wtorek, 29 grudnia 2009

KURO BY PANAMO / ocena 4.19 (przeniesiona)

Przygotowując poprzednią ankietę, naszą uwagę zwrócił sushi bar Kuro by Panamo. Powstał niedawno, a wnętrze na zdjęciach wydawało się nam atrakcyjne. Na tych samych zdjęciach zauważyliśmy również sushi mastera, którego cenimy i pamiętamy z Sakany. Te wszystkie czynniki sprawiły, że zrobiliśmy sobie daleką jak na mieszkańców Grunwaldu wycieczkę na osiedle Polanka…


ONA:
Do Kuro by Panamo wybraliśmy się ze względu na szczególną okazję. Powód do świętowania należał raczej do tych „grubych”, a nasi towarzysze domagali się japońskiej uczty. Mniej więcej w ten sposób, w czteroosobowym gronie dotarliśmy do Kuro, trochę przy tym ryzykując – nigdy wcześniej tam nie byliśmy, a jedyną wiedzę o tym lokalu dostarczył nam Facebook.

Nigdy wcześniej nie byłam też na osiedlu Polanka i szczerze powiem, że trochę mnie ono przytłoczyło wszechobecnym betonem. To przytłoczenie przełożyło się też na ocenę wnętrza Kuro. Bo choć początkowo to miejsce zachęciło mnie właśnie wystrojem, to po wejściu do środka trochę ochłonęłam. Oczywiście bez przesady. Wszystko było całkiem zgrabnie zaprojektowane. Proste i oszczędne wnętrze zostało przełamane trzema wyrazistymi elementami: czerwonym siedziskiem biegnącym wzdłuż okien, ciemną tapetą z motywem roślinnym i barem, którego linia nawiązywała do kształtu fali. Niemniej duże okna bezlitośnie przypominały o tym co za nimi. Po krótkim zapoznaniu się z wnętrzem i menu, przyszedł czas na zamówienie. Dowiedzieliśmy się wówczas, że lokal nie ma jeszcze koncesji na sprzedaż alkoholu. Tak się szczęśliwie złożyło, że byliśmy akurat w posiadaniu butelki musującego wina cava Perelada. W związku z tym, zapytaliśmy obsługę, czy jest możliwość wypicia własnego alkoholu. Obsługująca nas Pani nie widziała w tym najmniejszego problemu, co więcej, wino schłodziła, otworzyła i przyniosła kieliszki. Wiem, że była to raczej niecodzienna sytuacja, niemniej muszę przyznać, że w tym wypadku obsługa spisała się na medal.

Z menu wybrałam między innymi bulion chili z pierożkami wegetariańskimi i sałatkę z kiszonej kapusty pekińskiej z chili (kimchi). Zdaje się, że oba dania zostały potraktowane sambal oelek (słonawa pasta z czerwonych papryczek chili) dzięki czemu były dość pikantne. Zupa i pierożki były ciepłe i rozgrzewające i bardzo mi smakowały. Kimchi natomiast, smakowała jak pikantna wersja naszej kiszonej kapusty (raczej z tych lekko kiszonych). Smak zaskakiwał jednak w zestawieniu z widokiem kawałków kapusty pekińskiej (ogólnie widok nie do końca apetyczny, ale w smaku nieźle). Dalej zamówiliśmy duży zestaw o nazwie KURO RO KU, składający się z 55 kawałków nigiri, maki i sashimi z użyciem kilku gatunków ryb (tilapia, łosoś, tuńczyk, ryba maślana + krewetka i paluszek krabowy) w różnych konfiguracjach + maki wegetariańskie i krewetka w tempurze. Wszystko było do zjedzenia, choć bez większych zachwytów. Kawałki sushi różniły się między sobą wielkością, a wykonanie nie było do końca precyzyjne. Natomiast dodatek do sashimi stanowiła tylko tykwa. W trakcie jedzenia zestawu Pani kelnerka przyniosła nam maki w tempurze jako bonus od sushi mastera, który dodał, iż to z okazji naszego świętowania. Było to bardzo miłe, niestety w moim przypadku nie do końca trafione. Wszystkim bardzo smakowało, ja jednak do tego wynalazku miałam stosunek letni. Całe kawałki sushi maki, zanurzone w tempurze, usmażone w głębokim tłuszczu i podane z pikantnym, ciężkim sosem przywołały skojarzenia z frytkami z majonezem i ketchupem. I szczerze mówiąc jak dla mnie prezentowały podobne walory smakowe. Niemniej jest to moje osobiste uprzedzenie. Na koniec zamówiłam jeszcze maki z grilowanym węgorzem, słodkim sosem i sezamem. I tu byłam już w domu! Było bardzo, bardzo smaczne. Wytrawny, ciepły węgorz w zestawieniu z tą lepiącą i gęstą słodyczą, niezmiennie przyprawia mnie o przyspieszone bicie serca. Tak jak wspomniałam wcześniej, jedzeniu towarzyszyła butelka przyjemnej, hiszpańskiej cavy oraz zielona herbata o aromacie wiśni.

W przypadku Kuro, tak jak w przypadku innych nowo otwartych lokali poczekałabym jeszcze z ostateczną oceną, dając właścicielom trochę czasu na poprawę wszelkich niedociągnięć. Jak wiadomo nie wszystko można od początku przewidzieć. Muszę także podkreślić, że całe wyjście upłynęło w przesympatycznej atmosferze. Obsługa tego lokalu to z pewnością bardzo solidny fundament do dalszego budowania ciekawego miejsca. A to co wskazałam na minus, to raczej łatwe do poprawienia potknięcia.

Jedzenie: 4
Obsługa: 5
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Wnętrze restauracji prezentowało się świetnie na panoramicznych zdjęciach w Internecie. Na żywo nie zrobiło jednak na mnie takiego wrażenia. Nie, żeby było z nim coś szczególnie nie tak, niemniej podziałała na mnie trudna do zdefiniowania aura nowoczesnego blokowiska, a wnętrze wydało się chłodne względem wcześniejszych wyobrażeń. Trochę chłodnawo było też dosłownie, niemniej obsługa zadziałała w tej kwestii na widok klientów, bowiem po kilkunastu minutach odczułem, że słusznie włączono ogrzewanie.

