Waga to kolejna z restauracji, do której wybraliśmy się ze względu na podesłane przez Was pozytywne opinie. W tym przypadku były to trzy relacje - pierwsza (od Marcina) dotarła do nas jeszcze w listopadzie zeszłego roku, druga (od Mateusza) w styczniu, a trzecia (od Jakuba) na początku czerwca. Jak zatem widzicie, może i nie reagujemy od razu, niemniej pamiętamy o wszystkich sugestiach i chętnie z nich korzystamy.
ONA:
Nie ukrywam, że w ostatnim czasie trafiłam na serię kulinarnych rozczarowań. Przez głowę przeszło mi, że może to po prostu wina złego nastawienia, przesadnego marudzenia, zblazowania, braku wakacji czy restauracyjnego przesytu. Pod tymi wszystkimi opcjami skrywa się pewnie część prawdy, ale kiedy przeanalizowałam wpisy na blogu doszłam do wniosku, że żadna z opisywanych w ostatnim czasie restauracji naprawdę nie zasługuje na peany (choć było kilka czarnych koni). Stwierdziłam nawet, że nie ma sensu dalej polować na nowe miejsca i może lepiej wrócić pod kilka sprawdzonych adresów. Ciekawość i zmysł tropiciela jednak zwyciężyła, a Waga wydawała mi się interesującym polem do dalszych poszukiwań.
Bardzo ładnie urządzone wnętrze oglądałam zaledwie przez chwilę, gdyż Pani kelnerka niemal od progu poprosiła nas o zajęcie miejsc w ogródku. Ogródek umiejscowiony na rynku to zapewne duży atut i choć wolałam usiąść w środku, bez oporów poddałam się sugestii Pani kelnerki. Po posiłku, z czystej ciekawości zdecydowałam się jednak na mały rekonesans wnętrza. Główna sala restauracji jest w sumie niewielka, jedną ze ścian zajmuje długi bar, a inną półki z winami. Mimo to wnętrze absolutnie nie sprawia wrażenie klaustrofobicznego. Jeśli miałabym je określić trzema epitetami wybrałabym: nowoczesne, eleganckie i estetyczne. Wrażenie naprawdę przyjemne dla oka, a kanapy prawdopodobnie bardzo przyjemne dla ciała. Niestety nie było mi dane tego sprawdzić. A posteriori stwierdzam natomiast, że fotele w ogródku są raczej mało wygodne.
Menu nieznacznie różniło się od tego dostępnego w Internecie, musiałam zatem zweryfikować dokonane wcześniej wybory. I tak ragout z wątróbki z jabłkami i świeżym majerankiem zastąpiłam zestawem marynowanych pomidorów i oliwek, a zamiast kremu z selera z koprem włoskim i chipsem chorizo zdecydowałam się na zupę cebulową. Z dań głównych wybrałam halibuta na zielonych szparagach z sosem tymiankowo-szafranowym oraz creme brulee na deser. Marynaty śródziemnomorskie (bo tak w menu nazwano moją przystawkę) były przyjemnym preludium przed główną częścią posiłku. Suszone pomidory i duże fioletowe oliwki (do tego całkiem zwyczajne zielone) były naprawdę smaczne. Dalej zupa cebulowa, która nieco mnie zaskoczyła. Przyznam, że jestem wychowana na tradycyjnej, francuskiej zupie cebulowej, dlatego nie spodziewałam się widoku jasnego kremu. W menu nie wspominano, że otrzymam francuska zupę cebulową, stąd moje zaskoczenie to raczej kwestia przyzwyczajenia do klasycznej wersji tego dania. Zupa cebulowa w tradycyjnej odsłonie chyba jednak bardziej mi smakuje – lubię połączenie wysmażonej na brązowo cebuli, wina i tymianku, a grzanka z gruyerem to zawsze jak wisienka na torcie. Zupa z Wagi była natomiast mało wyrazista, choć nieco słona i dość tłusta (to zapewne kwestia śmietany), podana z dwoma trójkątami ciasta francuskiego zapieczonego z serem. Całość do zjedzenia, ale jak dla mnie raczej nie do powtórki. Nieco gorzej miała się sprawa z halibutem. Menu zapowiadało raczej lekkie danie, a to co dostałam na takie nie wyglądało. Dzwonko Halibuta zapieczone zostało w dziwnej skorupie, trudno mi ustalić co to było (podejrzewam że mocno roztopiony ser typu camembert) bo wszystko zalane zostało gęstym śmietanowym sosem, w którym raczej próżno było szukać smaku szafranu. Kiedy już pozbyłam się „skorupy” moim oczom ukazało się całkiem soczyste i smaczne białe mięso. Do tego podano trzy białe (a nie zielone, tak jak było w menu) szparagi oraz młode ziemniaki. Danie mnie nie zachwyciło, a pomysł ze skorupą i ciężkim sosem uznaję raczej za nieudany. Miłym akcentem był natomiast smaczny creme brulee, którego jedyną wadą była zbyt licha skorupka skarmelizowanego cukru. Mniej udane było natomiast pieczone jabłko Marcina, bo choć podane zostało na smacznym sosie toffi (naprawdę nie smakował jak te przemysłowe, zaryzykowałabym nawet stwierdzeniem, że był przygotowywany na miejscu) to jednak użyty gatunek jabłka nie był chyba tym najodpowiedniejszym do zapiekania. W efekcie trzeba się było mierzyć z twardym i prawie bezsmakowym owocem. Wszystkie dania popijałam wodą mineralną, bo choć miałam akurat ochotę na jakieś lekkie, białe wino, to nie podano nam karty win, a ja nie chciałam przedłużać i wybierać w pośpiechu lub zdawać się na pamięć lub wybór Pani kelnerki. W ogóle obsługa choć miła i starająca się, nie należała raczej do wzorowych (o szczegółach przeczytacie w recenzji Marcina).
