piątek, 16 grudnia 2011

Awe Cuisine i Bug Cuisine w restauracji VINE BRIDGE

3 listopada mieliśmy przyjemność uczestniczyć w Awe Cuisine - spotkaniu promującym autorską kuchnię Pana Radosława Najmana (szefa kuchni Dark Restaurant oraz Vine Bridge). Założeniem projektu było ukazanie nowoczesnej, polskiej kuchni czerpiącej inspiracje z dawnych przepisów oraz zapomnianych lub niedocenionych dziś składników.


Najmniejsza restauracja w Polsce ugościła tego wieczoru 8 osób, które miały okazję, aby skosztować:

- śledzia wędzonego na sianie z puree selerowo-chrzanowym i kawiorem z alg,
- mus z liści rzepaku z boczniakami i oliwą bekonową,
- grasicę cielęcą na brązowym maśle z grillowanym burakiem cukrowym i sufletem dyniowym z chilli,
- pieczone w spadziowym miodzie i winie purpurowe buraki na sosie z białej czekolady i sorbetem z limonki.


Oboje rozpływaliśmy się w zachwytach nad doskonałym śledziem, którego zgodnie oceniliśmy jako godnego gwiazdek Michelina. Podany w nieco mniej tradycyjnej formie, zaskakiwał niezwykle delikatną strukturą i subtelnym wędzonym aromatem. Aksamitne puree i algowy kawior można by w tym zestawieniu uznać za wisienkę na torcie, gdyby nie to, że rola ta przypadła w udziale kieliszkowi zmrożonej wódki. Połączenie więcej niż wyśmienite. Kolejne danie inspirowane było „wycieczkami po wielkopolskich polach i łąkach”. Mus z liści rzepaku był smaczny, choć nie do końca wyrazisty (przywoływał skojarzenia z tradycyjną zieloną zupą portugalską), co zrekompensować miał zapewne dodatek boczniaków oraz posmak bekonu, który zupie nadała oliwa. W tym wypadku najbardziej ujęło nas jednak smaczne wykorzystanie niecodziennego składnika, czyli liści rzepaku. Jako danie główne podano doskonałą grasicę cielęcą. Wprawdzie nie do końca zgodni byliśmy co do faworytów wśród dodatków, gdyż Marcin wskazał suflet, podczas gdy Ania zafascynowała się smakiem zwykłego buraka cukrowego. Całość zwieńczył deser, odpowiadający koncepcją stosunkowo świeżemu trendowi kulinarnemu, który koncentruje się na tworzeniu warzywnych deserów (co biorąc pod uwagę naturalną słodycz niektórych warzyw jest w pewnym sensie logiczne). Zaserwowano nam danie niezwykle świeże i lekkie, które nie obciążyło żołądka po wcześniejszej uczcie (miodowe buraki zaskakująco dobrze połączyły się z delikatnie słodkim sosem z białej czekolady, a akcent kontrastujący postawił tutaj kwaskowy sorbet).


Mimo, że to właśnie jedzenie było głównym tematem rozmów w trakcie wieczoru, manager restauracji, pani Monika zadbała również o to, żebyśmy mogli bliżej zapoznać się z filozofią Vine Bridge. Dzięki temu mieliśmy okazję obejrzeć pokaz slajdów z różnych wydarzeń organizowanych przez restaurację (bieg kelnerów, gotowanie z szefem kuchni, romantyczne kolacje na moście). Swoistym zaskoczeniem wieczoru był przy tym fakt, że Panu Radosławowi Najmanowi - finaliście plebiscytu „Kucharz - odkrycie roku 2011” - asystował nie kto inny, jak zwycięzca tego plebiscytu - Pan Błażej Gruszczyński, do niedawna związany z restauracją Fidelio, a obecnie rezydujący właśnie w Vine Bridge.

BUG CUISINE

Krótko po pokazie Ave Cuisine zostaliśmy zaproszeni ponownie przez Vine Bridge. Tym razem temat był  jednak nieco bardziej kontrowersyjny. Wieczór Bug Cuisine mierzył się bowiem z tematem owadów na talerzu. Jak zapewniał nas w zaproszeniu właściciel lokalu "(...) zainteresowanie owadami jako potencjalnym składnikiem dań nie jest przypadkowe. To wynik wieloletniego zainteresowania zdrową, naturalną kuchnią makro i mikrobiotyczną, mająca u podstaw naturalne procesy zachodzące w glebie, wodzie i powietrzu”. Wyjaśnienie to nie zdołało do końca uspokoić Ani, która na spotkanie szła z  obawami, ale też i z myślą, że przecież nikt jej do jedzenia nie zmusi, jeśli tylko przerośnie to jej możliwości. Znalazło się też miejsce na kwestie ambicjonalne, ponieważ Marcin przypominał Ani każdą sytuację, w której zadrwiła z osoby mówiącej, że nie zje francuskiego sera bo ten śmierdzi, albo że nie weźmie do ust ostrygi, bo wygląda okropnie. Zupełnie inne nastawienie prezentował Marcin, który to kontrowersyjne menu przyjął z całkowitym spokojem, stwierdzając, że pokaz ten ma przecież ukazać kunszt szefa kuchni i na pewno wszystkie zaserwowane dania, były już wypróbowane i zaakceptowane przez szersze grono odbiorców.


