wtorek, 24 sierpnia 2010

Meksykański konkurs Zjeść Poznań i pubu SOMEPLACE ELSE

Zapraszamy Was do udziału w konkursie na najciekawsze zdjęcie o konotacji meksykańskiej, który odbywa się pod patronatem pubu SomePlace Else. Aby wziąć w nim udział należy zapoznać się z regulaminem dostępnym poniżej, zrobić zdjęcie, które w jakikolwiek sposób haczy o Wasze skojarzenia odnośnie Meksyku (lub tego co z nim związane - zwyczaje, kuchnia, fauna i flora, barwy narodowe itp.) oraz wysłać je do 10 września (włącznie) na adres zjescpoznan@gmail.com Spośród nadesłanych fotografii wybierzemy trzy naszym zdaniem najciekawsze, opublikujemy je na blogu, a ich Autorów nagrodzimy zaproszeniami do pubu SomePlace Else, gdzie przez cały wrzesień będzie trwać Fiesta Mexicana:

I wyróżnienie - zaproszenie o wartości 150 zł.
II wyróżnienie - zaproszenie o wartości 100 zł.
III wyróżnienie - zaproszenie o wartości 75 zł.

Zaproszenia dotyczą całego menu pubu SomePlace Else i będzie je można wykorzystać do 30 września 2010 r. Dodatkowo po opublikowaniu zwycięzców zorganizujemy małą zabawę dla naszych znajomych na Facebooku, w której nagrodą będzie jeszcze jedno zaproszenie - tym razem o wartości 50 zł.

Tegoroczna Fiesta Mexicana to m.in. enchiladas, jalapenos, tostados, empanadas, burritos i fajitas. Zapowiada się zatem niezwykle smakowita uczta, co już dziś możemy zobaczyć na facebookowym profilu SPE. Zresztą coś o tym wiemy, bowiem dotarliśmy na zeszłoroczną edycję, o której więcej poczytacie tutaj, a która w skrócie wyglądała tak...


REGULAMIN KONKURSU:
1. Zadanie konkursowe polega na wykonaniu, a następnie przesłaniu fotografii o konotacji meksykańskiej.
2. W konkursie weźmie udział każdy, kto do 10 września 2010 r. (włącznie) prześle zdjęcie drogą elektroniczną na adres zjescpoznan@gmail.com
3. Fotografia powinna być opatrzona pseudonimem autora, którym opatrzona zostanie publikacja. Uczestnik konkursu zobowiązany jest podać także – do wiadomości organizatorów – swoje imię i nazwisko.
4. Każdy uczestnik konkursu może nadesłać tylko jedno zdjęcie, które weźmie udział w konkursie, a wysłanie fotografii jest jednocześnie wyrażeniem zgody na:
a) jej publikacje na stronach serwisu Zjeść Poznań oraz na wykorzystanie jej na wszelkich polach eksploatacji określonych w art. 50 ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych, bez prawa nadania dodatkowego wynagrodzenia poza przyznanymi nagrodami.
b) przetwarzanie przez serwis Zjeść Poznań podanych w zgłoszeniu konkursowym danych osobowych uczestnika na potrzeby procesu rekrutacji związanego z konkursem.
5. Zdjęcie nadesłane na konkurs musi w całości stanowić oryginalna twórczość uczestnika konkursu, nie może stanowić plagiatu, być kopią innych utworów lub ich fragmentów, lub być w jakikolwiek inny sposób obciążona prawami na rzecz osób trzecich. Pełnia praw autorskich i majątkowych musi przysługiwać osobie biorącej udział w konkursie.
6. Nadesłane zdjęcia oceniane będą przez prowadzących serwis Zjeść Poznań, którzy wybiorą trzy najciekawsze zdjęcia i przyznają ich autorom nagrody w postaci zaproszeń do pubu SomePlace (I wyróżnienie - zaproszenie o wartości 150 zł; II wyróżnienie - zaproszenie o wartości 100 zł; III wyróżnienie - zaproszenie o wartości 75 zł), przy czym nagrody nie podlegają wymianie na równowartość w pieniądzu.
7. Nagrodzone zdjęcia zostaną opublikowane w serwisie Zjeść Poznań i opatrzone pseudonimami autorów.
8. Ogłoszenie wyników będzie miało miejsce 13 września 2010 r., na stronach serwisu Zjeść Poznań. Laureaci zostaną powiadomieni o przyznaniu nagrody droga e-mailową. Decyzje prowadzących serwis Zjeść Poznań są ostateczne i żadne reklamacje ich dotyczące nie będą uwzględniane.
9. Imienne nagrody będzie można odebrać po okazaniu dokumentu tożsamości w recepcji poznańskiego Hotelu Sheraton od chwili ogłoszenia wyników do 30 września 2010 r.