Zamówiłem Tom Kha Gai – słodko-pikantną zupę tajską na bazie mleczka kokosowego z kawałkami kurczaka, kasztanami i grzybami wodnymi. Jak dla mnie, to zupa była trochę za mało wyrazista – ani to pikantna, ani to słodka. Spróbowałem jednak zup współtowarzyszy i szczerze polecam pikantny bulion Kuro. Nie udaliśmy się tam jednak dla zup, a dla samego sushi. Jako, że była nas czwórka, a chcieliśmy spróbować możliwie dużo – zdecydowaliśmy się na największy z oferowanych tam zestawów – Kuro Ro Ku, który składał się z 55 części składowych. Podane sushi nie rozczarowało mnie (to najważniejsze), ale też i szczególnie mnie nie zachwyciło. Wszystko było smaczne, niemniej poziom nie wybija się względem innych sushi barów w mieście. Zauważyłem jednak, że zapiekane specjały smakowały bardziej niż surowe. Być może to kwestia tego, że przy surowym sushi łatwiej ocenić jego poziom. Być może jednak ma to związek z tym, że pod koniec naszej wizyty (gdy domawialiśmy zapiekane) za barem pojawił się sushi master znany nam niegdyś z Sakany, a jak już wspominałem - szkoła Sakany jest moją ulubioną szkołą poznańskiego sushi. Skoro już porównujemy z innymi, to wspomnę o cenach - Kuro rzeczywiście jest trochę tańsze, niemniej nie odstaje, aż tak zbytnio od poznańskiej normy, mimo iż właściciele lokalu z pewnością nie płacą czynszu, takiego jak w centrum. Jest jednak w Kuro by Panamo coś co biję inne sushi bary na głowę – obsługa klienta! Są jeszcze pewne niedociągnięcia w postaci braku wyszukanych składników (np. małże arktyczne) i nie wykupionej póki co licencji na alkohol, niemniej obsługa Kuro robi wszystko, aby gość czuł się komfortowo. Ja tak się właśnie czułem gdy schłodzono i rozlano do kieliszków przyniesioną przez nas butelkę wytrawnej Cavy - Castillo Perelada. Niespodziewanie otrzymaliśmy też maki z krewetką w temperze, jako specjalny prezent od sushi mastera, a na koniec był jeszcze mały rabat dla stałych klientów!

Chciałbym mieć taki sushi bar w swojej okolicy i szczerze zazdroszczę mieszkańcom Polanki, że mają Kuro by Panamo. W moim przypadku nie widzę jednak sensu, aby jeździć tam przez całe miasto. Po prostu nie widzę nowej jakości - takiej której nie miałbym bliżej. Szczególnie polecam zatem mieszkańcom Rataj!

Jedzenie: 4
Obsługa: 5-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


ONI:


KOSZTORYS DLA 4 OSÓB:
Sałatka Kimchi - 15 zł.
Zupa Kuro - 12 zł.
Zupa Tom Kha Gai - 12 zł.
Zupa Sake Miso x 2 - 20 zł.
Zestaw Kuro Rok Ku 55 szt. (9 szt. sashimi z 3 gatunków ryb, 6 szt. maki z zapiekaną tilapią, 6 szt. maki z łososiem, 6 szt. maki z krewetką w tempurze, 6 szt. maki wegetariańskie, 6 szt. husomaki z tuńczykiem, 5 szt. maki california z paluszkiem krabowym, 2 szt. nigiri z łososiem, 2 szt. nigiri z tuńczykiem, 2 szt. nigiri z białą rybą, 2 szt. nigiri z krewetką, 2 szt. nigiri z omletem) - 160 zł.
6 szt. maki z grillowanym węgorzem - 20 zł.
Dzbanek herbaty x 2 (wiśniowa i jaśminowa) - 14 zł.
Suma: 253 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Zupa Kuro - 12 zł.
Zupa Tom Kha Gai - 12 zł.
1/2 zestawu Kuro Rok Ku 55 szt. - 80 zł.
6 szt. maki z grillowanym węgorzem - 20 zł.
Dzbanek herbaty wiśniowej - 7 zł.
Suma: 131 zł.

PS Dla jednego z nieobecnych zamówiliśmy (na wynos) zestaw Kuro Ni w cenie 55 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.19

ADRES: Poznań, ul. Katowicka 81D/110
INTERNET: www.kuro.pl

Bookmark and Share

środa, 23 grudnia 2009

KUCHNIA CHRISA - cz. II / ocena 4.22 (zamknięta)

Kuchnia Chrisa zajmowała dotychczas pierwsze miejsce w naszym rankingu. Aby jednak lista Top 5 była jak najbardziej wiarygodna, postanowiliśmy wybrać się do tej restauracji ponownie. Pretekstem do wizyty była również chęć wypróbowania grudniowego menu oraz odnotowanie ewentualnych zmian i postępów. Po złożeniu zamówienia i otrzymaniu potraw spotkała nas jednak przykra niespodzianka. Okazało się, że żadne z nas nie pomyślało o naładowaniu baterii, w efekcie czego przy próbie zrobienia pierwszego zdjęcia nasz aparat chwilowo wyzionął ducha. Wiedząc jednak o tym, że właściciel restauracji jest osobą otwartą i sympatyczną, postanowiliśmy zaryzykować i napisać e-maila z prośba o udostępnienie zdjęć dań przez nas wybranych (były naprawdę pięknie podane, stąd nasza nadgorliwość). Prośba spotkała się z bardzo szybkim i przyjaznym odzewem (otrzymaliśmy większość zdjęć - oprócz zup). Prezentowane zdjęcia nie są zatem naszego autorstwa i nie odzwierciedlają dosłownie tych samych kompozycji, niemniej cieszymy się, że będziecie mieli możliwość zobaczenia, tego o czym napisaliśmy. Zdjęcia wnętrz zrobiliśmy z kolei podczas październikowej wizyty, a jedynym nowym zdjęciem w zestawieniu jest fotografia od zewnątrz.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Kiedy zobaczyłam grudniowe menu Kuchni Chrisa (wybaczcie naturalizm) nieomal zaśliniłam sobie komputer i biurko. Po prostu wiedziałam, że w grudniu muszę tam dotrzeć. Po pierwsze zupa, o której myślałam od pierwszej wizyty w podziemiach Teatru Nowego, po drugie małże nowozelandzkie. Pomiędzy zapoznaniem się z menu, a dotarciem do restauracji minęły niewiele ponad 24 godziny…