W menu można było znaleźć:

- jajko zielononóżki z musem chrzanowym i smażonym mącznikiem młynarkiem,
- roladkę drobiową faszerowana mącznikiem młynarkiem i szpinakiem, owinięta w liście rzepaku,
- szarańczę i karaluchy peruwiańskie w cieście Kadafi,
- roladkę z łososia bałtyckiego z chrzanem i mącznikiem młynarkiem,
- krem z jarmużu z wędzonym mącznikiem młynarkiem,
- rożki z ciasta filo faszerowane smażonym mącznikiem młynarkiem i orzechami,
- trufle czekoladowe z mącznikiem młynarkiem,
- ciasto piaskowe z mącznikiem młynarkiem,
- ciasto czekoladowe z konikiem polnym,
- uskrzydlone lizaki.


Ogólna ocena zaserwowanego jedzenie będzie się opierać głównie na spostrzeżeniach Marcina, który spróbował każdej pozycji z menu, w tym całą, naturalistycznie wyglądającą szarańczę zatopioną w kieliszku wina. Ania po kilku specjałach spasowała, bo choć jedzenie smakowo kontrowersyjne nie było, to uprzedzenia psychiczne wzięły górę nad ewentualnymi doznaniami smakowymi i skończyło się na wypróbowaniu zaledwie kilku specjałów z mącznikiem młynarkiem. Marcin stwierdził przy tym, że każde z tych dań było smaczne, ale jednocześnie nie straciłoby absolutnie nic (poza wartościami odżywczymi), a może nawet w smaku by zyskało, gdyby pozbyć się z nich owadów. Oto bowiem szef kuchni zrobił wszystko, aby otulić owady w smakołyki, którymi one same w sobie nie do końca były. Zgodnie stwierdziliśmy, że Bug Cuisine potraktujemy jako ciekawostkę na drodze kulinarnego wtajemniczenia, ale raczej owadów nie włączymy do menu na stałe. Jesteśmy przy tym przekonani, że mimo powszechnego, społecznego owadzio-kuchennego ostracyzmu, z pewnością są osoby żywo zainteresowane tematem i te przyjdą do Vine Bridge specjalnie na Bug Menu.


Na uwagę zasługuje również miejsce, w którym odbywała się degustacja. Nowo otwarta Galeria Śródka przywitała nas bowiem olbrzymią kwiatową instalacją Macieja Kuraka pt. "Organic Life", która idealnie nawiązywała charakterem do tematu spotkania, także dlatego, że w pomieszczeniu unosiły się dźwięki naśladujące owadzie trele. Wielkie brawa za oprawę, niezwykłą gościnność oraz bardzo sympatyczną atmosferę, o która zadbały połączone ekipy Vine Bridge i Galerii Śródka. Dziękując serdecznie za zaproszenia, cieszymy się, że mamy w Poznaniu szefów kuchni, którzy ciekawie i elokwentnie potrafią opowiadać o swoich inspiracjach, nie ustających w rozwoju i poszukujących nowych wyzwań (nawet jeśli czasem dość kontrowersyjnych), a jednocześnie zachowujących szacunek dla tradycji.

ADRES: Poznań, ul. Ostrówek 6
INTERNET: www.vinebridge.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 5 grudnia 2011

PIKA PIKA tapas bar y vino / ocena 4.00

Wyjście do Pika Pika odbiegało nieco od większości blogowych wizyt. Recenzja ta jest bowiem zapisem spotkania towarzyskiego przy winie i przekąskach. Jedzenie zatem zeszło niejako na dalszy plan, ale też dzięki takiej formule wyjścia, mieliśmy sposobność wypróbować każdy tapas, jaki tego dnia oferowano.


