczesne i na zdjęciach prezentuje się dobrze, jednak z bliska białe fotele mają trwałe przebarwienia, a czarne stoły charakteryzują uszczerbki w okleinie. I choć zupełnie nie zwróciłbym na to uwagi w restauracji ze średniej półki cenowej, to w Blow Up Hall raziło mnie to równie mocno, jak wyszczerbione talerze, jakie nam podano.
Zawsze najważniejsze jest jednak jedzenie, niemniej i tu do ideału było daleko. Zamówiłem zapiekany ser Halloumi z marmoladą z czerwonej cebuli, młodym szpinakiem
i suszonymi pomidorami; grillowanego Okonia Morskiego z duszonymi warzywami,
kaszą jaglaną i sosem pomidorowym oraz tartę z sezonowymi owocami. Przyznaję, że każde z dań było niezmiernie estetycznie podane. W smaku były już jednak tylko poprawne i nic więcej. I znowu – zachwycałbym się nimi w restauracji ze średniej półki, ale po marce Blow Up Hall spodziewałem się czegoś więcej. Spodziewałem się bowiem, że coś mnie zaskoczy - jakiś smak, jakaś kompozycja. Tak jednak jak w berlińskim
Fischers Fritz zaskakiwało mnie wszystko, tak w Blow Up Hall nie zaskoczyło mnie absolutnie nic. Najsmaczniejszy był przy tym Okoń Morski, jaki był tematem przewodnim dania głównego - świeży, idealnie zgrillowany, z delikatnym mięsem i chrupiącą skórą. Problem w tym, że zaserwowane do ryby dodatki nie robiły już takiego wrażenia, gdyż średnio do siebie pasowały (najmniej kawałki szynki w sosie pomidorowym). Jako całość bardziej przypadł mi do gustu starter, aczkolwiek tutaj akurat temat przewodni (ser Halloumi) został za mocno przypieczony, przez co był zdecydowanie za suchy. Sytuację mógłby uratować wybitny deser, niemniej w menu lunchowym dostępna była jedynie tarta, a pech polega na tym, że albo ja tart nie umiem docenić, albo jeszcze nie trafiłem jeszcze na tę perfekcyjną. Ostatecznie zatem przyznaję 4 za starter, 4 za danie główne i 4- za deser.
Co do obsługi, nie mam większych zastrzeżeń do pracy obsługującej nas Pani kelnerki. Zgodni z Anią jesteśmy natomiast co do krytyki tempa pracy w kuchni. Byliśmy jedynymi gośćmi, a trójka widzianych przez nas kucharzy przygotowywała lunch tak, że całość zajęła nam półtorej godziny.
Zmierzając do podsumowań, nie ukrywam, że ocena Blow Up Hall była jedną z najtrudniejszych, jakiej przyszło mi na tym blogu dokonywać. Nie zaserwowano nam bowiem żadnego dania, która byłoby słabe – wszystko było poprawne. Grunt jednak w tym, że oczekiwania były o dwa poziomy wyższe. Spodziewaliśmy się najlepszej restauracji w Poznaniu, a już w samym Starym Browarze odkryliśmy dwie lepsze (
La Passion Du Vin i
Piano Bar). Inna sprawa jak w pełni rzetelnie i sprawiedliwie ocenić pracę szefa kuchni, który menu odziedziczył po poprzedniku, a swoje pomysły wcieli dopiero za jakiś czas? Pozostaje mi jedynie kibicować, aby dania z jego autorskiego menu dorównały wyobrażeniom, jakie o tym miejscu mają mieszkańcy Poznania :)
Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4
KOSZTORYS:
Zestaw lunchowy: starter + danie główne + deser (Ceviche ze śledzia Bałtyckiego z chutney buraczkowym na organicznym pumperniklu; Risotto szafranowe ze słodkimi ziemniakami, młodymi buraczkami, bobem i cukinią; Tarta z sezonowymi owocami) - 46 zł
Zestaw lunchowy: starter + danie główne + deser (Zapiekany ser Halloumi z marmoladą z czerwonej cebuli, młodym szpinakiem i suszonymi pomidorami; Grillowany Okoń Morski z duszonymi warzywami, kaszą jaglaną i sosem pomidorowym; Tarta z sezonowymi owocami) - 46 zł
Woda x 2 (niegazowana i gazowana) - 12 zł.
Suma: 104 zł.
ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.03
ADRES: Poznań, ul. Kościuszki 42 (Stary Browar)