Tyle tradycyjnych formalności. Jeżeli macie jakiekolwiek pytania, zapraszamy do kontaktu dzisiaj do godz. 16:00, bowiem wybywamy na wakacje, życząc Wam jednocześnie miłej zabawy :)

ADRES: Poznań, ul. Bukowska 3/9 (Hotel Sheraton)
INTERNET: www.poznan.someplace-else.pl
FACEBOOK: SomePlace Else

Bookmark and Share

środa, 18 sierpnia 2010

IV Ogólnopolski Festiwal Dobrego Smaku

Od 12 do 15 sierpnia na poznańskim Starym Rynku odbywał się IV Ogólnopolski Festiwal Dobrego Smaku. My dotarliśmy na miejsce w sobotę i postanowiliśmy przegotować dla Was krótką relację. A wyglądało to mniej więcej tak...


ONA:
Nie ma chyba sensu przekonywać kogokolwiek, że Festiwal Dobrego Smaku to inicjatywa zacna i niezwykle wartościowa. Większość z nas doskonale zdaje sobie sprawę jakie bogactwo kryją produkty regionalne i jak ważnym jest kultywowanie tradycji kulinarnych. Problem tkwi wyłącznie w codziennej dostępności i cenie tych specjałów. Te dwie sprawy w przypadku Festiwalu schodzą na dalszy plan, bo po pierwsze atmosfera święta towarzysząca takim przedsięwzięciom skłania do żywszego sięgnięcia do portfela, a i większość smakołyków dostępna jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Mówisz – masz (w właściwie płacisz - masz). Powiedzieć i dostać można było zatem: chleb na zakwasie, szaszłyki, kiełbasę z grilla, oscypki, wina, sery zagrodowe, miód, chrzan, wędliny, ogórki kiszone, wędzone ryby, piwa belgijskie, piwa lokalne, lody, oliwki, frytki belgijskie itd. I to naprawdę nie wszystko. Po zrobieniu kilku okrążeń wokół rynku znalazłam w końcu moich faworytów. Były to sery zagrodowe i tłoczony na zimno olej rzepakowy. Zarówno sery jak i olej były zaskakująco smaczne. Na liście faworytów znalazłyby się zapewne i tradycyjne lody, które mieliśmy spróbować po przejściu pozostałych stoisk. Niestety co niewybaczalne, zapomnieliśmy :(

Pozytywy płynące z Festiwalu można mnożyć bez końca jednak jestem pewna, że każdy, nawet jeśli tam nie był jest w stanie wymieniać je w ciemno, dlatego nieco przewrotnie do beczki miodu dodam łyżkę dziegciu. Po pierwsze, kwestia wystawiających się restauracji. Nie wiem czy ktoś z Was się skusił na dania serwowane z podgrzewaczy, ale mam wrażenie, że taka forma to raczej nie promocja, a samobój dla restauracji. Z pewnością w lokalu można zjeść smaczniej i w bardziej komfortowych warunkach. Tradycyjne dania w tym wypadku raczej zniechęcały niż zachęcały. W moim odczuciu na tym polu pomysłowością wyróżniły się dwie restauracje: Toga i Patio. Toga, które już we wrześniu ma zostać reaktywowana w nowym miejscu, postawiła na ostrygi. Plus dla nich, proste i dla wielu ludzi nieznane i ciekawe (dla tych, którzy na Festiwalu nie byli dodam, że Pani otwierająca muszle naprawdę miała co robić). Patio natomiast postawiło na galettes i to również uważam za strzał w dziesiątkę, bo te bretońskie (swoją drogą bretońskie były również ostrygi) naleśniki można przygotować na świeżo na oczach klienta. Tym samym obie restauracje wskoczyły na listę „do odwiedzenia w najbliższym czasie”. Być może ktoś się skrzywi, że promuję restauracje, które akurat nie postawiły na polską kuchnię, ale mając do wyboru odgrzewane mięsiwa, albo wymęczone pierogi (akurat to danie w mojej rodzinie otoczone jest najwyższą czcią) to naprawdę galettes i ostrygi skusiłyby mnie na pierwszym miejscu. Co do pierogów, to dałam się namówić na jednego podawanego na ulicy przez bardzo sympatyczną Panią z Gospody Pod Koziołkami i przyznaję uczciwie, że nie był zły, ale od domowego ideału daleki. Aby podbudować w sobie lekko zachwiany lokalny patriotyzm skusiłam się na lokalne piwo (rezygnując z jednego z bardziej ulubionych piw belgijskich). Browar ze Wschowy etykietami na butelkach bynajmniej nie zachęcał (chociaż gdyby się nad tym głębiej zastanowić, te "biuściaste" Słowianki miały swój urok), ale naczytałam się kiedyś o ich piwie dworskim (którego akurat nie mieli) i postanowiłam skusić się na ich zwykłe, jasne. Cóż, piwo może nie było złe, ale pomyślałam, że zostawia taki dziwny posmak, który kojarzył mi się z lizolem. Zanim to jednak zdążyłam powiedzieć Marcin zakomunikował mi, że to piwo ma posmak szpitala – coś w tym zatem musi być. Wracając jednak do słabych stron samego Festiwalu, to od razu wyjaśniam, że wszelkie idylliczne opowieści o spokojnym przechadzaniu się pośród stoisk i długie, ciekawe rozmowy z wystawcami o ich produktach można wsadzić między bajki. Wiem, brzmiałoby to dobrze, ale tak nie było. Wystawcy (nie wszyscy) na jakiekolwiek pytania odpowiadali rzeczowo, ale zdawkowo i w większości wysyłali czytelne sygnały, że są zbyt zmęczeni na rozmowę. Wyznam przy tym, zapewne ściągając na siebie gromy (lub przynajmniej docinki, że taka skaza mojego pokolenia), ale dużo więcej o niektórych produktach dowiedziałam się z Internetu, aniżeli z rozmowy na Festiwalu.

