sobota, 22 października 2011

Zielony Bazar

Od jakiegoś czasu w każdą sobotę między 9:00 a 14:00 na Placu Bernardyńskim w Poznaniu odbywa się Zielony Bazar, czyli kiermasz produktów ekologicznych. I choć dotarliśmy jedynie na ostatnie 30 minut, a wystawcy powtarzali, że wstyd takie puste stoiska do zdjęć udostępniać (podczas gdy od rana uginały się od towarów), to i tak postanowiliśmy ukazać Wam choćby cześć tego, co w sobotnie przedpołudnie możecie zakupić.


Dzisiaj były tam m.in. sery z Rancza Frontiera, od Ziemianina i Korycińskie. Było pieczywo na zakwasie, niepryskane warzywa, świeże zioła, jaja od gospodarza, wędliny ze świniobicia, liczne przetwory, stoisko dla dzieci, a także ekologiczne kosmetyki. Kryterium jest tylko jedno - certyfikat eko.


ADRES: Poznań, Plac Bernardyński
INTERNET: www.zielonybazar.com

Bookmark and Share

czwartek, 20 października 2011

A NÓŻ WIDELEC / ocena 4.47

Wizytę w A Nóż Widelec planowaliśmy od lipca. Najpierw na przeszkodzie stanął urlop właścicieli lokalu, później nasze wakacje, a jeszcze później tzw. powakacyjne dochodzenia do siebie. Wyprawa na ul. Czechosłowacką zapowiadała się jednak nader ciekawie, oto mamy bowiem nieznaną szerszemu gronu restaurację, w której szef kuchni podkreśla swoje przywiązanie do świeżości i jakości produktu, a wszystko to miesza z umiłowaniem do potraw regionalnych. Smaczku dodaje również fakt, że doświadczenie zdobywał w restauracji wyróżnionej gwiazdkami Michelina.


ONA:
Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu znaleźliśmy się na pętli górczyńskiej właśnie po to, żeby dostać się do A Nóż Widelec i pewnie dlatego początkowo trochę błądziliśmy. W końcu jednak z pomocą kilku przechodniów udało nam się dotrzeć do celu, czyli do pensjonatu, na którego parterze mieści się restauracja. Wszystko wygląda bardzo niepozornie – jedna ze zdawałoby się wielu restauracji daleko od centrum, schludna, czysta, bezpretensjonalna. Duże okna wychodzą na dość ruchliwą ulicę Czechosłowacką, a ściany pomalowane odcieniami zieleni konsekwentnie urozmaicone zostały akcentami głębokiej czerwieni. Ot schludnie urządzona niewielka restauracja z prostymi stolikami i wysokim barem. 