Tak się składa, że jeżeli chodzi o małże cierpię na dziwną przypadłość. Kiedy tylko usłyszę: dobre małże, świeże małże, małże w białym winie, a właściwie wszystkie małże (ze szczególnym naciskiem na małże świętego Jakuba) na rękach pojawia mi się gęsia skórka, serce zaczyna bić szybciej, na twarzy pojawia się rumieniec, a w ustach nadprodukcja śliny. Tak się również składa, że kiedyś, spędzając dłuższy czas w kraju, w którym dostęp do świeżych owoców morza był niemal nieograniczony, niestrudzenie przez kilka miesięcy, kilka razy w tygodniu smakowałam wszystkie możliwie typy małży, w prawie wszystkich możliwych odsłonach smakowych. To niezwykle przyjemne doświadczenie zaowocowało ogromną wrażliwością na niezbyt udane potrawy z wykorzystaniem tych owoców morza. Smakowanie małży w Kuchni Chrisa było zatem obciążone dość dużym bagażem doświadczeń. Niemniej gdybym była mężczyzną, zamiast szczęścia szukała dobrych małży, natchnęła Goethego do napisania jednego z arcydzieł literatury i miała na imię Faust, to zapewne Kuchnia Chrisa byłaby jednym z miejsc, w których powiedziałabym: "Trwaj chwilo, jesteś piękna!" Chwila była naprawdę piękna, choć trwała, jak to z chwilami bywa, bardzo krótko (spodziewając się jednak niewielkiej porcji domówiłam jeszcze sałatkę jako dodatek). 5 rozpływających się w ustach małży w maśle imbirowo - limonkowym skropionych olejem sezamowym smakowało bajecznie. Na chwilę też musiałam porzucić restauracyjne maniery i (mówiąc eufemistycznie) spić pozostałe w muszlach masło – idealne połączenie smaku śmietankowego, imbirowego i limonkowego. Przed małżami zjadłam zupę z szafranem i pomidorami. Była równie udana co małże (ale uwaga, z tego co dowiedziałam się od Pani kelnerki, nie jest to ta sama zupa co w menu lunchowym). W smacznym pomidorowo-szafranowym płynie pływały kawałki ryb i warzyw. Pod koniec posiłku mój mózg z drażniącą intensywnością zaczął dopominać się deseru. Wspomnienie zjedzonego tu kiedyś ciastka czekoladowego z serem pleśniowym nie dawało mi spokoju. W myślach próbowałam się przekonać, że to adwent i takie tam. Zaklinałam się także na życiorysy wszystkich znanych mi ascetów, jednak prawdopodobnie Św. Aleksy i koledzy wzięli sobie akurat wolne, bo moja walka wewnętrzna okazała się klęską. Ciasto czekoladowe, tym razem odrobinę mnie rozczarowało. Było zdecydowanie mniej serowe niż poprzednio i konsystencją przypominało fondant (płynny środek). Oczywiście bez przesady z tym rozczarowaniem, zostało przeze mnie pochłonięte sprawnie i bez większych oporów, niemniej nie było już tak zaskakujące jak za pierwszym razem.

Słowem zakończenia muszę przyznać, że wychwalając pod niebiosa dania z Kuchni Chrisa zdradzam trochę swoje „ideały”. Przez toalety Kuchni Chrisa przetacza się spora klientela widzów Teatru Nowego (do stanu restauracyjnych toalet przywiązuje dość dużą wagę, a te idealne nie były). Brakuje mi też dbałości o pewne detale (obsługa jest bardzo sympatyczna, choć nie do końca profesjonalna, a my siedząc w rogu, niedaleko kuchni słyszeliśmy dokładnie wszystkie dobiegające stamtąd rozmowy i hałas mytych naczyń i sztućców). I ostatnie, co zauważyłam dopiero wychodząc z lokalu - w restauracji można swobodnie palić papierosy. Nie jestem w tej kwestii fanatyczką i wcale nie chciałabym forsować zakazu palenia w pubach, niemniej kiedy w restauracji ktoś z sąsiedniego stolika wypuszcza z siebie kłęby tytoniowego dymu, przez co ja zamiast czuć smak dania czuję zapach papierosów, zazwyczaj jestem bardzo niezadowolona. Tutaj palący jegomość siedział w najdalszej części restauracji, przez co nie zakłócił mojego posiłku, niemniej mogłam mieć mniej szczęścia. Podsumowując, z mojego punktu widzenia jedzenie było wyśmienite, choć zdaję sobie sprawę, że w Kuchni Chrisa nadal jest kilka niedociągnięć nad którymi warto byłoby popracować.

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5



ON:
Opisując drugą wizytę w Kuchni Chrisa spróbuję możliwie często odnosić się do tej październikowej, aby obraz był pełniejszy. Ponadto, z racji tego, że lokal ten otrzymał najwyższe noty ze wszystkich ocenionych przez nas restauracji, postaram się być możliwie wrażliwy na wszelkie niedociągnięcia. Bynajmniej nie po to, aby restauracja straciła, ale dlatego, żeby nikt kto ją odwiedzi za naszą namową nie mógł nam zarzucić, że nie o wszystkim mówimy.

Podczas wcześniejszej wizyty w odremontowanych podziemiach teatru zauważyłem dwa problemy związane z wnętrzem. Pierwszy (tłum przechodniów w porze spektakli teatralnych - restauracja jest bowiem przechodnia, a jej toaleta jest jednocześnie toaletą teatru) wciąż jest aktualny i chyba w tej sytuacji lokalowej nieunikniony. Drugi problem (konstrukcja lokalu z pozoru uniemożliwiająca sprawną obsługę gości) dało się jednak rozwiązać i z przyjemnością donoszę, że rozwiązano. Obecnie obsługa jest bardzo uważna i nie ma mowy, aby nie zauważyła wchodzących gości. Kelnerki jednocześnie dyżurują na sali i cały czas są gotowe by pomóc, doradzić lub przyjąć zamówienie. Tym razem zauważyłem jednak dwa kolejne problemy lokalowe. Wpierw usiedliśmy tuż przy wejściu, obok szklanej szyby oddzielającej restaurację od teatru, jednak okazało się, że szyba nie jest dobrze spasowana i ostro wieje za każdym razem gdy otwierane są główne drzwi teatru. Normalnie nie było by to zapewne tak uciążliwe, niemniej było w przypadku kilkunastostopniowych mrozów, jakie panowały. Za namową Pani kelnerki przesiedliśmy się zatem. Jako, że trzy najlepsze stoliki osłonięte białym płótnem były już zajęte, to zdecydowaliśmy się na narożną kanapę przy wejściu do kuchni. I właśnie z tą kuchnią związany jest drugi problem, bowiem chyba nie do końca powinno być tak, że goście wyraźnie słyszą wszelkie odgłosy kuchenne, wliczając w to rozmowy kucharzy.