Podsumowując, w żadnym wypadku nie bojkotuję tej zacnej inicjatywy. Nawet jeśli sobie trochę ponarzekam i nawet jeśli natura pokarała mnie bardzo niską tolerancją na tłumy (a wierzcie mi, że przez większą część Festiwalu chcąc nie chcąc jest się przedmiotem i sprawcą ocierania) to jestem bardzo zadowolona, że takie fajne wydarzenie odbywa się również w Poznaniu i na pewno będę się na nim zjawiać regularnie. Mam przy tym nadzieję, że w przyszłym roku będzie jeszcze ciekawiej.

PS Usilnie szukałam stanowiska z serami Ziemianina z Wielkopolski. Nie znalazłam, może udało się to komuś z Was?


ON:
Festiwal Dobrego Smaku nie tylko zawładnął na kilka dni połową Starego Rynku, ale co ważniejsze, zawładnął też wyobraźnią sporej części poznaniaków. Od kilku dni zewsząd bowiem słyszałem, że albo ktoś się na festiwal wybiera, albo właśnie z niego wraca, albo że musimy tam koniecznie dotrzeć. Mam wrażenie, że w opinii tych wszystkich nam życzliwych, fakt że współtworzę blog o zabarwieniu gastronomicznym determinował tezę, iż będę jednym z piewców tegoż festiwalu. Tymczasem muszę Was rozczarować, bowiem z trudem skleciłem 4 linijki tekstu bez słowa krytyki wobec IV edycji OFDS.

Uwagę właściwie mam tylko jedną, acz zasadniczą - dla mnie to nie był festiwal, tylko targ, gdzie liczył się klient, pieniądz i zysk. Ale po kolei. Gdy weszliśmy na Stary Rynek od strony Padarewskiego, pierwsze rzuciły mi się w oczy stoiska kilku poznańskich restauracji (m.in. Mosaica, Sushi Sapporo, Cactus Factoria oraz La Scala). Jestem miłośnikiem restauracji, ale do teraz nie bardzo rozumiem na co wymienione restauracje liczyły? No bo chyba nie na to, że wyłożę pieniądze, aby dostać okrojone menu, gotowe dania z podgrzewaczy, plastikowe sztućce i możliwość poszukania sobie wolnego miejsca. Która restauracja wypadła najlepiej? Broniło się Patio, o czym wspominała już Ania. Ja jednak wskazałbym na Gospodę Pod Koziołkami. Nie zauważyłem co prawda jej stoiska (zapewne nie zapłaciła stosownej koncesji, a tym samym nie była restauracją festiwalową), ale doceniam pomysł, który pokazał, że jednak można. Otóż na płycie rynku, w okolicach restauracji krążyły oryginalnie ubrane Panie kelnerki z tacami pełnymi rozmaitych pierogów, którymi to częstowały przechodniów. Może i było to trochę podczepienie się pod festiwalową otoczkę, niemniej bardziej cenię restauratora, który wyda tysiąc złotych na degustację w myśl zasady – jak nie spróbują, to nie kupią - niż tego, który wyda te pieniądze na festiwalowe stoisko, a później liczy po kilka złotych za każdą kromkę ze smalcem. I choć liczyli wszyscy, to tu i ówdzie można było uszczknąć, a to kawałek chleba z oliwą, skrawek oscypka, a to okruchy owczego sera zagrodowego, plaster kiełbasy z Lubelszczyzny, naparstek browaru, kilka kropel wina austriackiego (Dionizosie miej w opiece Pana Mielżyńskiego, który na swoich degustacjach nalewa co najmniej pięćdziesięciokrotność tego i nie pobiera kaucji za kieliszek), tudzież kilkanaście kropel wina greckiego. Najszczodrzej było u Belgów, gdzie obok piwa leżały puste opakowania, które można było wypełnić frytkami w pobliskim Bel Frit. Kreśląc festiwalowy krajobraz, pozwolę sobie nadmienić, że pośród licznych budek z szaszłykami swoistą perełką było wielce oblegane stoisko z ostrygami. Z tego co widziałem, to wielu poznaniaków miało okazję spróbować tam swoją pierwszą w życiu ostrygę, a że sam ostrygi lubię, to szczerze cieszyła mnie ta otwartość na nowe smaki. Moimi osobistymi faworytami imprezy pod względem smaku pozostają jednak mazurskie sery zagrodowe oraz prawdziwe wędliny z Lubelszczyzny (choć najmniej strojne stoisko wędlin, to nie okiem należało oceniać jego wartość). Dzień był fajny i towarzystwo miłe, zatem i przez palce możecie patrzeć na moje krytyczne uwagi. Swoistego uroku chwili dodało też piwo smakującego szpitalem (super kojarząca mi się nazwa browaru, niemniej beznadziejne etykiety) twarda, jak kamień bułka na zakwasie oraz widok Pana Cejrowskiego, który podpisywał swoje książki :)