Menu nie jest przesadnie rozbudowane, ale nie jest też oszczędne. Nawet wyjątkowo wybredne osoby powinny znaleźć coś dla siebie. Idąc do restauracji zdecydowana byłam na barszcz, ale kiedy zobaczyłam, że w zestawie dnia (zupa + danie główne za 17,90zł) jest zupa ogórkowa zaczęłam się łamać, ostatecznie decydując się na tę drugą opcję (w tym miejscu plus dla obsługi, która nie zrobiła problemu z zamówieniem samej zupy z gotowego zestawu). Nie mniej wahań pojawiło się przy wyborze dania głównego – miałam ochotę i na szagówki i na łososia. Ostatecznie padło na łososia, nawet nie ze względu na sama rybę, ale mój organizm domagał się akurat solidnej porcji warzyw, a to właśnie łosoś podawany był z warzywami i sałatą, mimo, że Pani z obsługi (właścicielka i żona szefa kuchni) namawiała na „doskonałe pierogi ruskie” (te jadłam ostatnio w Chatce Babuni) i pstrąga (tego jadłam dzień wcześniej na obiad). Z zamówieniem deserów postanowiliśmy wstrzymać się do zakończenia drugiego dania. Kiedy przed Marcinem spoczął talerz z tatarem, ja dostałam solidną porcję ciepłej (w temperaturze idealnej do jedzenia) zupy ogórkowej. Cóż mogę powiedzieć, była to bardzo dobra, domowa zupa, bez chemicznych ulepszaczy. Przyjemnie kwaskowa i sycąca. Dalej przeszedł czas na „łososia w papilocie” czyli w dużym arkuszu pergaminu, skręconym na końcach niczym cukierek. Po rozwinięciu papilota moim oczom ukazał się kawałek upieczonego łososia, ułożonego na warzywach – fasolce szparagowej, burakach pokrojonych w kostkę, brokułach i selerze naciowym. Do tego otrzymałam niewielka miseczkę mieszanej sałaty z dressingiem, prażonymi pestkami dyni i płatkami migdałów. Całość w zupełności zaspokoiła moją potrzebę warzyw (tym bardziej, że po etapie obsesji szparagowej, bobowej, fasolowej – przyszedł czas na buraczkową). Hitem okazała się jednak zwyczajna wydawałoby się sałata. Smakowo pierwsze skrzypce grał tutaj jednak przepyszny słodkawy dressing, którego smak bezbłędnie uzupełniony został delikatną słodyczą chrupiących migdałowych płatków. Do samego łososia się mam żadnych zastrzeżeń, był soczysty i sprężysty (za sprawą zabiegu z papilotem), a jego smak nie został zbombardowany toną niepotrzebnych przypraw. Mimo tego, że po drugim daniu dobijałam pomału do kresu swoich możliwości, to i tak zdecydowaliśmy się na odrębne desery. Nie mogliśmy dojść do porozumienia w kwestii wyboru – mi odebrało rozum na widok murzynka z domowymi lodami, a Marcin obstawał przy swoim ulubionym kremie brulee. Ostatecznie dobrze się stało, bo choć deser Marcina był bardzo smaczny (nawet jeśli wg. mnie skarmelizowany cukier stworzył na wierzchu odrobinę za cienką skorupkę), to mój murzynek bił go na głowę. Powiedzmy sobie szczerze, że nazwa murzynek „z duszą” jest tu raczej ukłonem w stronę polskiej nomenklatury, bo bardziej niż z tradycyjnym murzynkiem miałam tu do czynienia z czekoladowym fondant – kiedy tylko wbiłam łyżeczkę w ciastko (po wcześniejszym zrzuceniu nadmiaru cukru pudru z jego powierzchni), na talerzu rozlała się ciepła, gęsta, ciemnoczekoladowa lawa. Do tego kilka malin, gęsty sos malinowy i domowe lody ajerkoniakowo-śliwkowe. Pyszności. Podczas całego posiłku obsługiwała nas bardzo sympatyczna właścicielka lokalu. Trudno jej cokolwiek poważnego zarzucić, bo kto jak nie właściciel dba najlepiej o swój interes. Mimo wszystko mam dwie uwagi. Do posiłku zamówiliśmy piwo – wśród napojów w menu nie widziałam wina – dopiero pod koniec wizyty dowiedziałam się, że istnieje osobna karta win (szkoda zatem że nie została przyniesiona razem z menu lub że nie zostaliśmy o niej poinformowani w trakcie składania zamówienia). Druga rzecz tyczy się zamówionego piwa, które zostało postawione na stoliku w butelkach obok pustych szklanek i musieliśmy nalać je sobie sami (może dlatego, że akurat nie było nas przy stoliku, a Pani kelnerka chciała żebyśmy mogli je nalać „na świeżo”).

Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że jest to bardzo ciekawe miejsce na kulinarnej mapie Poznania. Wnętrze spodoba się przede wszystkim tym, którzy w designerskich przestrzeniach czują ciężkostrawny powiew snobizmu i wolą raczej bezpretensjonalne miejsca. Po posiłku wyszedł do nas szef kuchni, który zaczął opowiadać o swoim królestwie i doświadczeniach kulinarnych w tak ciekawy sposób, że na miejscu spędziliśmy dużo więcej czasu niż było to zaplanowane. Człowiek ów był bardzo sympatyczny, świetnie orientował się w nowych trendach kulinarnych i restauracyjnych i w bardzo przyjazny sposób wypowiadał się o swojej potencjalnej, poznańskiej konkurencji. Widać również, że mimo zacięcia regionalnego ma również pewne ambicje związane z kuchnią europejską, które realizuje w trakcie wieczorów tematycznych (była już kuchnia francuska, a wkrótce przyjdzie czas na włoską). I choć ja w restauracjach raczej nie szukam domowych smaków (gdyż mam lub mogę je mieć na co dzień) to kolejną wyprawę do A Nóż Widelec planuję już wkrótce (szagówki, czy pierogi hmmmm). Mnie kupili wypiekanym przez siebie chlebem i domowymi lodami. Czy można chcieć więcej?