ONA:
Choć pogłoski o otwarciu nowego tapas baru docierały do nas już wcześniej (kojarzę nawet facebookową ankietę na nazwę), to do wizyty właśnie tam skłoniły nas powtarzające się opinie o atmosferze, autentyczności i prawdziwych hiszpańskich smakołykach. Dostaliśmy również instrukcje, aby nie zrażać się „polowym” wyglądem wnętrza, bo jest to najmniej istotny element. I faktycznie, przechodząc dwukrotnie w ciągu tygodnia ulicą Zamkową nie do końca mieliśmy ochotę zasiąść w tym bardzo oświetlonym, pustawym wnętrzu z dużym oknem. Taka forma knajpki sprawia, że ma się wrażenie, że to goście są obserwowani przez przechodniów z ulicy, a nie na odwrót. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale wchodząc do jakiekolwiek lokalu chyba wolę odciąć się od tego co na zewnątrz, ewentualnie zyskać dobre pole do spokojnej obserwacji ulicy. Pewnie dlatego do Pika Pika weszliśmy dopiero za trzecim razem. Po fakcie stwierdzam, że pochłonięta rozmową niespecjalnie zwracałam uwagę na przechodniów, a wnętrze dzięki imponującej liczbie gości nabrało zupełnie innego niż wcześniej charakteru. Było bardzo sympatycznie, na stole pojawiały się kolejne kieliszki wina (zarówno to butelkowe polecone przez Pana z obsługi oraz wino domu podane w ceramicznym dzbanku było przyzwoite, choć to pierwsze zdecydowanie smaczniejsze) oraz kolejne tapasy. Prawdopodobnie nie spróbowałam wszystkiego, ale mam swoich 3 faworytów – kawałki bagietki z serem Manchego, dorsz z cieciorką oraz tarta czekoladowa. Pierwszy przysmak miał w zasadzie jeden słaby punkt, czyli kiepską bagietkę. Moją uwagę od pieczywa (blade i bardzo miękkie) skutecznie odwracał ser, który po prostu bardzo lubię. Dorsz z cieciorką natomiast zupełnie mnie zaskoczył, bo choć za cieciorką samą w sobie jakoś szczególnie nie przepadam (wolę ją w formie humusu lub falafela) to jednak całość była bardzo smaczna. Wieczór zwieńczyła czekoladowa tarta i choć spożywana po sporej ilości wina i o godzinie zdecydowanie nie "tartowej" (było grubo po 24) jej smak spowodował, że mruczałam z zadowolenia (kruche ciasto z gęstym, czekoladowym, nie przesadnie słodkim kremem). Zupełnie nie zachwyciły mnie natomiast papryki z mało wyrazistym nadzieniem oraz ziemniaczana tortilla na bagietce (ale o ile nadziewane papryki lubię, o tyle tortilla de patatas słabo przechodzi mi przez gardło nawet w Hiszpanii).

Ocena obsługi to w tym przypadku zadanie karkołomne, bo choć zajmujący się nami Pan mówił świetnie po polsku (piszę to z pełnym podziwem) to jednak mieliśmy sporo trudności w dogadaniu szczegółów. Pan nie mógł się bowiem pogodzić z faktem, że chcę jednocześnie zamówić wino białe i czerwone (gdyż jedna osoba chciała pić tego wieczoru tylko czerwone) i z uporem twierdził, że dwóch win jednocześnie nam nie poda, gdyż najpierw pije się białe, a później czerwone i że poda nam trunki właśnie w takiej, właściwej kolejności. Moje tłumaczenia przyjął natomiast stwierdzeniem, że za dużo kręcę. Koniec końców udało się wynegocjować że do butelki białego wina dostaniemy kieliszek czerwonego (choć tak naprawdę chcieliśmy butelkę, ale tego nie potrafiliśmy załatwić). Ten rozbudowany dialog sprawił, że przez resztę wieczoru postanowiliśmy pozostać wyłącznie przy winie domu. Chciałam zaznaczyć, że cała ta rozmowa odbywała się z uśmiechem i w super sympatycznej atmosferze, miało to również swój hiszpański urok i jestem pewna, że taka egzotyka może znaleźć ogromne rzesze zwolenników.

Koniec końców Pika Pika polecam. Warto się tam zatrzymać choćby na jeden kieliszek wina (naprawdę jest w czym wybierać, a obsługa rzeczowo opowiada o wybranych butelkach) i jeden tapas (nawet jeśli jedzenie nie jest porywające). Zdecydowanie łatwiej znaleźć na Zamkowej miejsce w ciągu tygodnia – w weekend lepiej pomyśleć o rezerwacji stolika, szczególnie jeśli przychodzi się z większą grupą. Na pewno spodoba się tu wszystkim miłośnikom Hiszpanii oraz ludziom otwartym na wesołą interakcję z obsługą.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Trzeba przyznać, że z opisem Pika Pika mieliśmy nie lada problem. Z jednej strony dylemat, czy da się w ogóle sprawiedliwie ocenić tapas bar, przykładając do niego miary skrojone dla restauracji. Z drugiej strony świadomość, że jeśli ocen nie przyznamy, to recenzja będzie kaleka, a część z Was - rozczarowana. Suma sumarum oceny przyznaliśmy, ale pewni nie jesteśmy żadnej, gdyż zarówno jedzenie, obsługa, jak i wystrój - ponadprzeciętnie urzekają, ale posiadają też pewne braki.