Ktoś powie, że to jednak nie targ, a festiwal, bowiem były też specjalne sesje tematyczne oraz pokazy kulinarne. Ja odpowiem, że sesje były, ale zamknięte, płatne, biletowane i tylko na kilkadziesiąt osób. Jeden pokaz kulinarny sam zresztą śledziłem i choć nie pamiętam, co przygotowywano (wspomniano o tym tylko raz), to pamiętam z jakiej restauracji był szef kuchni (wspominano o tym regularnie co 60 sekund). Widzę po prostu pewne zachwianie proporcji, ale sam nie wiem, czy uwagi te odnoszą się bardziej do działań organizatora, czy mentalności wystawców. Nie mnie w to zresztą wnikać. Ja oceniam tylko efekt końcowy i żywię nadzieję, że następne edycje będą coraz to bardziej udane i Poznań doczeka się festiwalu przez przez duże F. Zaświadczam bowiem, że dobre smaki już mamy, ale festiwalowe póki co były tylko frytki ;)

PS  Cześć komentatorów błędnie zakłada, że na festiwalu chodziło mi wyłącznie o darmową wyżerkę, a moje rozczarowanie imprezą wynika z faktu, że takowej nie było. Ale czy gdybym był darmozjadem, to odwiedziłbym w ciągu roku ponad 40 poznańskich restauracji, z których większość do najtańszych nie należała? Wyjaśniam zatem, że darmozjadem nie jestem, za to każdy festiwal, jeżeli chce się takim nazywać, powinien wnosić za sobą jakąś wartość dodatnią, jakąś promocję - coś zachęcającego - tak jak np. I Festiwal Włoskich Smaków. Tylko tyle i aż tyle!


KOSZTORYS: wstęp wolny, degustacje i zakupy płatne indywidualnie

ADRES: Poznań, Stary Rynek
INTERNET: www.ofds.pl

Bookmark and Share

niedziela, 15 sierpnia 2010

Zmiana formatu ocen

W kwestii ocen postawiliśmy na ewolucję. Od dziś oceny ogólne będą ukazywać się zatem nie w formacie szkolnym (utrzymamy w nim noty cząstkowe), a w formacie dziesiętnym, na który przekształciliśmy także dotychczasowe wyniki. Założenie jest proste - każda czwórka noty cząstkowej to 4.00, cztery minus to 3.75, przy czym cztery plus to już 4.50 - itp. Jaki jest zamysł tej niby pozornej zmiany? Chcieliśmy umożliwić Wam bardziej szczegółową klasyfikację lokali. Do tej pory zaokrąglaliśmy bowiem oceny ogólne z ośmiu not, czego efektem było przyznanie aż 16 czwórek. Po zmianie formatu pozostały tylko 3 lokale ze średnią 4.00, a reszta wcześniej wrzuconych do jednego worka, rozpościera się dziś między 3.88, a 4.25. Oczywiście czwórki jako najbardziej reprezentatywne oceny na tym blogu, posłużyły jedynie jako przykład, a modyfikacja dotyczy wszystkich ocen.

Jak zawsze, mamy nadzieję, że wprowadzona zmiana przypadnie Wam do gustu :)

Bookmark and Share

piątek, 13 sierpnia 2010

FABRYKA WSPÓŁCZESNYCH SMAKÓW / ocena 4.06 (zamknięta)

Na przełomie maja i czerwca zapytaliśmy Was - Którą z podpoznańskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? W ankiecie wzięło udział 225 Czytelników, a miejsca na podium zajęły: Fabryka Współczesnych Smaków (19%), Gospoda Jaśkowa Zagroda oraz TASTE_it (po 11%). Dalej znalazły się kolejno: Greys (10%), Popas (10%), Stara Wozownia (9%), Pod Dębami (8%), Młyn na Prowincji (7%), Gościniec Sucholeski oraz  Szafoniera (po 5%). Co prawda z pewnym opóźnieniem, ale dotarliśmy wreszcie do zwycięskiej restauracji i zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń :)


ONA:
O tym gdzie leży Wysogotowo dowiedziałam się dzięki wycieczce do Fabryki Współczesnych Smaków. Kiedy miejscowość została przez nas odnaleziona na mapie byliśmy pewni, że czeka nas miła wycieczka za miasto. Najpierw należało dostać się na Junikowo, później złapać autobus 77, przejechać 5 przystanków i dalej już tylko spacer w kierunku Wysogotowa. A posteriori mogę Was jednak zapewnić, że marsz wzdłuż remontowanej, niewiarygodnie wprost zatłoczonej ulicy z przymusową inhalacją spalin w pakiecie, wcale nie należy do wyjątkowych przyjemności. Niech triumfują Ci, którzy posiadają samochód ;).