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5+


ON:
Wnętrze restauracji może nie jest szczególnie eleganckie i nie porywa niczym nadzwyczajnym., jest jednak niezwykle schludne, a tyczy się to zarówno podłogi, stołów, jak i toalety. Długo musiałbym sobie przypominać restaurację, w której stół był w równie wielkim porządku - bez jakichkolwiek okruszków, plam, przebarwień. Oprócz czystości moją uwagę przykuła również półka z albumami o tematyce kulinarnej. Ich obecność w restauracji sama w sobie nie dziwi, ale miło wiedzieć, że wiąże się nią nie tyle dbałość o wystrój, a ludzka pasja i radość z wykonywanego zawodu. Jestem przekonany, że tak właśnie jest, gdyż już po posiłku szef kuchni wertował przy nas wspomniane albumy z wypiekami na twarzy, aby zilustrować omawiane tematy.

Z karty zamówiłem tatar z żółtkiem, polędwicę wieprzową zawiniętą w boczek z chrzanowym purre ziemniaczanym, karmelizowaną cebulą, sosem pieczeniowym i warzywami, a także Creme Brulee z malinami na deser. Nie sposób przy tym nie wspomnieć, jak dobre karta robi wrażenie w kontekście cen. Rachunek wybranego przeze mnie zestawu opiewał na 67,45 zł, przy czym wybierałem dania raczej z górnej półki cenowej. Podmieniając tatar na rosół, a polędwicę na klasyczny schabowy zszedłbym do 49,45 zł, a decydując się na pierogi ruskie zamiast schabowego doszedłbym do 45,45 zł za trzydaniowy zestaw z dwoma napojami. Niczym byłoby jednak chwalenie tych cen, gdyby nie było można zestawić ich z tak wysoką oceną oferowanych potraw, jak w A nóż widelec.

Tatar z pewnością został ręcznie posiekany, a tajemnica jego jakości tkwiła zapewne w równej mierze w kunszcie szefa kuchni, co w jakości wielkopolskiej polędwicy wołowej z dobrego źródła oraz wiejskiego żółtka. Danie przybrano ogóreczkami, kaparami, ziołami i rukolą, a do smaku pokropiono odrobiną oliwy truflowej. Smakowało mi bardzo i właściwie mam tylko jeden zarzut jego względem. Nie wiem,  czy będę to umiał Wam wytłumaczyć, ale jak zerkniecie na zdjęcie to zobaczycie, że mięso było już samo w sobie solidnie "naoliwione" - było soczyste i błyszczące. No i żałuję, że nie spróbowałem go nim zmieszałem całość z żółtkiem. Wówczas tatar był bowiem, jak dla mnie aż zbyt "naoliwiony", a smak czystego mięsa lekko przytłumiony. Ewidentnie mój błąd, ale na usprawiedliwienie dopowiem, że żółtko wyglądało jakby niepozornie spoczywało na tatarze, a tymczasem było to prawdziwe wiejskie żółtko, dla którego wytłoczono miejsce niejako w głąb tatara. Może bardziej sprawdziłoby się żółtko przepiórcze, a być może to tylko jakiś mój wymysł z tym "naoliwieniem". Gdy bowiem powiedziałem o wszystkim szefowi kuchni, to zrobił takie oczy, że w mig zrozumiałem, iż jestem jedynym gościem, który zgłosił taką sugestię ;) Wspomniałbym jeszcze o braku przypraw na stole, którymi mógłbym podrasować trochę mięso. Nie żeby tego jakoś wymagało, ale ot taki własny rytuał przyrządzania tatara mam. Brak ten rekompensowały kromki chleba wypiekanego na miejscu.

Co do polędwicy wieprzowej zawiniętej w boczek, to zarówno mięso, jak i boczek były bardzo delikatne, a ich krojenie było prawdziwą przyjemnością, tak jak i zresztą smakowanie. Charakteru dodawała tutaj karmelizowana cebula spoczywająca na polędwicy, która tak miło zawładnęła moimi kubkami smakowym, że prawdopodobnie straciłem poczucie rzeczywistości oznajmiając Ani, jak przepyszna jest ta kapusta i jak żałuję, że nie ma jej więcej. Lekko rozczarowało za to chrzanowe purre ziemniaczane, bo choć podane było super, to jak dla mnie było za mało chrzanowe. Zaskoczył natomiast przepyszny sos pieczeniowy (demi glace), którego lekkość była z kolei zaletą. Do wszystkiego podano jeszcze miseczkę warzyw ugotowanych na parze, niemniej nie porwały mnie jakoś szczególnie i zamiast nich wolałbym więcej kapusty karmelizowanej cebuli ;)