We wnętrzu najbardziej przypadła mi do gustu prostota i autentyczność (no i wiszące w oknie jamon serano). Gdy przechodziliśmy ulica Zamkową w ciągu tygodnia, wnętrze wydało mi się zbyt zimne w odbiorze i zdecydowanie za pstrokate. Wystarczyło jednak, że zostało wypełnione przez weekendowy tłum, a już nie dostrzegałem tych niedostatków. A jeśli o tłumach mowa, to najsłabiej wypada pojemność lokalu i dobór tak rozłożystych krzeseł, że stołów mieści się ledwie pięć. I choć z podziwem patrzyłem w stronę tych, którzy przez cztery godziny wytrwale stali przy beczkach, to ja bez miejsca przy stole szybko bym tapas bar opuścił. Gwoli ścisłości, lokal wcale nie jest taki mały, tyle tylko, że kuchnia zdaje się być równej wielkości co sala, a przynajmniej tak to wyglądało, gdy uchylały się do niej drzwi.

Zasady z Pika Pika są następujące. Zamawiasz kieliszek wina domu za 5 złotych (rodem z Nawarry) i dostajesz do niego jeden tapa (kawałek bagietki z dodatkiem). Zamawiasz karafkę półlitrową za 15 złotych lub dzbanek litrowy za 25 złotych i dostajesz odpowiednio - 3 lub 5 tapasów. Oprócz tego mam półkę z butelkowanymi winami dostarczonymi przez Vinolę, gdzie do cen należy doliczyć korkowe w wysokości 12 złotych. Jest jeszcze tablica, na której wypisane są potrawy, które za 5 lub 10 złotych przyrządzą Ci w kuchni. Ze specjałów, które możecie zobaczyć na zdjęciach, mi najbardziej przypadły do gustu krokiety z kurczaka, dorsz z cieciorką oraz mięso w pomidorach. Gustuję zatem raczej w kuchni ciepłej Pika Pika, choć w przypadku krokietów była to raczej kuchnia letnia (na trzy próbowane sztuki, aż dwie były w samym środku jeszcze zimne). Najmniej odpowiadały mi za to rozmoczone papryczki z nadzieniem, bo choć wiem, że ściągnę tym wyznaniem na siebie gromy, to naprawdę w Biedronce sprzedają lepsze, nie mówiąc już o tych, które samemu można zrobić z papryk jabłkowych Rolnik i sera Feta. Wracając do tapas baru - na sam koniec wizyty dojrzałem tabliczkę z ofertą talerza jamon iberico de pata negra za 40 złotych i zdecydowanie chciałbym taki talerz następnym razem zamówić.

Obsługa w Pika Pika jest iście hiszpańska. Otwarta, życzliwa, nieszablonowa, ale potrafiąca też puścić focha. Nie było bowiem w naszym towarzystwie osoby, która choć raz nie ścięłaby się z obsługującym nas kelnerem. A to ktoś pomieszał mu ponoć zamówienie, a to nie można było podać jednocześnie wina białego i czerwonego, a to ktoś spojrzał w jego kierunku spod byka, a inny nie zrozumiał dowcipu. Taki urok miejsca, a wspominam o tym tylko dlatego, abyście mogli sobie je lepiej wyobrazić. Z poważniejszych zastrzeżeń do obsługi, mam tylko jedno - gdy zamówiliśmy wino butelkowe (Bracamonte Verdejo 2010), a jako kolejne chcieliśmy zamówić wino domu, to kelner za bardzo nas przekonywał, że mamy pozostać przy butelkowym. Ja rozumiem, że to na nim tapas bar więcej zarabia i to do niego liczy sobie korkowe, ale klient nie czuje się dobrze, gdy mu się coś na siłę wciska, skoro zdecydował się na coś innego, trzykrotnie swoją opinię podtrzymał, a i tak musi czwarty raz dobitnie zaznaczyć, ze wybiera wino domu (pomimo niezadowolonej miny kelnera). Złościć się jednak na tych ludzi długo nie można, gdyż jak widzą Cię następnym razem, to traktują już jak swojego :)

I choć to ja w naszym tandemie nalegałem, aby oceny jednak przyznać, to proponuję, abyście zapomnieli w przypadku Pika Pika o jedzeniu, obsłudze i wystroju, gdyż w tym miejscu liczy się przede wszystkim atmosfera (no i oczywiście wino). Polecam!