Ale do rzeczy. Kiedy już dotarliśmy na miejsce, pierwszym zaskoczeniem był duży rozmiar budynku, który zajmuje Fabryka Współczesnych Smaków. Drugim, jakieś absurdalne pojazdy (zdaje się że były to dwa samochody wojskowe i jakieś motocykle) ustawione zaraz przy wejściu, w sposób sugerujący, że nie są to pojazdy klientów restauracji, a jakaś przykra ekspozycja. Zresztą nie mogły to być pojazdy klientów, gdyż w restauracji było całkowicie pusto, na tyle pusto, że po przekroczeniu jej progu poczuliśmy się cokolwiek zagubieni, tym bardziej, że nie przywitał nas nikt z obsługi. Rzut okiem na salę i stwierdzam, że nie jest źle. Być może duża przestrzeń kojarzy się raczej z miejscówką weselną, albo stołówką, ale dzięki poprzecznemu podziałowi z wykorzystaniem wiszących, okrągłych, „tubowatych” lamp osiągnięto efekt dość zgrabnego zagospodarowania sali. Najbardziej zieje pustką przed barem i tu pewnie przydałoby się coś zmienić. Dominujące kolory to pomarańcz, beż i czerń, stosowane dość konsekwentnie budują wrażenie wnętrza przemyślanego estetycznie. Jeżeli dodać do tego motyw przewodni, czyli okrągłe lampy różnych rozmiarów to odnajdujemy tu jakiś rytm. Kształt lamp współgra także z płachtami materiału półokrągło zwieszającego się pod sufitem. Materiał osłania teoretycznie nieciekawe elementy konstrukcyjne sali, czyli rury. Ogólnie rzecz biorąc jest przyjemnie, choć na mój gust jakoś to wszystko przekombinowane. Bo trochę tu elementów nawiązujących do fabryki, trochę do eleganckiej restauracji (ładnie zastawione stoliki z materiałowymi serwetkami), trochę do stołówki (głównie przestrzeń przy barze) a trochę do klubu. Wolałabym chyba bardziej określony kierunek. Fajnie by było zobaczyć tu np. takie zupełnie surowe,  industrialne wnętrze (w końcu to fabryka) skontrastowane z prostymi, elegancko zastawionymi stolikami.

Z menu wybrałam zupę krem z pomidorów, trio z ryb i creme brulle. Zupa była smaczna, dość intensywna w smaku i mocno przyprawiona pieprzem, co sprawiło, że była pikantna. Pływało w niej kilka listków bazylii oraz mozzarella, która pod wpływem ciepła stała się jeszcze bardziej miękka. Smacznie, ale bez fajerwerków. Trio z ryb, po raz kolejny uświadomiło mi natomiast, że w moim słowniku nie istnieje takie pojęcie jak panierka, bo o ile zapytałam się jakie ryby będą wchodziły w skład dania (i tu uzyskałam kompetentną odpowiedź – łosoś, halibut, sola) to zupełnie nie przyszło mi do głowy, żeby spytać jak zostaną przyrządzone. No i kiedy napędzałam swoje ślinianki wizjami pieczonych/grillowanych kawałków rozpływających się w ustach ryb, przed moim obliczem postawiono ryby w panierce. I choć nadal panierki nie lubię, to ryby wchodzące w skład mojego dania były bardzo smaczne (najbardziej halibut i łosoś, mniej sola). Wszystkie były soczyste, delikatne i usmażone na świeżym tłuszczu, który nie zrujnował subtelnego smaku mięsa. Jeżeli chodzi o ryby i samo podanie dania (dekoracje z melona i ogórka, szczypior, kiełki) to byłam zadowolona. Trochę gorzej miała się sprawa ze szpinakiem, którego de facto jestem wielką fanką. Pomijając fakt, że był z mrożonki, to nie został nawet odpowiednio podgrzany. W efekcie czego, smakowite dary morza ułożono na niezbyt estetycznym kopcu zimnego szpinaku. W menu podano również, że w skład mojego dania wchodzi szpinak (to się zgadza) z pomidorkami koktajlowymi (to się nie zgadza). Na talerzu spoczywał bowiem pomidorek koktajlowy sztuk: 1 (raczej w formie garni) i nawet mimo tego, że był pokrojony na cztery, jestem na tyle bystra żeby zorientować się, że o liczbie mnogiej nie powinno być tutaj mowy ;). Do dania głównego można było wybrać 2 dodatki z karty. Zdecydowałam się na zestaw surówek i pieczywo z masłem smakowym (za które nie pobrano dodatkowej opłaty, chociaż teoretycznie wybrałam aż 3 dodatki). Surówki były proste i domowe, raczej w stylu stołówki niż restauracji, ale smaczne i co ważne przygotowywane na miejscu. Na miejscu wypiekane były również apetyczne bułeczki z ziołami i suszonymi pomidorami. Przypominały trochę mini ciabatty i nawet jeśli ich skórka była odrobinę zbyt twarda, bardzo mi smakowały (te same bułeczki zostały podane do zupy - szkoda, że Pani kelnerka nie poinformowała o tym fakcie, kiedy wybierałam dodatki). Na koniec creme brulle. Wyglądał nie najgorzej, choć wydawało mi się, że cukier nie skarmelizował się w sposób poprawny, tworząc w kilku miejscach duże bąble, a nie zwartą skorupkę. I tak właśnie było, brakowało tej genialnej skorupki pokrywającej całą powierzchnie kremu. Samo wnętrze również mnie nie zachwyciło, powinno być gładkie, a było grudkowate. Jeżeli chodzi o smak, było ok, niestety konsystencja pozostawiała trochę do życzenia.