Na koniec Creme Brulee i małe wyjaśnienie, dlaczego zamówiłem właśnie ten deser. Jest to jedyna pozycją w całej karcie o konotacji zdecydowanie nie polskiej. Pomyślałem sobie - skoro gość (chodzi mi o szefa kuchni) tak bardzo stawia na wszystko co polskie, a jeden jedyny wyjątek czyni dla Creme Brulee, to znaczy, że jest prawdziwym mistrzem tego deseru i prezentuje w nim cały swój kunszt. Po degustacji dalej trzymałem się tej wersji, gdyż krem był zjawiskowy, a przy tym był to najtańszy Creme Brulee, jaki udało mi się kiedykolwiek zamówić, a czyniłem to m.in. w 7 opisanych na blogu poznańskich restauracjach. W jednej lub dwóch był równie wspaniały, niemniej tam porcja kosztowała 2,5 razy więcej. A dlaczego serwują  ten krem w A Nóż Widelec? Okazało się, że szef kuchni przygotował go specjalnie z okazji Walentynek, a jak już przygotował raz, to taki był odzew stałych gości, że nie mógł im nie ulec i wprowadził danie do karty na stałe. I choć próbował już po fakcie wynaleźć jakąkolwiek polską konotację lub chociażby polską dla niego nazwę, to zwyczajnie się nie dało. Finalnie przyznaję 4+ za tatar, 4+ za polędwicę oraz 5+ za Creme Brulee.

W kwestii obsługi duży plus za to, że szef kuchni wychodzi po posiłku do gości, aby poznać ich opinie i przedstawić swoją filozofię kulinarną. Mały minus natomiast za to, że choć przed lokalem jest tablica informująca o promocyjnej herbacie do środowych deserów, to i tak za herbatę do środowego deseru nam policzono. Trochę żartobliwie też wspomnę, że Pani kelnerka wcale nie pomaga w wyborze dań z menu. Do tej pory skarżyłem obsługę w takich wypadkach, gdy ta nic nie wiedziała, bo nic nie próbowała, albo polecała mi byle co. Tu jednak nie o tym mowa. Pani kelnerka, a jednocześnie współwłaścicielka i żona szefa kuchni - próbowała zapewne wszystkiego z menu i wszystko co poleci jest zapewne świetne. Problem jedynie w tym, że poleca dosłownie wszystko :) I tak oto gdy wahałem się między dwiema potrawami, to każdorazowo słyszałem, że i to i to jest wyborne i naprawdę ciężko wybrać. I choć przydałoby się lepsze podprowadzenie gościa, to nie mam o to większych pretensji, gdyż z przyjemnością spróbuję tych specjałów następnym razem.

A Nóż Widelec jest z pewnością bardzo, ale to bardzo dobrą restauracją z kuchnią polską. Ania zapytuje - czego chcieć więcej? - a ja przewrotnie zaznaczę, że mam pewien niedosyt. Bynajmniej nie w jakości serwowanych potraw, a w spektrum ich rozpiętości geograficznej. Oto bowiem mamy szefa kuchni, który przez lata pracował w gwiazdkowej restauracji w Wielkiej Brytanii i z pewnością zna wiele tajników kuchni z różnych zakątków świata (co potwierdza serwując rewelacyjny Creme Brulee). No i ja chciałbym posmakować tych specjałów, bez ograniczania się wyłącznie do ojczystych, które przecież próbuję (może nie w tak nowoczesnej formie), ale jednak od urodzenia. I choć Pan Michał twardo przy polskości w naszej dyskusji obstawał i chyba do dziś ciężko mu się pogodzić z tym Creme Brulee w menu, to słusznie moim zdaniem robi szukając kompromisu w postaci organizowanych wieczorów tematycznych. Był już francuski, a teraz będzie włoski. I choć po części zadowala to mój pęd w świat, to jednak nie wychodzi już tak okazyjnie (260 złotych od pary). No dobrze, przemyślałem to trochę i nie musi być wcale światowo, aby było idealnie. Wystarczyłoby mi, aby było trochę nowocześniej. W końcu podtytuł restauracji brzmi "nowa kuchnia polska" i fajnie jakby było to wyraźniej widać w menu.