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


POST SCRIPTUM
Gdy kilka dni temu wpadliśmy na chwilę do Pika Pika, zauważyliśmy kilka nowych dań w menu - m.in. fasolę z szynką (za 5 zł) oraz langustynki (za 10 zł). Podoba nam się takie urozmaicenie, ale w zmianach są dwie strony medalu, gdyż okład podawanej do wina bagietki tym razem był cieniem tego z wcześniejszej wizyty. Raz, że pasta warzywna posypana szynką i pasta grzybowa z serem nie zachwyciły, to jeszcze podano je w bardziej monotonny sposób. Wcześniej zamawialiśmy litr wina i otrzymywaliśmy pięć tapasów w trzech rodzajach. Tym natomiast razem podawano pięć tapasów jednego rodzaju.

KOSZTORYS dla 2 osób:
Jamon Serrano - 5 zł.
Chorizo - 5 zł.
Queso Manchego - 5 zł.
Pisto Manchego - 5 zł.
Pimientos del piquillo con crema de gambas - 5 zł.
Tortilla de - 5 zł.
Carne con tomate - 5zł.
Garbanizos con bacalao - 5 zł.
Croquetas de pollo - 10 zł.
Tarta de chocolate - 7 zł
Bracamonte Verdejo 2010 0,75 – 51 zł
Wino domu 0,5 - 15 zł.
Suma: 123 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.00

ADRES: Poznań, ul. Zamkowa 5
INTERNET: brak strony www

Bookmark and Share

wtorek, 15 listopada 2011

Gospoda ZAPIECEK / Bar METKA (po "Kuchennych rewolucjach") / ocena 3.41

Jak tradycja, to tradycja. Skoro opisaliśmy na blogu wrażenia po przemianie tawerny Kapetanis oraz knajpki Indian Ocean, to i bar Metka trzeba było nam odwiedzić. W końcu to właśnie te trzy przybytki reprezentowały nasze miasto kolejno w pierwszym, trzecim i czwartym sezonie Kuchennych Rewolucji Magdy Gessler.

PS Metka właściwie będzie dopiero reprezentować, gdyż emisja odcinka wciąż przed nami.


ONA:
Jedno z moich wspomnień dotyczących baru Metka (wtedy jeszcze była to gospoda Zapiecek) wiąże się z recenzją pary z Warszawy, która spędzając weekend w Poznaniu, z braku znajomości lokalnych restauracji wybrała pierwszą napotkaną, czyli Zapiecek. Recenzja nie należała do napawających optymizmem, ale pamiętam, że pomyślałam wtedy „trzeba mieć niezłą fantazję żeby przyjechać na kilka dni do Poznania i wybrać się na kolację do Zapiecka”. Tę anegdotę przywołuję tylko dlatego, że sama Zapiecka nigdy nie odwiedziłam, nigdy nawet nie byłam bliska żeby tam cokolwiek zjeść, widocznie zabrakło mi stołecznej fantazji.