Przechodząc do sfery kulinarnej, przypomnę, że podczas wcześniejszej wizyty oferta lunchowa skończyła się już o 14:00, a my musieliśmy obejść się smakiem. Tym razem było odwrotnie – na lunch mogliśmy załapać się jeszcze o godz. 19:00. Skorzystałem zatem z okazji i zamówiłem z oferty lunchowej - krem pomidorowy. W przypadku takiego wyboru zupa jest mniej wyszukana i podana w mniej efektownym naczyniu, niż ta z menu (trochę szkoda, że za menu robią cztery luźne, zalaminowane kartki). Porcja jest jednak trochę większa, a koszt dużo mniejszy. Sama zupa w smaku była naprawdę smaczna i konia z rzędem temu, kto w Poznaniu wyszuka tak dobrą zupę w tak dobrej cenie. Oprócz wspomnianego kremu pomidorowego na przystawkę zamówiłem tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone, a na danie główne - curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi. W przeciwieństwie do zup, na dalsze dania przyszło nam całkiem długo oczekiwać. W kwestii tatara przyznam, że nie byłem specjalnie zachwycony. Podany był efektownie, niemniej płatki ciasta, którym był dwukrotnie przełożony, a także imbirowy Mascarpone nie pasowały smakiem do całości. Serek był zbyt mało wyrazisty, a ciasto dodatkowo utrudniło porcjowanie. Jeszcze słabiej wypadło jednak danie główne. Mała porcja curry z kurczaka na dużej porcji kuskus wydała mi się bowiem daniem zbyt jałowym i zupełnie nie zaskakującym w smaku. Nie wiem, czy to kwestia przyrządzenia potrawy, czy kwestia mojego indywidualnego gustu, niemniej żałowałem bardzo, że nie zdecydowałem się na zamówioną niegdyś polędwiczką wieprzową w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą. Tym bardziej, że ostatnio zamieniono i tak bardzo dobry boczek, na jeszcze lepszą szynkę parmeńską. W ogóle to polecam przed wizytą przejrzeć na stronie internetowej restauracji galerię potraw, aby mieć większy ogląd sytuacji. Ja gdybym przejrzał, to już na zdjęciach wychwyciłbym, że curry z kurczaka, nie wpisuję się w moją kulinarną melodię. Jedzenie oceniam tym razem na 3+, czyli dwa punkty niżej niż ostatnio, przy czym zupę oceniam na 4+, przystawkę na 4-, a danie główne na 3. Kuchnia Chrisa to suma summarum dobra restauracja zatem zakończę tym co dobre – wspomnieniem Maurel Vedeau Muscat Sec – smacznego, acz prostego, białego wina, które towarzyszyło nam podczas posiłku.

Reasumując muszę stwierdzić, że trochę się zawiodłem. Zawód jednak wytłumaczyć należy po części tym, że i oczekiwania były bardzo wysokie. Jakie z drugiej strony miały być, skoro Kuchnia Chrisa miała najwyższe noty spośród 20 restauracji, które zostały przez nas ocenione. Menu zmieniane jest jednak co miesiąc i jestem pewien, że jeszcze nie raz doznam tam kulinarnych uniesień, tak jak miało to miejsce w październiku. Uniesień tych można zresztą doznać i teraz, niemniej trzeba zdecydować się na zestaw, który zamówiła moja partnerka.

PS Po czasie nasunęła mi się refleksja, że choć idea sezonowego menu jest godna pochwały, to może nie warto kombinować z nim co miesiąc. Dojść może bowiem do sytuacji, że świetne danie zw pośpiechu zastępowane jest przeciętnym, a wszystko tylko po to, aby utrzymać zasadę, którą restaurator postawił sobie za punkt honoru.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Zupa rybna z szafranem i pomidorami - 12 zł.
Krem z pomidorów - 5 zł.
Małże nowozelandzkie pieczone z masłem imbirowo-limonkowym skropione olejem sezamowym - 30 zł.
Sałatka ze świeżych warzyw - 5 zł.
Tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone - 23 zł.
Curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi - 28 zł.
Ciastko czekoladowe z serem pleśniowym - 16 zł.
Maurel Vedeau Muscat Sec 0,125 x 2 – 24 zł.
Suma: 143 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.25

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 5

Bookmark and Share

piątek, 18 grudnia 2009

SAKANA sushi bar / ocena 4.25

W listopadzie zamieściliśmy ankietę i zapytaliśmy Was - który z sushi barów powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? Miejsca na podium zajęły: Sakana (22%), Matii (13%) oraz Art Sushi (13%). Dalej znalazły się kolejno: Kuro by Panamo (11%), Kyokai (11%), Sushi 77 (5%), Sekai (5%), Nigiri (5%), Hanami (5%), Samurai (2%) oraz Violet Sushi & Yakitori (2%). Żadnego głosu nie zdobył tylko Planet Sushi. Recenzja wyjścia do Sakany ukazuje się z opóźnieniem, bo choć wybieraliśmy się tam od początku grudnia, to dopiero za czwartym podejściem zastaliśmy ten niewielki lokal na tyle wyludniały, aby swobodnie fotografować. Zapraszamy zatem do lektury oraz do udziału w kolejnej ankiecie.


ONA:
Z moją słabością do Francji konkurować może jedynie zainteresowanie Japonią. Podziw i szacunek jaki budzi we mnie estetyka i literatura japońska jest jeszcze większy niż podziw dla japońskiej sztuki kulinarnej. Moje pierwsze spotkania z kuchnią kraju kwitnącej wiśni przeżyłam za pośrednictwem książek Murakamiego. Być może jest najmniej japoński ze wszystkich pisarzy tego kraju, ale zdecydowanie ujmujący. Pewnie w jakiś sposób imponuje mi osoba głównego bohatera, który zazwyczaj rzuca pracę i oddaje się czytaniu książek, słuchaniu muzyki, wikłaniu się w przedziwne historie. Mówi i myśli dużo i ciekawie, świetnie wyłapuje i werbalizuje sens wszystkiego co dzieje się dookoła niego i …codziennie znajduje czas na przygotowanie sobie posiłku, wypicie piwa, czy pójście na śniadanie/obiad/kolację "na mieście". Bohater Murakamiego nie opuszcza posiłków. Co więcej, on ich nawet nie przemilcza. Raczej nie jada sushi, ale to właśnie od niego dowiedziałam się np. o zupie miso. Była to pierwsza potrawa kuchni japońskiej jaką spróbowałam (krótko po pojawieniu się pierwszego wydania "Kroniki ptaka nakręcacza" w Polsce).