PS  Gdy poprosiłem Pana Michała o wymienienie jego zdaniem najlepszych restauracji w Poznaniu odpowiedział - La Passion du Vin i Hugo. Co ciekawe, akurat te restauracje otwierają naszą blogową listę TOP 10. Tym bardziej mi miło, że od dziś A Nóż Widelec również jest na tej liście.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 5


KOSZTORYS:
Zupa ogórkowa: 8,9 zł.
Ręcznie siekany tatar z wielkopolskiej polędwicy wołowej z wiejskim żółtkiem: 19,9 zł.
Filet z łososia zapiekany w papilocie z warzywami, kruche listki sałat z vinegret: 25,9 zł.
Polędwica wieprzowa zawinięta w boczek, chrzanowe purre ziemniaczane, karmelizowana cebula, sos pieczeniowy, warzywa: 25,9 zł.
Czekoladowy Murzynek z duszą, lody ajerkoniak-śliwka, prażone migdały, sos z ogrodowych malin: 12,9 zł.
Klasyczne Creme Brulee z malinami: 11,9 zł.
Lech Premium 0,5 x 2: 14 zł.
Herbata zielona z brzoskwinią (Julius Meinl): 5,5 zł.
Suma: 124,9 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.47

ADRES: Poznań, ul. Czechosłowacka 133
INTERNET: www.anozwidelec.com

Bookmark and Share

wtorek, 11 października 2011

CHATKA BABUNI / ocena 3.81

O mieszczącej się niegdyś u zbiegu ulic Jaskółczej i Wrocławskiej pierogarni Stary Młyn słyszeliśmy niemal same superlatywy. Naturalne zatem, że lokal trafił na naszą listę miejsc do odwiedzenia. I choć ta uznana, toruńska marka zniknęła w tajemniczych okolicznościach z szyldu, to i tak miejscu można pojeść pierogi, tyle, że już nie w Młynie, a w Chatce Babuni.

Po wizycie, próbując wywiedzieć się coś więcej na temat przemianowania lokalu, trafiliśmy na artykuł w Głosie Wielkopolskim pt. "Był młyn a jest chatka, czyli wojna o pierogi".


ONA:
„Zawsze chciałem spotkać kogoś, kto je pierogi z wody” - tym dziwnym stwierdzeniem podsumował mój wywód o pierogach jeden ze znajomych. Wg. niego bowiem (i wszystkich znanych mu osób) jedynym słusznym sposobem na podanie pierogów jest odsmażenie ich na patelni, co spotkało się z moim zdziwieniem, a nawet sprzeciwem. Jak dotąd uważałam że odsmażanie jest ostatecznością, kiedy w twórczym szale zrobiliśmy tyle pierogów, że zmobilizowane siły całej rodziny nie dają rady spożyć tego dobra w jeden dzień. Menu z Chatki Babuni stoi raczej po stronie moich racji, bo choć można podsmażyć pierogi za dodatkową opłatą, to jednak królują te z wody i z pieca.

Wchodząc do środka spodziewałam się wnętrza typowo studenckiego. Określenie to nie jest rzecz jasna nacechowane negatywnie, kojarzy mi się raczej z przytulną, ciepłą, pełna gwaru knajpką. W pewnym sensie rzeczywistość pokryła się z moimi oczekiwaniami - średnia wieku gości na pewno oscylowała gdzieś pomiędzy 20-30, a mnóstwo drewnianych dodatków, przytłumione światło, mniejsze sale w zakamarkach oraz antresola na piętrze tworzyły całkiem bezpieczny zestaw. Po przekroczeniu progu natknęliśmy się na znak informujący o tym, aby właśnie w tym miejscu poczekać na obsługę. Czekaliśmy dość długo, ale nikt się nie zjawił, dlatego Marcin zagadnął kelnerkę, która przemykała w pobliżu z talerzami. Od tego momentu obsłudze nie mogłabym nic zarzucić. Mimo tłoku kelnerki bardzo sprawnie uwijały się pomiędzy stolikami, zawsze uśmiechnięte i gotowe do pomocy. Drugim zaskoczeniem in plus była łazienka, bo choć spodziewałam się że przy takiej liczbie klientów, kwestia czystości właśnie tam może zostać zepchnięta na dalszy plan, to jednak nic takiego nie miało miejsca.