Jeszcze zanim trafiliśmy do Metki do naszych uszu zaczęły docierać informację, że Magda Gessler postanowiła urządzić tu pierwszy poznański „tapas bar” z lokalnymi specjałami (choć nie wiem czy ostatecznie nie wyprzedził go ten z Wrocławskiej). Mając przed oczami Przekąski Zakąski Adama Gesslera przygotowałam się na to, że w Metce skuszę się na kilka niewielkich, typowo polskich smakołyków, które okraszę kieliszkiem wódki. Perspektywa tyleż niepokojąca co miła. Rzut oka na menu i wnętrze lokalu zweryfikował jednak moje oczekiwania. Karta przypominała typowe menu restauracyjne, a i wnętrze Metki  nie zachęciło do wieczoru przy zakąskach i wódce. Ostatecznie zdecydowałam się na dwie przystawki – pyry z gzikiem oraz wątróbkę z jabłkiem (do której domówiłam zestaw surówek – warzywna obsesja mi nie minęła). Pyry z gzikiem były nawet nie najgorsze, choć odwołując się do klasyki gatunku,  ziemniaki powinny zostać ugotowane w mundurkach. Niestety nie były, co gorsza były odgrzewane (co niewątpliwie skróciło czas oczekiwania na posiłek). Kolejną przystawką była wątróbka z jabłkiem. To co rzucało się na pierwszy rzut oka to niedźwiedzia porcja tego dania. Zresztą już pyry z gzikiem sprawiły, że poczułam się najedzona, ale to co podano mi na drugie danie sprawiło, że przez następne 24 h Marcin nazywał mnie niedźwiedziem. Pomijając humorystyczny wymiar całego zdarzenia,  byłoby miło gdyby obsługa uprzedzała, że te dwie zamówione przeze mnie  przystawki to sporo nawet jak na rosłego mężczyznę. Co do wątróbki (bo w sumie spróbowałam niewiele poza nią)  mogę powiedzieć tyle, że była sprężysta i przyprawiona bardzo solidną porcją majeranku, a kawałki kruchego, lekko przesmażonego jabłka fajnie przełamywały majerankową dominację. Nieco ciekawszy od wątróbki był deser – jabłka na ciepło z lodami i śmietaną czyli bardziej oryginalna wersja szarlotki (przypominało to domowy kisiel z kawałkami świeżych jabłek). Mimo moich oporów jedzenie okazało się zjadliwe, a w kontekście ceny nawet  w pewnym sensie atrakcyjne. Mimo to, rewolucji tej nie mogę ocenić jako w pełni udanej. Metka sprawia wrażenie, że wraz z programem Pani Gessler zmieniła tylko nazwę. Jedzenie niczym nie zaskakuje, wystrój mimo ciekawych akcentów związanych ze starym Poznaniem wprawia raczej w melancholię (minus za duży, włączony telewizor na barze oraz okropny, przytłaczający sufit). Liczyłam, że tym razem Magda Gessler posłużyła się szóstym zmysłem i stworzyła tu mekkę dla tych, którzy spóźnili się na nocny autobus na Kaponierze i chcą coś przekąsić lub wstąpić na ostatni lub kolejny kieliszek mocniejszego trunku. Niestety hybryda, która powstała po rewolucji przypomina raczej coś pomiędzy barem mlecznym, a smutną knajpa z piwem. I choć jedzenie nie było złe,  to nie jestem w stanie wymyślić motywacji, która mogłaby mnie do Metki jeszcze kiedyś zaprowadzić. Również obsługa nie zachęca do ponownych odwiedzin. Pani w sumie była miła, ale czas oczekiwania na rachunek (dobre 20 minut od zjedzenia deseru) w świetle tego, że byliśmy jedynymi klientami, jest raczej jej słabszą stroną.

Myślałam, że rewolucja w Zapiecku/Metce będzie powiewem świeżości w Poznaniu. Ot, taki swojski zakąskowy bar z tatarem, metką, śledziem i dobrze schłodzoną wódką, a to wszystko odcedzone z nieco „lanserskiego” klimatu Przekąsek Zakąsek. Niestety wyszło nijako, choć może Magda Gessler będzie miała inne zdanie w tej kwestii.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 4-



ON:
Zajrzałem kiedyś do gospody Zapiecek i choć nie pamiętam szczegółów, to jednak miejsce nie mogło mnie specjalnie ująć, skoro nie zdecydowałem się pozostać, aby zamówić tam posiłek. Punktów odniesienia nie mam zatem zbyt wiele, ale może to i lepiej, bowiem oceniam wyłącznie stan obecny.

Wnętrze z pewnością zostało odnowione, ale wydało mi się zbyt chłodne w odbiorze (choć nie widać tego akurat na zdjęciach), a ponadto pozostaje zbitką jakiś nie do końca zrozumiałych dla mnie pomysłów. Nie wiem, czy bardziej miała to być restauracja, sportowy pub, czy może dyskoteka. Niech każdy oceni to sam, a ja tymczasem przejdę do wyobrażeń posiłku,  jakie miałem przed wizytą. Wypróbować zamierzałem pięć różnorodnych zakąsek, licząc przy tym, że za cały ich zestaw zapłacę nie więcej niż 40 złotych. Ostatecznie mój zestaw kosztował mniej, niż zakładałem, ale zamówionych pozycji nie było pięć, tylko trzy. Więcej nie dałbym zresztą rady wypróbować, gdyż to co w wyobrażeniach miało być zestawem zakąsek, okazało się na miejscu tradycyjnym obiadem z zupą, daniem głównym i deserem. A wszystko to pomimo tego, że z założenia odrzuciliśmy cześć menu zatytułowaną "Zestawy obiadowe".