Nie jestem pewna czy tak było w rzeczywistości, czy tak zapisało się to tylko w mojej pamięci, ale Sakana wydaje mi się być pierwszym sushi barem otwartym w Poznaniu. Zajmuje raczej skromną powierzchnię, nad którą dominuje duży, drewniany bar o falistej linii. Wzdłuż niej płynie wąskie pasmo wody, po którym suną drewniane łódki z talerzykami wypełnionymi kawałkami sushi. To, co przede wszystkim rzuca się w oczy to jasne drewno, bambusowe dekoracje i białe ściany, które wpadają w waniliowy odcień pod wpływem światła sączącego się z surowych, papierowych lamp. W związku z tym, że początkowo byliśmy jedynymi klientami, wybraliśmy najbardziej dogodne miejsca, naprzeciwko okien, mając jednocześnie bardzo dobry widok na stanowisko pracy sushi mastera. Od początku wiedziałam co zamówię, ponieważ w Sakanie mam listę ulubionych klasyków. Na pierwszy ogień idą niezmiennie: maki z łososiem, krewetką i awokado, dalej maki z pieczonym węgorzem podawane z gęstym słodkim sosem i sezamem, nigiri z małżą arktyczną i nigiri z łososiem (oczywiście nie zjadam wszystkiego sama, częściowo dzielę się lub wymieniam z moim partnerem). Wszystko było bardzo smaczne i świeże. Duże, rozpływające się w ustach kawałki delikatnego łososia, mój ulubiony pieczony węgorz pysznie "podrasowany" gęstą słodyczą, no i małże arktyczne… Wprost je uwielbiam. Uczucie to jest o tyle niesprawiedliwe, że pomimo mojej wielkiej do nich czułości, nie chcą oddawać mi się za darmo ;). Co więcej, oddają się za sumy niebagatelne, a ostatnia podwyżka (2 szt. – 28zł) postawiła pod znakiem zapytania naszą dalszą zażyłość. Chciałabym być twarda i konsekwentnie odmawiać dalszych zbliżeń, ale ten lekki opór, który stawiają zębom, zmysłowa, delikatna gumowatość, bardzo ulotny słodkawo-słony smak sprawiają, że na ich widok trącę rozsądek. Tak jak powiedziałam wszystko mi smakowało, niemniej muszę wspomnieć o jednej sprawie – a mianowicie o sposobie podania. Znając japońską potrzebę perfekcji, obwarowanie nawet najprostszych czynności milionem zasad, umiłowanie harmonii i wysmakowanych kompozycji, sposób prezentacji jedzenia oparty np. na zasadzie kontrastu, zupełnie nie potrafię przełożyć tego na byle jaki sposób podawania jedzenia w Sakanie. Nierówne kawałki sushi, niedbale ułożone na małym talerzyku, przedziurawiony grzbiet małży arktycznej przytwierdzonej do zbyt dużej kulki ryżu z pewnością nie zapewniały uczty wszystkim zmysłom.

Nie zamówiłam wspomnianej na początku zupy miso, bo często robię ją w domu i powiem nieskromnie, że całkiem nieźle mi wychodzi. W przeciwieństwie do sushi, które robiłam już kilka razy i nigdy do końca nie osiągnęłam zadowalającego mnie efektu. Wbrew zachwytom i zapewnieniom rodziny wiem, że do ideału jeszcze mi bardzo daleko i póki co na dobre sushi wolę wybrać się do profesjonalistów, a domowe "suszenie" traktuję raczej jako dobrą zabawę. Nawiązując jeszcze do obsługi, mieliśmy do czynienia z jednej strony z bardzo miłymi kelnerkami, a z drugiej z sushi masterem, który jako jeden z kilku pracujących w Sakanie pozytywnie zapisał się w mojej pamięci. Nie był może zbyt rozmowny (osobiście zupełnie mi to nie przeszkadzało) i akurat tym razem trochę za bardzo ociągał się z przyjmowaniem zamówienia, powodując, że przez dłuższy czas siedzieliśmy z pustymi talerzykami (co jednak trochę mi przeszkadzało), ale na pewno można zaliczyć go do grona tych sympatycznych. Muszę wspomnieć, że w tym samym miejscu pracuje inny "suszarz", na którego widok mam ochotę odwrócić się na pięcie i wyjść. Sposobem obsługi przebija wszystkie przerysowane historie o obsłudze w sklepach czy barach mlecznych sprzed co najmniej 30 lat, ale szczęśliwie dla Sakany, akurat go nie było… Podsumowując, jest to jeden z moich ulubionych sushi barów, jedzenie jest bardzo smaczne, a na obsługę zazwyczaj narzekać nie można. Jednak ostatnia podwyżka cen czyni wyjście do Sakany coraz mniej atrakcyjnym.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


ON:
W Sakanie jadłem swoje pierwsze w życiu sushi (bynajmniej nie teraz, a dobrych kilka lat temu). Dla tych, którzy tam jeszcze nie byli opiszę pokrótce wnętrze baru oraz zasady w nim panujące. Sala główna, którą zresztą przez duże okna doskonale widać z ulicy, zaprojektowana została tak, aby goście siedzący na wysokich krzesłach wokół dużego drewnianego stołu mogli zarówno ściągać talerzyki (każdy kolor w innej cenie - ogólnie im ciemniejszy, tym droższy) z łódeczek pływających wokół, jak i zamawiać potrawy bezpośrednio u sushi masterów, którzy dyżurują od wewnętrznej strony stołu. Wiem, że nie wszystkim odpowiada taka organizacja i sam znam wiele osób, które wolą siedzieć przy małych stolikach i zamawiać sushi u kelnerki. Ja osobiście jestem jednak fanem rozwiązania zastosowanego w Sakanie. Dla niewtajemniczonych dodam, że zajmując miejsce przy stole, otrzymujemy miseczkę marynowanego imbiru oraz zielony japoński chrzan wasabi. Do dyspozycji jest również sos sojowy, a przed posiłkiem kelnerka przynosi wygotowane w wodzie ręczniczki. Oprócz sali głównej w Sakanie znajduję się też ustronny vip room dla 8 osób, oraz niewielki sklepik z japońskimi produktami spożywczymi. Całość urządzona jest w jasnych kolorach drewna, bambusa i pergaminu.