Przyznam, że jak dla osoby, która odwiedziła Chatkę Babuni po raz pierwszy, menu było dalekie od intuicyjnego. Po opanowaniu tego elementu zamówiłam chłodnik litewski oraz 3 pierogi z pieca ze szpinakiem, serem feta i czosnkiem oraz 5 pierogów ruskich z wody (tak naprawdę chciałam wziąć 3, ale okazało się, że trzy to tylko te z pieca). Wybrana przeze mnie zupa była, nie mogę znaleźć lepszego określenia, agresywna w smaku – cały czas zastanawiałam się który smak dominuje. Zabrzmi to niewiarygodnie, ale miałam wrażenie że raz dominuje słony, raz kwaśny raz słodki. Zupa była całkiem OK., ale na moje oko ten zbyt intensywny smak była zasługą chemicznych wzmacniaczy. Inną ciekawostką w kwestii zupy jest fakt, że zaserwowana mi porcja była iście niedźwiedzia. Gdzieś w połowie dania z przerażeniem zaczęłam myśleć o tym, że zamówiłam jeszcze 8 pierogów (dlatego profilaktycznie drugą połowę zupy oddałam Marcinowi).Pierogi zjawiły się dość szybko, a ich wielkość była wprost proporcjonalna do porcji zupy. Po fakcie stwierdzam, że każde z zamówionych przeze mnie dań mogłoby być samodzielnym posiłkiem (przynajmniej dla kobiety). Tego czego nie wyłapałam z zawiłego menu to kwestia wyboru sosów - do tych z pieca na prośbę Pani kelnerki wybrałam więc sos pomidorowy, a do ruskich tradycyjnie masło z cebulką. Jak dotąd wydawało mi się, że w kwestii pierogów jestem tradycjonalistką i te z wody z masłem i cebulą będą na pewno smakowały mi bardziej, niż te z pieca z mniej tradycyjnym farszem. Okazało się jednak, że w Chatce Babuni moimi faworytami zostały te drugie. Nie były jednak zachwycające. W farszu dominował szpinak z mrożonki, a czosnek i feta były praktycznie niewyczuwalne, do tego sos pomidorowy, który przypominał mi sos na pizzę - byłam daleka od euforii, ale jednak całokształt wpadał na 3+. Ciekawym elementem było tu ciasto, w którym wyczułam nuty korzenne – może zwiodły mnie zmysły, może trochę przypraw przypadkiem znalazło się w jednej porcji ciasta, a może to stała praktyka. Moje usta powitały ten smak lekkim zaskoczeniem, ale przyznam że było to zaskoczenie pozytywne. Zdecydowanie gorzej miały się pierogi ruskie. Niestety będę bezlitosna, ale twarde ciasto skrywające nadzienie składające się w 90% z ziemniaków (sera należałoby szukać z lupą) i doprawione jakimś „warzywkiem” zamiast poczciwym świeżo zmielonym pieprzem to dla mnie porażka. I właśnie w świetle tej porażki pierogi z pieca zyskały w moich oczach jeszcze bardziej.

Wydawało mi się, że otwarcie lokalu serwującego pierogi to w pewnym sensie strzał w dziesiątkę. Przygotowanie tego narodowego przysmaku nie wymaga wielkich nakładów finansowych, a ujednolicone menu pozwala na doprowadzenie smaku dania do perfekcji. Mi tej perfekcji niestety zabrakło (w przypadku ruskich zabrakło mi nawet poziomu przyzwoitego). Choć o czym ja tu opowiadam, za każdym razem kiedy przechodzę ulicą Wrocławską Chatka Babuni pęka w szwach…

Jedzenie: 3
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+


ON:
Wnętrze jak najbardziej przypadło mi do gustu. Chatka wydaje się bowiem całkiem spora, a mimo to jest dość przytulna. Co prawda cały czas siedziałem przy stole i nie zwiedziłem jej wcale, ale i tak mogłem stamtąd spostrzec trzy poziomy i kilka zakamarków, w których to potencjalnie były ukryte dalsze pomieszczenia. Wnętrze dopełnia atmosfera. Aż miło patrzeć, jakie tłumy młodych ludzi witały tam tego wieczora, a domyślam się przy tym, że nie był to wieczór wyjątkowy. Zauroczony takim ruchem w gastronomi powiedziałem do Ani - "Gdy odwiedzimy kolejną pustą restaurację i zapytasz mnie, gdzie są Ci wszyscy goście, którzy tu powinni być, to odpowiem Ci, że są w Chatce Babuni".