Cała karta zrobiła na mnie wrażenie dziwnie monotematycznej. Bronił się tylko wybór zup (każda za 5 złotych), gdyż były wśród nich m.in. takie specjały, jak czernina, gulaszowa i żurek. Blado wypadał za to główny gwoźdź programu, jakim miały być przekąski. Brakowało mi tatara, czy też śledzi, które są klasykami podobnych przybytków w Polsce. Ostatecznie zamówiłem zupę gulaszową, kaszankę smażoną z cebulą i jabłkiem, a także wspólny z Anią deser - lodową szarlotkę. Najlepsza była zupa. Gęsta, prawdziwa, pikantna i rozgrzewająca, a do tego z chudym mięsem, co akurat mi odpowiadało. W gwoli ścisłości - nie było to żadne wielkie uniesienie kulinarne, ale całkiem przyzwoita strawa. Kaszanka zbytnio zupie zresztą nie odstawała. Była dobrze przysmażona - z chrupiącą skórką i miękka w środku, aczkolwiek tutaj pozytywne wrażenie niwelowała dość kiepskiej jakości musztarda. Najsłabiej  moim zdaniem wypadł jednak deser, który akurat był najdroższy. Szumnie nazwany został lodową szarlotką. W rzeczywistości były to lody śmietankowe z jabłkami na gorąco, bitą śmietaną i polewą czekoladową. Reasumując, przyznaję 4 za zupę, 4= za kaszankę i 3 za lody, przy czym dodam jeszcze dwie uwagi, aby zobrazować pewne niuanse. Po pierwsze, jedzenie nie jest złe, choć karta mogłaby być znacznie ciekawsza. Po drugie, atrakcyjność jedzenia  wzrasta jeszcze bardziej, gdy zważymy na jego ceny. Nie ma bowiem znowu zbyt wielu lokali z obsługą kelnerską, w których można usiąść przy stoliku i za 17 złotych zamówić kompletny posiłek (zupę, jedną z solidnych przekąsek i herbatę).

Odnośnie obsługi, krótko tylko wspomnę o długim oczekiwaniu nie tyle na rachunek, co w ogóle na widok Pani kelnerki, aby ją o ten rachunek móc poprosić. Rozpiszę się za to o innym widoku obsługi. Tak się bowiem składa, że obok Metki przejeżdżam dwa razy dziennie i przyznam, że obsługę widzę nadzwyczaj często. Nie jest to jednak widok, specjalnie zachęcający do odwiedzin, gdyż personel  - czasem sama Pani kelnerka (inna niż ta, która nas obsługiwała), czasem kucharz, a niekiedy obydwoje - siedzą wówczas na murku, tuż przed wejściem i palą papierosy. Ciekaw jestem, co by się stało, gdyby wychodzący zza rogu klient wszedł nagle do restauracji? Zapewne, pospiesznie zgasiliby papierosy, weszli za nim do środka, zaczęli obsługę i nie widzieli w tym żadnego problemu. Nie wiem, czy Was też razi takie zachowanie, ale dla mnie jest to całkowicie nieprofesjonalne, a nawet nie do końca normalne.

Gdybym miał uszeregować wrażenie, jakie zrobiły na mnie poznańskie rewolucje, to Metka wypadłaby najsłabiej. Zauważam rzecz jasna pewne plusy, ale nie wróżę lokalowi świetlanej przyszłości w obecnym kształcie. Nie wróżyłem jej jednak i Zapieckowi, a bądź co bądź, gospoda przetrwała lata.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Pyra z gzikiem: 8 zł.
Wątróbka drobiowa z cebulą i jabłkiem: 8 zł.
Zestaw surówek: 5 zł.
Zupa gulaszowa: 5 zł.
Kaszanka smażona z cebulą i jabłkiem: 8 zł.
Lodowa szarlotka (lody, bita śmietana, jabłka na gorąco, polewa): 12 zł.
Herbata Ahmad x 2 (zielona i miętowa): 8 zł.
Suma: 54 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.41

ADRES: Poznań, ul. Zeylanda 6/1
INTERNET: brak strony www

Bookmark and Share

poniedziałek, 7 listopada 2011

Ranking rogali świętomarcińskich 2011

Tak jak w zeszłym roku, postanowiliśmy - razem z Agatą, Anią, Asią, Bogusią, Ewą, Kasią, Magdą, Martą, Moniką i Maciejem - ocenić dostępne w Poznaniu rogale świętomarcińskie. Reguły nie uległy większym zmianom. Każdy przyniósł dwa rogale z wybranej przez siebie cukierni. Ocenialiśmy je w ciemno, na indywidualnych arkuszach, korzystając z 6-stopniowej skali zapożyczonej z bloga. W trzech kategoriach (wygląd, smak, nadzienie) ocenie poddaliśmy 12 wypieków. Każdy degustator miał własny warsztat pracy i choć nie sposób przywołać tutaj choćby ułamka merytorycznych uwag jakie padły podczas spotkania, to uwierzcie, że rogale zostały prześwietlone niezwykle skrupulatnie, a wszystko to w bardzo sympatycznej atmosferze :)