Temu, kto nigdy nie jadł sushi, nie jestem w stanie opisać smaku tej potrawy. Mogę jedynie zachęcać, aby wreszcie jej spróbował. Ja próbując w Sakanie niemal wszystkiego, mogę powiedzieć, że niemal wszystko mi smakuję. Mam jednak swoje pozycję kultowe, które staram się zamawiać każdorazowo. Aby jednak kosztować jak najwięcej smaków, to zwyczajowo i z wielką przyjemnością dzielimy się każdym daniem na pół z moją partnerką. Na początek zamówiłem Tofu Sarada - sałatkę z glonów wakame i serka tofu, posypaną sezamem. Dalej był mój ulubiony speciał - maki z pieczonym łososiem, a więc na zewnątrz algi nori, potem warstwa ryżu, a w samym centrum awokado, sałata, grzybki shiitake oraz kawałek pysznego pieczonego łososia, a wszystko to zalane gęstym słodkim sosem i posypane białym sezamem. Kolejną potrawą, o której przyrządzenie poprosiłem sushi mastera, był gunkan maki z tatarem z łososia, a więc kulka ryżu zawinięta w pasek nori, tworząca sakiewkę, która została wypełniona po brzegi pikantnym tatarem (surowy łosoś, por, jajko przepiórcze i przyprawy). Na sam koniec z pływających wokół stołu łódeczek ściągnąłem klasyczne nigiri z łososiem - uformowany kawałek zakwaszanego ryżu, posmarowany delikatnie chrzanem wasabi i nakryty sporym plastrem surowej ryby. Absolutnie wszystko było wyborne i smakowało mi nieziemsko. Zauważyłem jednak dwa obszary w których Sakana regularnie obniża loty - obsługa gości oraz ceny. W pierwszej kwestii nie mam żadnych zastrzeżeń do zawsze uprzejmych i uczynnych Pań kelnerek. Raczej chodzi o sushi masterów, którzy choć rewelacyjnie przyrządzają potrawy, to dość niefrasobliwie obsługują za barem. Efekt tym razem był taki, że choć byliśmy jedynymi gośćmi, a w lokalu było aż dwóch sushi masterów, to musieliśmy swoje odczekać, nim sobie o nas przypominano i pytano, czy podać nam coś jeszcze. Druga sprawa to ceny - za najbardziej popularny - niebieski talerzyk przychodzi obecnie płacić aż 23 zł, a tymczasem całkiem niedawno było to jeszcze 17 zł. Wzrost cen na poziomie 35% jest przy tym naprawdę odczuwalny.

Próbowałem sushi w 6 z 16 znanych mi w Poznaniu sushi barów. Moim zdaniem, pod kątem smaku sushi - Sakana nie ma sobie równych. Tylko w dwóch innych lokalach otarłem się o ten sam kunszt smaku (przede wszystkim w Kyokai, a także po części w Kuro by Panamo), niemniej miało to miejsce tylko wówczas, gdy za barem byli sushi masterzy, których pamiętam właśnie z Sakany. Gdyby jeszcze obsługa się trochę poprawiła, a ceny zmalały, to byłby ideał!

Jedzenie: 5
Obsługa: 4-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Sałatka Tofu Sarada - 10 zł.
6 szt. maki z łososiem, krewetką i awokado (talerzyk niebieski) - 23 zł.
6 szt. maki z pieczonym węgorzem (talerzyk niebieski) - 23 zł.
6 szt. maki z pieczonym łososiem (talerzyk niebieski) - 23 zł.
2 szt. nigiri z małżami arktycznymi (talerzyk czarny) - 28 zł.
2 szt. gunkan maki z tatarem z łososia (talerzyk niebieski) - 23 zł.
2 szt. nigiri z łososiem (talerzyk zielony) - 14 zł.
Dzbanek zielonej herbaty - 8 zł
Suma: 152 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.25

ADRES: Poznań, ul. Wodna 7/1
INTERNET: www.sakana.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 14 grudnia 2009

PAPARAZZI / ocena 3.38

W czasie przedświątecznych zakupów w Centrum Handlowym King Cross Marcelin nieoczekiwanie dopadł nas głód. W związku z tym zdecydowaliśmy się odwiedzić włoską restaurację Paparazzi, bowiem z wszystkich mijanych przez nas lokali, najmniej kojarzyła się nam z sieciowym przybytkiem.



ONA:
Centra handlowe dzielą się na takie, którą potrafią przyciągnąć czymś więcej niż tylko niezliczoną ilością sklepów i takie, do których chodzi się wyłącznie wtedy, kiedy trzeba zrobić zakupy. King Cross należy raczej do tego drugiego typu. Mam też wrażenie, że dostępne tam restauracje wpisują się właśnie w taki klimat – wpaść przy okazji zakupów, zjeść i zapomnieć. Usłyszałam kiedyś, że do Paparazzi warto wybrać się nawet specjalnie. Nie ufam opiniom innych na tyle, żeby wybrać się na jedzenie do C.H. specjalnie ale, kiedy nadarzyła się okazja postanowiłam wypróbować tę restaurację.

Wnętrze podzielone zostało na dwa poziomy. Zdecydowanie też można o nim powiedzieć, że należy do tych ciepłych. Sale wypełniają drewniane krzesła i stoły przykryte obrusami w biało - czerwoną kratę. Wzdłuż i wszerz sali biegną solidne drewniane belki będące częścią konstrukcji podtrzymującej drugi poziom restauracji. Na belkach poustawiano metalowe doniczki z suszkami, słoiki i świeczki, a nad każdym stołem nisko zawieszono metalową lampę, które doskonale oświetlają to co na stole i talerzu. Z racji tego, że miałam ochotę na zupę - wybrałam minestrone. Po pierwszej łyżce, przypomniała mi się historia, kiedy to znajomy z pracy zapytał co gotuję na obiad. Odpowiedziałam wtedy, że minestrone, w przybliżeniu przedstawiłam też przepis. Prychnął wtedy pogardliwie i stwierdził, że mogłam od razu powiedzieć, że będę gotować jarzynową pomidorówkę bez tej zbędnej tajemniczości. Cóż, zupa minestrone a la Paparazzi smakowała właśnie tak - jak kiepska, pozbawiona wyrazu pomidorówka z warzywami pokrojonymi w grubą kostkę i pływającymi po dnie strzępkami żółtego sera. Zdaję sobie przy tym sprawę, że przepisów na minestrone prawdopodobnie jest tyle samo (jeśli nie więcej) co przepisów na bigos. Wersja z Paparazzi nie należy jednak do moich ulubionych. Na drugie danie zamówiłam solę z krewetkami w sosie winno - koperkowym. Nie przepadam za rybami w panierce, choć czasem zdarza mi się je jadać. Sądziłam jednak, że jeśli ryba ma zostać podana z sosem, to panierka będzie już niepotrzebną „atrakcją”. Myliłam się. Sola usmażona w cieniutkiej, bladej panierce, zalana została białym, koperkowym sosem, w którym pływało smętnie kilka krewetek koktajlowych skurczonych do rozmiarów niewiele większych od pantofelka. Sos był przy tym dość słony i o ile zawierał wino, to raczej w ilościach śladowych. Całości towarzyszyła ogromna porcja ziemniaczanych talarków i niewielka porcja sałatki (sałata, pomidory, ogórki, oliwki) potraktowanej ciekawym dressingiem z drobno pokrojoną kolorową papryką. Na plus mogę też policzyć fakt, że wspomniana wcześniej panierka skrywała całkiem smaczną, słusznych rozmiarów rybę. Zresztą całe danie należało raczej do tych sporych, gdyż mniej więcej w połowie poczułam się najedzona. Mimo tych kilku zarzutów, muszę przyznać, że nie było wcale tak tragicznie. Szczególnie jeśli chodzi o jakość ryby. Nie raz zdarzyło już mi się zjeść gorszą solę, w droższej restauracji.