Koszmarnie skonstruowana wydała mi się za to karta menu. Tak już mam, że lubię prosto, szybko i na temat. Śledząc menu Chatki widzę natomiast, że Babunia lubi gwarę poznańską, a także pewien przerost formy nad treścią, który widać zarówno w segregacji pierogów na trzy grupy - Po m(i)ęsku, Nie m(i)ęsko, Dla słodkich pamperków, jak i całej gamy ich nazw: Muuu (sisz) spróbować!!!, Zielony koszmar przedszkolaka, Ze świstakowego sreberka, Amsterdamski szał, Po ptokach.

Słowa złego nie powiem za to na obsługę, no może po za początkowym oczekiwaniem, ale to już bardziej wina właściciela, że taką trochę bez sensu tabliczkę na wejściu umieścił, a nie Pań kelnerek, które z uśmiechem na twarzy, w iście ekspresowym tempie obsługiwały zapełnioną salę.

Z pieca zamówić chciałem pierogi "Z piekła rodem" (z wołowiną, cebulką, ogórkiem konserwowym i pepperoni), a jako, że były tylko z wody, to ostatecznie zdecydowałem się pieczone "Kowala" (z salami i serem cheddar). Z wody dobrałem pierogi "Babuni specjał" (z białym serkiem, wanilią i słodką śmietanką). Kusiły mnie też strasznie placki ziemniaczane po węgiersku (z mięsnym sosem), ale zapobiegawczo zapytałem Panią kelnerkę, czy te osiem pierogów to porcja, która mnie zasyci? Pani kelnerka odpowiedziała, że zasyci z pewnością. Odpuściłem sobie zatem placki ziemniaczane i była to jak najbardziej słuszna decyzja, gdyż i tak cześć zamówienia Pani kelnerka spakowała nam na wynos. Objadłem się przy tym bardzo, a miłe czekadełko w postaci chleba ze smalcem i ogórkiem, z pewnością się do tego przyczyniło.

Pierogi z pieca próbowałem po raz pierwszy i muszę przyznać, że były całkiem ciekawe w smaku. Z zewnątrz chrupiące, w środku rozpuszczony ser i salami, a wszystko to w towarzystwie dobranego przeze mnie sosu czosnkowego (do wyboru były jeszcze gorgonzola, koperkowy, grzybowy, pomidorowy łagodny i ostry). Z wody pierogi jadłem wielokrotnie i przyznam, że tutaj Chatka Babuni wypadła słabiej. Co prawda moje z serem były jeszcze jako takie, ale gdy spróbowałem jednego ruskiego od Ani, to jak najbardziej rozumiem jej ostrzejszą od mojej ocenę. Ja ostatecznie pierogi z wody oceniam na 3, a pierogi z pieca na 4. Do końca jednak nie wiem, czy jest to kwestia wyższości tych drugich nad pierwszymi, czy może tego, że do tych drugich nie mam porównania, podczas gdy te pierwsze znacznie lepiej przyrządzone dostanę na obiedzie u swojej babci, jak i w domu u mamy. Języczkiem u wagi, który wskazałby mi, czy jedzenie w Chatce jest dobre, czy tylko średnie, byłaby zapewne ocena placków ziemniaczanych, ale z tym muszę poczekać do następnej wizyty.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Chłodnik litewski - 7,99 zł,
Pierogi z wody "Babki matrioszki" - 5 szt. (ruskie - z ziemniakami, białym serkiem i cebulką) - 10,99 zł.
Pierogi z pieca "Zielony koszmar przedszkolaka" - 3 szt. (ze szpinakiem, czosnkiem i serem feta) - 13,49 zł.
Pierogi z wody "Babuni specjał" - 5 szt. (z białym serkiem, wanilią i słodką śmietanką) - 10,99 zł.
Pierogi z pieca "Kowala" - 3 szt. (z salami i serem cheddar) - 13,49 zł.
Herbata miętowa Dilmah - 5,99 zł.
Suma: 62,94 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.81

ADRES: Poznań, ul. Wrocławska 18
INTERNET: www.chatkababuni.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...