Podsumowując, widzę w tym miejscu jakiś potencjał, bo wnętrze jest dość fajne (gorzej sprawy się mają z miejscówką i widokiem za oknem), tak samo jak jedzenie (nawet mimo kilku tych moich uwag). Obsługująca nas Pani była bardzo sympatyczna i kompetentna (przyniosła mi odpowiednie sztućce do ryby, choć zbyt wcześnie pozbawiła mnie talerzyka do pieczywa). Dla mnie będzie to kolejna czwórka i jeśli jakimś zrządzeniem losu znajdę się w okolicy to na obiad chętnie wpadnę. Wpadnę, żeby dowiedzieć się, czy kiepski szpinak to standard, czy tylko jednorazowa wpadka.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


ON:
Publikując ankietę dotyczącą podpoznańskich lokali, spodziewałem się w weekendowego wypadu w nieznane. Zaiste było to nieznane, aczkolwiek gdy zlokalizowaliśmy Wysogotowo okazało się, że na eskapadę nie potrzeba nam całej soboty, tylko kilka godzin po pracy. My co prawda wybraliśmy się przez Junikowo, ale teraz już wiemy, że najłatwiej dostać się do Wysogotowa tym samym autobusem 77 od drugiej strony (z Bałtyku na Malwową jedzie w 21 minut). Co prawda konieczny jest jeszcze 20 minutowy spacer, jednak w przeciwieństwie do Ani, nie narzekam na ten aspekt wcale. Zaiste był remont jednego pasa jezdni oraz hałaśliwy sznur samochodów zmierzających w kierunku Poznania, ale przez całą drogę był też wygodny chodnik oraz las po prawej stronie. Dla mnie liczyło się przede wszystkim owo nieznane i towarzyszącą temu ciekawość, którą coraz trudniej wykrzesać mi w granicach miasta. Większości poznańskich lokali jest mi bowiem znana, jeżeli nie z doświadczenia, to z widoku, lektury lub rozmów. Z Fabryką Współczesnych Smaków było inaczej. To była moja tabula rasa i przyznam, że lubię ten stan napięcia i oczekiwania.