Po zliczeniu wyników okazało się, że miejsca na podium zajęły kolejno cukiernie: Elite, Łyskawa oraz ex aequo - Gruszecki i Luna. Co do poszczególnych kategorii, to najlepiej wyglądały rogale od Elite, przy czym najlepszy smak oraz najlepsze nadzienie to już domena rogali od Łyskawy. Poniżej kompletny ranking:

I miejsce - ELITE - rogale nr 3 / ocena 4.07 / cena 41,80 zł za kg.
II miejsce - ŁYSKAWA - rogale nr 6 / ocena 3.81 / cena 34 zł za kg.


III miejsce - GRUSZECKI i LUNA (ex aequo) - rogale nr 5 i 9 / ocena 3.72 / cena 36 zł i 34,90 zł za kg.


V miejsce - HANNA PISKORSKA - rogale nr 4 / ocena 3.59 / cena 36 zł za kg.
VI miejsce - REN-MAC - rogale nr 8 / ocena 3.53 / cena 32 zł za kg.


VII miejsce - FAWOR - rogale nr 10 / ocena 3.45 / cena 32,50 zł za kg.
VIII miejsce - SŁODKI KĄCIK - rogale nr 12 / ocena 3.38 / cena 39 zł za kg.


IX miejsce - KANDULSKI - rogale nr 1 / ocena 3.33 / cena 36 zł za kg.
X miejsce - PASSIONATA z Hotelu Merkury - rogale nr 7 / ocena 3.13 / cena 49 zł za kg.


XI - miejsce - HUDEREK BOGDAN  - rogale nr 2 / ocena 2.99 / cena 33 zł za kg.
XII - miejsce - POD STRZECHĄ  - rogale nr 11 / ocena 2.34 / cena 29,99 zł za kg.


Podsumowując wyniki nie sposób nie odnieść się do zeszłorocznej degustacji. Sześć cukierni oceniliśmy bowiem powtórnie, trzy nam z różnych względów wypadły (Expressowa, Hanusia, Weber), jednak w zamian doszło sześć nowych (Fawor, Huderko Bogdan, Łyskawa, Pod Strzechą, Ren-Mac, Słodki Kącik). Co ciekawe, drugi raz z rzędu wygrała cukiernia Elite i choć ewidentnie należą się jej za to gratulacje, to niestety poziom ocenianych rogali obniżył się na przestrzeni roku. W 2010 r. aż cztery rogale zyskały ocenę 4.00 lub wyższą, a w 2011 r. tylko zwycięzca mógł się taką notą poszczycić (a i tak obniżyła się ona wyraźnie z 4.68 na 4.07). Nie wszyscy jednak próżnowali, czego przykładem są wyraźne awanse, jakie odnotowała Hanna Piskorska (z 2.99 na 3.59) i Gruszecki (z 3.28 na 3.72). Odnośnie cen można z kolei zauważyć, że najtańsze rogale wypadły najsłabiej, ale najdroższe wcale nie wypadły najlepiej.


Degustacja odbyła się w Cafe Bordo Restaurant na ul. Żydowskiej 28. Idea rankingów i konkursów nie jest zresztą tej restauracji obca. W zeszłym roku serwowany przez nich makaron wygrał Festiwal Włoskich Smaków, a w sierpniu ich czernina zdobyła laur na Ogólnopolskim Festiwalu Dobrego Smaku. Jak zatem sami widzicie, w nie byle jakich progach nas goszczono, za co serdecznie z tego miejsca dziękujemy.

www.cafebordo.com


ADRESY:
ELITE - Poznań, ul. Dąbrowskiego 140
FAWOR - Poznań, ul. Unii Lubelskiej 1
GRUSZECKI - Poznań, ul. Naramowicka 92
HANNA PISKORSKA - Mosina, ul. Dworcowa 12
HUDEREK BOGDAN - Poznań, ul. Słowiańska 50
KANDULSKI - Poznań, ul. Swarożyca 3a
LUNA - Poznań, ul. Galileusza 8
ŁYSKAWA - Krotoszyn, ul. Gołębia 5
PASSIONATA - Poznań, ul. Roosevelta 20
POD STRZECHĄ - Biskupice, ul. Główna 19
REN-MAC - Mosina, ul. Targowa 25
SŁODKI KĄCIK - Poznań, ul. Św. Marcin 26

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...