Menu nieznacznie różniło się od tego dostępnego w Internecie, musiałam zatem zweryfikować dokonane wcześniej wybory. I tak ragout z wątróbki z jabłkami i świeżym majerankiem zastąpiłam zestawem marynowanych pomidorów i oliwek, a zamiast kremu z selera z koprem włoskim i chipsem chorizo zdecydowałam się na zupę cebulową. Z dań głównych wybrałam halibuta na zielonych szparagach z sosem tymiankowo-szafranowym oraz creme brulee na deser. Marynaty śródziemnomorskie (bo tak w menu nazwano moją przystawkę) były przyjemnym preludium przed główną częścią posiłku. Suszone pomidory i duże fioletowe oliwki (do tego całkiem zwyczajne zielone) były naprawdę smaczne. Dalej zupa cebulowa, która nieco mnie zaskoczyła. Przyznam, że jestem wychowana na tradycyjnej, francuskiej zupie cebulowej, dlatego nie spodziewałam się widoku jasnego kremu. W menu nie wspominano, że otrzymam francuska zupę cebulową, stąd moje zaskoczenie to raczej kwestia przyzwyczajenia do klasycznej wersji tego dania. Zupa cebulowa w tradycyjnej odsłonie chyba jednak bardziej mi smakuje – lubię połączenie wysmażonej na brązowo cebuli, wina i tymianku, a grzanka z gruyerem to zawsze jak wisienka na torcie. Zupa z Wagi była natomiast mało wyrazista, choć nieco słona i dość tłusta (to zapewne kwestia śmietany), podana z dwoma trójkątami ciasta francuskiego zapieczonego z serem. Całość do zjedzenia, ale jak dla mnie raczej nie do powtórki. Nieco gorzej miała się sprawa z halibutem. Menu zapowiadało raczej lekkie danie, a to co dostałam na takie nie wyglądało. Dzwonko Halibuta zapieczone zostało w dziwnej skorupie, trudno mi ustalić co to było (podejrzewam że mocno roztopiony ser typu camembert) bo wszystko zalane zostało gęstym śmietanowym sosem, w którym raczej próżno było szukać smaku szafranu. Kiedy już pozbyłam się „skorupy” moim oczom ukazało się całkiem soczyste i smaczne białe mięso. Do tego podano trzy białe (a nie zielone, tak jak było w menu) szparagi oraz młode ziemniaki. Danie mnie nie zachwyciło, a pomysł ze skorupą i ciężkim sosem uznaję raczej za nieudany. Miłym akcentem był natomiast smaczny creme brulee, którego jedyną wadą była zbyt licha skorupka skarmelizowanego cukru. Mniej udane było natomiast pieczone jabłko Marcina, bo choć podane zostało na smacznym sosie toffi (naprawdę nie smakował jak te przemysłowe, zaryzykowałabym nawet stwierdzeniem, że był przygotowywany na miejscu) to jednak użyty gatunek jabłka nie był chyba tym najodpowiedniejszym do zapiekania. W efekcie trzeba się było mierzyć z twardym i prawie bezsmakowym owocem. Wszystkie dania popijałam wodą mineralną, bo choć miałam akurat ochotę na jakieś lekkie, białe wino, to nie podano nam karty win, a ja nie chciałam przedłużać i wybierać w pośpiechu lub zdawać się na pamięć lub wybór Pani kelnerki. W ogóle obsługa choć miła i starająca się, nie należała raczej do wzorowych (o szczegółach przeczytacie w recenzji Marcina).