W trakcie naszej wizyty lokal był wyjątkowo zatłoczony. Wnioskuję zatem, że musi być lubiany. Nie wiem czy to kwestia przytulnego charakteru wnętrza, dużych porcji (szczególnie w przypadku dań głównych), czy niezwykle uprzejmej obsługi. Zajmujący się nami kelner, mimo ogromu pracy był wyjątkowo uczynny i uśmiechnięty. Gdybym jednak miała opisać restaurację jednym słowem powiedziałabym, że to taki Sphinx. Sami oceńcie czy to pozytyw, czy negatyw.

Jedzenie: 3
Obsługa: 5-
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3



ON:
Restauracja Paparazzi mieści się w tzw. Galerii Smaków – swoistym ciągu gastronomicznym Centrum Handlowego King Cross Marcelin. Usytuowana jest na dwóch poziomach – dolny z kuchnią i salą dla niepalących, a górny z salą dla palących. Mimo, że jesteśmy niepalący, a wszelki dym w restauracji nam przeszkadza, to i tak zdecydowaliśmy się usiąść na górze. Piętro może nie zachwyca, ale jest kameralne i urządzone jak restauracja z prawdziwego zdarzenia. Na parterze miałbym z kolei wrażenie (notabene prawdziwe), że jemy posiłek na korytarzu zatłoczonego centrum handlowego.

W restauracji panował naprawdę spory ruch, a wolne stoliki należały do rzadkości. Miałem zatem nieodparte wrażenie, że oczekiwanie na kelnera, a później na posiłek, potrwa wieki. Nic bardziej mylnego. Kelner pokonywał bowiem schody z prędkością błyskawicy i bardzo sprawnie obsługiwał wszystkich gości na piętrzę. Jak już wspominałem przy okazji Umberto, bardzo lubię pizzę. Niemniej gdy jadłem ją niegdyś w Paparazzi, okazała się za tłusta i zbyt ciężka. Tym razem, zamówiłem zatem zupę cebulowa z grzankami oraz grillowaną polędwiczką wieprzową w sosie z sera pleśniowego, serwowaną z sałatką i pieczonymi ziemniakami. Zuppa di cipolle do specjalnych nie należała, i muszę przyznać, że dawno nie jadłem w restauracji cebulowej na tak średnim poziomie. Nie była to przy tym zupa z torebki (zawierała najprawdziwszą cebulę i ser). Nie była też niejadalna, ani nawet niesmaczna, ale zarówno barwą, konsystencją, jak i smakiem odbiegała od standardu, do którego się przyzwyczaiłem. Z drugim daniem było jednak lepiej – Maiale Gorgonzola - delikatnie zgrillowana polędwiczka przykryta bardzo smacznym sosem serowym – rozpływała się w ustach. Solidnej porcji mięsa towarzyszyła też dość spora porcja ziemniaczanych talarków i trochę mniejsza porcja sałatki (pomidor, ogórek, sałata, papryka, cebula oraz oliwki). Ogólnie jedzenie było smaczne i pożywne. Z pewnością można się tam najeść. Jednak niespecjalnie można się delektować.

Wracając jeszcze do kelnera, to podczas naszej godzinnej wizyty, zbiegł i wbiegł po schodach (absolutnie przy tym nie hałasując) ze dwadzieścia razy, a mimo to przez cały ten czas był uśmiechnięty, uprzejmy i pozytywnie nastrojony. Obsługa, to moim zdaniem największy plus tego przybytku. Reasumując, pozwolę sobie zauważyć, że wybraliśmy Paparazzi, bowiem nie kojarzyła nam się sieciowo. Restauracja ta kulinarnie jednak nic ponad sieciowy standard nie wyrasta. Jednym to będzie pasować, innym nie!

Jedzenie: 3
Obsługa: 4+
Wystrój: 3-
Jakość do ceny: 3



KOSZTORYS:
Zupa Minestrone - 6,9 zł.
Zupa cebulowa z grzankami - 6,9 zł.
Sola z krewetkami w sosie winno-koperkowym, serwowana z sałatką i pieczonymi ziemniakami - 29 zł.
Grillowana polędwiczka wieprzowa w sosie z sera pleśniowego serwowana z sałatką i pieczonymi ziemniakami – 27,9 zł.
Żywiec 0,5 – 6 zł.
Herbata Dilmah – 4,5 zł.
Suma: 81,2 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.38

ADRES: Poznań, ul. Bukowska 156 (C.H. King Cross Marcelin)
INTERNET: brak strony WWW

Bookmark and Share

środa, 9 grudnia 2009

LA RAMBLA tapas bar & vino / ocena 4.34

La Rambla to słynna, ruchliwa ulica w centrum Barcelony. Ulica Wodna nie jest tak słynna, tak ruchliwa i znajduje się w Poznaniu, to jednak tutaj swoje podwoje otworzyła La Rambla - tapas bar i winiarnia w jednym.



ONA:
Chyba każdy ma swoje kulinarno – turystyczne wspomnienia, które są tak silne, że mogą przysłonić zwiedzane miejsce. Mnie coś takiego spotkało w Barcelonie. Miasto niewątpliwie ma swój urok. Niemniej kiedy ma się w nogach kilka kilometrów marszu z zadartą do góry głową (kamienice zapierają dech w piersiach) w skwarze, hałasie i tłoku, nawet największy twardziel może mieć dość. Z tego właśnie powodu i na skutek splotu kilku innych okoliczności znalazłam się w knajpce, która wyglądała jak pełna hiszpańskich robotników speluna spod ciemnej gwiazdy. Wtedy mało mnie to obchodziło, chciałam po prostu napić się, coś zjeść i odpocząć. Nie znam hiszpańskiego, obsługa nie znała angielskiego. Nie jestem pewna jak do tego ostatecznie doszło, ale po pewnym czasie na naszym stole pojawiła się ogromna patelnia z potrawą paella. Danie było przepyszne. Od tamtego czasu, do kuchni hiszpańskiej podchodzę z należnym jej szacunkiem.