Gdy przy szosie ukazała się nam pomarańczowa tablica, z którą identyfikowaliśmy FWS (kolor strony internetowej), weszliśmy między dwie hale magazynowe w poszukiwaniu wejścia do lokalu. Wyobrażałem sobie, że jedna z tych hal ma gdzieś na zapleczu wygospodarowane miejsce na restauracyjkę. Tym czasem, jedna z tych hal (w dodatku ta większa), to właśnie ta niby restauracyjka, a właściwie moloch restauracja. Jak można nie zauważyć czegoś tak dużego? Wytłumaczyć się mogę jedynie tym, że szukałem pomarańczowego, a znalazłem zielono/białe ;) Przekraczamy próg, a w środku pustka i cisza, tak jak i na zewnątrz. Abstrakcyjne to było odczucie, ale na nic nie czekając obeszliśmy sobie całą salę. Jest to otwarta przestrzeń z ciemnym parkietem i podwieszanymi pod sufitem płachtami materiału, z dwóch stron oszklona oknami, a z trzeciej zamknięta oszkloną kuchnią oraz bufetem przypominającym trochę ten stołówkowy. Nagle pojawiła się uśmiechnięta, rudowłosa Pani kelnerka w pomarańczowej koszulce, która przeprosiła nas za zaniedbanie i wytłumaczyła, że z powodu bliżej nieokreślonych problemów kadrowych, pracuje dziś również na zmywaku. Włączono wówczas muzykę (płyta Stinga), a my zajęliśmy jeden z nakrytych stolików.  Z okutego w metal menu zamówiłem krem z pomidorów oraz grillowaną polędwiczkę wieprzową z sosem pieprzowym (do wyboru był także sos serowy, słodko-pikantny i kurkowy). Do dania głównego dobrałem frytki oraz warzywa gotowane, a na deser wespół z Anią zamówiliśmy krem brulle. Co prawda trochę czekaliśmy na zupę, jak na fakt, że byliśmy jedynymi gośćmi restauracji, niemniej warto było czekać, bowiem krem z pomidorów jest naprawdę godny polecenia. Dość gęsty oraz aksamitny w konsystencji, lekko pikantny i wyraźny w smaku, z listkiem bazylii na wierzchu i kawałkami mozzarelli na dnie. Na uwagę zasługuje właśnie ta mozzarella, bowiem próbowałem takie zestawienie po raz pierwszy i bardzo mi ono odpowiada. Przyszła jednak kolej na danie główne, które podano w bardzo estetyczny sposób, co wyraźnie zaskoczyło mnie na plus. Podświadomie spodziewałem się bowiem, że lekko stołówkowy bufet (prawdopodobnie używany tylko podczas większych imprez), wyda posiłek w lekko stołówkowym formacie. Format był jednak elegancki, a odstawały od niego jedynie gotowane warzywa (sposób ułożenia, brak przybrania, a także fakt, że wszystkie trzy miały zbliżony, rozgotowany kolor). Jak wyglądało, tak też smakowało - wyborne mięso podlano gęstym sosem o wyraźnym smaku z całymi ziarnami zielonego pieprzu i posiekaną cebulą. cienkie frytki usmażono porządnie na oleju tak, że ich smak przypominał te z dzieciństwa, a stroik z pomidorka koktajlowego, plastrów ogórka, kuleczek melona i kiełków dopełniał smaku. Pani kelnerka przybyła też po chwili z co najmniej metrowym młynkiem do mielenia pieprzu i nic więcej nie było trzeba, a wspomniane gotowane warzywa to iście zbędny dodatek (lepiej gdyby restauracja od niego odeszła i w zamian obniżyła trochę cenę dania głównego). Na koniec pozostał nam deser w postaci kremu brulle, który jak już kiedyś wspominałem, świetnie nadaje się do testowania kulinarnego kunsztu. Tym razem mój swoisty papierek lakmusowy wskazał , ani na tragedię, ani na ideał, tylko gdzieś pomiędzy. Nie wyszła bowiem karmelizacja cukru, a masa choć w smaku bez większego zarzutu, miała za rzadką konsystencję. Ostatecznie przyznaję 4+ za krem z pomidorów, 4+ za polędwiczkę (5 za mięso, 4+ za frytki, 3 za warzywa) oraz 4- za krem brulle.

Dla mnie Fabryka Współczesnych Smaków to już nie tabula rasa. Kojarzy mi się wyraźnie, zarówno z fabryką, jak i smakami. Najmniej ze współczesnością tychże smaków, ale nie jest to zarzut z mojej strony (a jeżeli nawet, to bardziej do nietrafionej nazwy, niż profilu działalności). Tak, czy inaczej, wizyta w tej restauracji będzie strzałem w dziesiątkę dla tych wszystkich, którzy mieszkają lub pracują w Wysogotowie, Skórzewie, czy Przeźmierowie. Dla Poznaniaków pozostanie raczej interesującą alternatywą i sam jestem ciekaw, czy to wystarczy aby utrzymać się na gastronomicznym rynku. Osobiście trzymam kciuki.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


KOSZTORYS:
2 x krem z pomidorów z bazylią i mozzarellą - 20 zł.
Trio z ryb na szpinaku z pomidorkami koktajlowymi (+ pieczywo i wybór surówek) – 29 zł.
Grillowana polędwiczka wieprzowa z sosem pieprzowym (+ frytki i warzywa gotowane) – 29 zł.
Krem brulle – 14 zł.
Masło smakowe – 2,5 zł.
Woda gazowana Kropla Beskidu 0,25 x 2 – 8 zł.
Suma: 102,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Wysogotowo, ul. Skórzewska 35
INTERNET: www.fabryka-wspolczesnych-smakow.pl

Bookmark and Share

wtorek, 10 sierpnia 2010

MIELŻYŃSKI wine bar - Grand Cru

Degustacje organizowane u Mielżyńskiego mają zwyczajowo podobny przebieg. Nie jest to z naszej strony żaden zarzut, a wręcz przeciwnie, bowiem zbliżony charakter spotkań gwarantuje pewną swobodę uczestników. Sama impreza odbyła się 25 czerwca, niemniej w związku z tym, że szerszy opis wcześniejszej degustacji pojawił się całkiem niedawno, tym razem będzie krótko i z poślizgiem...

PS Opis naszej kulinarnej wizyty u Mielżyńskiego znajdziecie tutaj.