La Rambla to jedno z miejsc na kulinarnej mapie Poznania, gdzie możemy wypróbować hiszpańskich specjałów. Należy przy tym zwrócić uwagę na fakt, że lokal reklamuje się jako tapas i vino bar. Dlatego raczej nie polecam wybierać się tam na wilczym głodzie, a raczej na przekąskę lub bardziej skomplikowane danie w niewielkim rozmiarze. Ot takie "przegryzajki" do wina. Lokal jest mały, żeby nie powiedzieć klaustrofobiczny, ale urządzony ze smakiem i wyczuciem. W czerwono brązowej przestrzeni mieści się zaledwie kilka stolików i stosunkowo komfortowe siedziska. Wysoki bar, jeszcze wyższe półki na wina, zwisające udźce jamon serrano oraz zdjęcia Barcelony to tylko niektóre z elementów tworzących atmosferę. Jest przytulnie i nastrojowo, ale nie tandetnie. Mieliśmy jednak ten komfort, że byliśmy jedynymi klientami, dlatego niewielka przestrzeń, wcale nie utrudniała nam swobodnej rozmowy. Być może takie rozmiary La Rambli dostosowane są do ludzi o południowym temperamencie, którzy bardzo dobrze czują się w dużej grupie i zawsze mają ochotę pogadać, z każdą napotkaną nawet obcą osobą. My jednak trafiliśmy tam w spokojny, senny i leniwy, poniedziałkowy wieczór. Jak już wspomniałam, dania w menu są niewielkie, niemniej po zjedzeniu 3 porcji i zagryzieniu ich pieczywem moje nasycenie osiągnęło poziom, po którym poruszanie się żwawym krokiem nie należało do przyjemności. Krewetki tiger pieczone w oliwie z czosnkiem i pietruszką były smaczne i jędrne (no dobrze, może odrobinę za twarde, może trochę zbyt długo smażone). Małże również zjadłam z apetytem, choć nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że pod panierką mięso małży posiekane i wymieszane zostało z mięsem niekoniecznie najwyborniejszej ryby. Spróbowałam też paelli, którą zamówił mój partner. Choć nie dorównywała tej pamiętnej, to traktując ją jako wersję dostosowaną do polskich warunków, paelle z La Rambli mogę uznać za całkiem udaną (minusem mogłaby być jednak śladowa ilość owoców morza). Na deser wybrałam szarlotkę, bo tradycyjnego hiszpańskiego deseru (turrany – "słodkie tapas") akurat nie było. Szarlotka była taka jak lubię - warstwy jabłek przesypane kaszą manną i zapieczone z masłem. Do tego gałka lodów o smaku malagi i śmietana (raczej z tych kiepskich). Całości towarzyszyło bardzo smaczne, polecone przez barmana wino Gran Cardiel (Rueda/verdejo viura/08).

Jedzenie w La Rambli chyba dość ciężko wtłoczyć w rygor tradycyjnych polskich posiłków. Warto jednak czasem ustawić sobie tak plan dnia i posiłków, żeby wybrać się na dobre hiszpańskie wino i zamówić do tego choćby mały tapas w przystępnej cenie - polecam doskonały ser manchego. Kiedyś do zestawu dodawano też szynkę serrano. Teraz trzeba ją zamówić osobno i dość słono za nią zapłacić. Najprzyjemniej jest wybrać się do La Rambli, nie żeby się najeść (jak ostatnio zrobiłam to ja), ale żeby po prostu subtelnie sobie dogodzić.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4+
Wystrój: 5-
Jakość do ceny: 4



ON:
La Rambla to niewielki tapas bar, a także winiarnia z ponad 100 gatunkami hiszpańskich win. Wewnątrz jest dość ciemno i bardzo przytulnie. Jednoizbowy lokal bywa czasem opustoszały, a dyżur pełni w nim jednoosobowa obsługa. Wszystko to ma swój urok, gdyż ma się wrażenie, że czas płynie tam wolniej. Małe, dwuosobowe stoliki poustawiane są obok siebie, wzdłuż narożnej kanapy. Choć trend ciasno poustawianych stolików raził mnie trochę w przypadku zatłoczonych Taste Barcelona i Meze, to w opustoszałe i oryginalnej La Rambli, nie przeszkadza wcale. W czasie naszej wizyty byliśmy zresztą jedynymi gośćmi, a zaszliśmy tam akurat, gdy Pan kelner przy pomocy drabiny aranżował świąteczny wystrój lokalu. Zaciekawiony zapytaniem o możliwość fotografowania, rozświetlił nam dodatkowo lokal, a nawet dopytał o adres bloga.

Tapas to niewielkie przekąski podawane do napojów w barach Hiszpanii. Ja jednak wszedłem tam dość głodny i zwykłe pubowe przekąski nie miały szansy, aby kulinarnie mnie zaspokoić. Założenie miałem takie, aby zamówić dwa dania, a w razie potrzeby domawiać kolejne przekąski. Zamówiłem zatem tradycyjną zupę andaluzyjską oraz paellę z owocami morza i kurczakiem, a także z racji problemów z gardłem - herbatę zimową. Lentejas, a więc gęsta i gorąca zupa z czerwonej i zielonej soczewicy z dodatkiem kiełbasy i warzyw, okazała się strzałem w dziesiątkę na grudniowy wieczór. Chwalić należy jej właściwości smakowe, sycące i rozgrzewające, a także podane wraz z zupą pieczywo oraz dobrej jakości oliwę z oliwek. Bardzo smaczne było także drugie danie - Paella con mariscos y pollo, a więc tradycyjne danie z ryżu z owocami morza (małże, krewetki, ośmiorniczki i kalmary) i kurczakiem duszonym w białym winie. Dopełnieniem mojego kulinarnego szczęścia była bardzo przyjemna w smaku herbata zimowa z rumem i owocami cytrusowymi, która doprawiona została mieszanką przypraw korzennych. Możecie nie wierzyć, ale tak jak byłem głodny, tak te dwa z pozoru niewielkie dania, pozwoliły mi o tym głodzie zupełnie zapomnieć. Jak dla mnie zatem prawie same plusy, a co do minusów, to rzuciły mi się w oczy tylko dwa - uboga, żeby nie powiedzieć nieistniejąca oferta dla wegetarian, oraz dość słona, bo około 40 procentowa przebitka wina pitego w lokalu, względem możliwości zakupu na wynos.

La Rambla reklamuje się hasłem - "Gorąca atmosfera bez względu na pogodę". Ja dodam, że reprezentuje sobą dość ciekawe i nowatorskie podejście na poznańskim rynku restauracyjnym. Może być jej trudno przełamać poznańskie przyzwyczajenia, gdzie dobry posiłek to duży posiłek. Kibicuję jej jednak z całego serca. Spróbowałem i polecam!

Jedzenie: 4
Obsługa: 4+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4+



KOSZTORYS:
Smażone krewetki (10 szt.) - 18 zł.
Zupa andaluzyjska - 10 zł.
Panierowane małże - 14 zł.
Paella z owocami morza i kurczakiem - 14 zł.
Szarlotka z lodami - 14 zł
Wino Gran Cardiel 0,15 – 11 zł
Herbata zimowa - 8 zł.
Suma: 89 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.34

ADRES: Poznań, ul. Wodna 5/6
INTERNET: www.larambla.pl

Bookmark and Share

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...