ONA:
Ostatnia degustacja z cyklu Sound of Wine była prawdziwą gratką. Tym razem mieliśmy okazję spróbować win Grand Cru, czyli mówiąc prościej win z Ligi Mistrzów (określenie „ekstraklasa” byłoby w tym wypadku jak policzek). Żeby nie było wątpliwości, całkowicie zgadzam się z opinią, iż aby w pełni docenić wina z wyższej półki, potrzeba pewnych kompetencji smakowo - konesersko - degustacyjnych i nie będę udawać, że takowe posiadam (nawet jeśli nieustannie dokształcam się w tej materii). Wlewanie tych zacnych trunków w moje gardło laika było zapewne świętokradztwem, ale i tak cieszę się niezmiernie, że dane mi było wypróbować Pouligny-Montrachet (Domaine Jean Chartron), które już od ponad roku obserwowałam, przy okazji każdej wizyty u Mielżyńskiego. Obserwowałam, wzdychałam i zastanawiałam się, czy aby dla mnie nie za drogo i czy już jestem na nie gotowa. Szczęśliwie, obie te wątpliwości zupełnie nie miały znaczenia w przypadku wydarzenia, o którym mowa. Bardzo się cieszę, że tam byłam, bo już nie muszę wzdychać do nieznanego (żeby oczywiście zacząć wzdychać do znanego). I choć prezentowano bardzo wiele wybornych win, to właśnie ten biały burgund najbardziej utkwił mi w pamięci i to właśnie do niego podchodziłam dwa razy. Przyznam też, że na degustacji kolejny raz uległam swojemu skrzywieniu frankofilskiemu. Mówcie co chcecie, nawet jeśli to w chwili obecnej niemodna opinia, ja francuskie wina nadal uważam za najlepsze! Słowem zakończenia dodam jeszcze, że degustację zakończył koncert Wawrzyńca Praska (spotkanie z muzyką Chopina).


ON:
Uznałem a priori, że degustacja Grand Cru, będzie doskonałą okazją, aby spróbować kilkanaście win z wyższej półki, na które najzwyczajniej w świecie nie byłoby mnie stać w normalnych warunkach. Nie pomyliłem się w założeniach, bowiem choć ceny kilku przeznaczonych do degustacji butelek zaczynały się już od 80 zł, to znaczna ich cześć dochodziła do 300 zł. Smaku wina nie można co prawda pieniędzmi wycenić, niemniej zważywszy, że każdy z dziewięciu producentów prezentował dwa różne wina, a kieliszek to 1/8 butelki (w normalnych warunkach 1/5, niemniej degustacja, to degustacja), to koszt tej winnej podróży poprzez Francję, Hiszpanię, Portugalię, Włochy i Argentynę, wyniósłby około 430 zł. Jednak dzięki Panu Robertowi Mielżyńskiemu oraz jego pasji zaszczepiania kultury wina, zarówno ja, jak i około setka przybyłych gości, mogliśmy zupełnie za darmo kosztować w promieniach słońca najlepszych win, takich producentów jak:

- Chateau Kirwan
- Chateau Phelan Segur
- Domaine de Chevalier
- Maria Caterina Dei
- Agricola Tededeschi
- Siro Pacenti
- Quinta Vale D.Maria
- Bodegas Roda
- Cuvelier Los Andes


Magia degustowanego wina była nieziemska, przy czym zabrakłoby mi miejsca oraz środków wyrazu, abym mógł tutaj w pełni opisać odczucia towarzyszące każdej napoczynanej butelce. Wspomnę jedynie, że moim osobistym trofeum była butelka Brunello di Montalcino, na które polowałem od dawna, a które piłem po raz pierwszy. Ciekawostką, o której warto wspomnieć była również degustacja dwóch gatunków oliwy Dauro, przy stoisku win Bodegas Roda. Pominąć nie da się też gościnności pobliskiego sklepu Bilbelou Interiors, gdzie czekały na nas przekąski w postaci sera Grana Padano, ciasteczek cantuccini oraz tarty owocowej. Na koniec pożalę się tylko, że ilekroć Mielżyński organizuje swoje degustacje, to pełen zapału opowiadam bliższym i dalszym znajomym, jak fajnie tam jest i proponuję wspólny wypad lub spotkanie na miejscu. Coś jednak nie wierzą ani w to wino, ani w moje słowo, bowiem zawsze znajdzie się tuzin wymówek (ostatnio m.in.: kino, mecz, wyjazd, lekarz, kac) i ostatecznie wyruszamy tam w bardzo okrojonym składzie. Tym razem była nas trójka, co i tak uważam za sukces, względem ostatniej degustacji, ale naprawdę mam nadzieję, że przy następnej okazji urządzimy mały, towarzyski desant na Stare Koszary ;)


KOSZTORYS: wstęp wolny

ADRES: Poznań, ul. Wojskowa 4 (Stare Koszary)
INTERNET: www.mielzynski.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...