Słowem zakończenia, to kolejna restauracja, które nie spełniła moich oczekiwań. Wnętrze z pewnością jest godne uwagi, tak samo jak wybrane pozycje z menu. Nie wszystko jednak jest tam tak jak należy, choć z pewnością owe niedociągnięcia bardzo łatwo poprawić (tym bardziej, mając taki potencjał wnętrza i lokalizacji). Póki co jednak w kwestii kulinarnych odkryć na mapie Poznania nadal pozostaję z pustymi rękoma.
Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 5-
Jakość do ceny: 4-
ON:
Gdy stawiliśmy się w Wadze oznajmiając uprzejmie o zarezerwowanym stoliku, wskazano nam bardzo jednoznacznie na ogródek przed lokalem. Przyznam, że kłóciło się to z moim wyobrażeniem rezerwacji. Rozczarowanie było tym większe, że charakter bloga obliguje nas bardziej do wyrobienia sobie zdania o wnętrzu lokalu, aniżeli otaczającej go przestrzeni Starego Rynku. I tak jak rozumiem, że lokal przygotowany był na zapowiedzianą wizytę większej grupy, o czym świadczyło ustawienie jednego, długiego niemal na całą salę stołu, to nie bardzo jestem w stanie pojąć dlaczego choćby nie zaproponowano nam jednego z czterech pozostałych stolików. Obsługa zapewne uznała, że stoły te są zastawione na sześć osób, a nie dwie, zatem para może zasiąść tylko i wyłącznie w ogródku. Kończąc wątek dopowiem tylko, że estetyczne wnętrza przez całą naszą wizytę świeciły pustkami. Jakże jednak miało być inaczej skoro większa grupa jeszcze nie dotarła, a pozostali goście restauracji jak na złość obsłudze nie stawiali się akurat szóstkami ;)
Z menu zamówiłem carpaccio wołowe, zupę cytrynową, La Marocha Steak oraz na pół z Anią - creme brulee. Dobrze, że przy składaniu zamówienia byłem czujny i gdy wymawiałem nazwę steku, a Pani kelnerka odpowiedziała potwierdzająco "polędwiczki wieprzowe", wyjaśniłem, że chodzi mi o befsztyk z polędwicy wołowej. Nie dlatego dobrze, że mam coś do wieprzowiny, ale dlatego, że miałem zamiar porównać stek przyrządzony w Wadze z tym, jaki niespełna dwa miesiące temu zamówiłem w mieszczącej się w tym samym budynku Restauracji Przy Bamberce.
Po marynatach śródziemnomorskich na stół trafiły zupy i choć trochę niepokoił mnie brak carpaccio, to szybko wytłumaczyłem sobie, że Pani kelnerka pomyliła kolejność i dostanę przystawkę po zupie, która sama w sobie była bardzo ciekawa w smaku, lekko kwaskowa i wyrazista. Wszystko tak jak lubię, poza dodatkami w postaci lekko rozgotowanego ryżu i dość mdłego kurczaka, a także niezbyt wysokiej temperatury, choć to akurat jestem w stanie wybaczyć w kontekście żaru, jaki lał się z nieba na płytę Starego Rynku. Ogólnie jednak efekt końcowy mógł być równie ciekawy, jak krem imbirowy z kurczakiem i kawałkami mango, zamówiony przeze mnie w Brovari, ale zabrakło kropki nad przysłowiowym "i". Wróćmy jednak do Wagi, gdyż w kolejce do opisu czeka befsztyk z argentyńskiej polędwicy wołowej. Tutaj akurat dodatki były całkiem udane i choć warzywa były gdzieniegdzie zbyt mocno zgrillowane, to ziemniaki były doskonale opieczone, a sos z sera pleśniowego fajnie się z wszystkim komponował. W przeciwieństwie do zupy zawiodła jednak baza dania. Prosiłem bowiem o średnio wysmażony stek, a otrzymałem tak wysmażony, że bardziej się chyba nie dało. I tak, jak stek z Restauracji Przy Bamberce był w środku delikatny i różowawy, to stek z Wagi był twardy i szaro-buro-brązowy. Ja znam tylko skalę trójstopniową - krwisty, średnio wysmażony i wysmażony, wiec afery nie robiłem, ale smakosze steków zza oceanu rozróżniają sześć, a czasem i więcej etapów wysmażenia (link ilustrujący skalę) i gdyby obsługa podała im takiego kapcia twierdząc, że jest to medium, to odesłaliby go do kuchni po 3 sekundach. Tyle o steku.
Zaraz, zaraz, a gdzie moje carpaccio? Najpierw zadałem sobie to pytanie w myślach, a później wyartykułowałem już na głos do Pani kelnerki. Ta zdumiona odpowiedziała pytaniem - "Pan zamawiał carpaccio?". No nic, takie sytuacje się zdarzają, bo przecież wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Dobrą restaurację poznamy jednak po tym, jak z takich sytuacji potrafi wybrnąć. Pani kelnerka zaproponowała, że odliczy carpaccio od rachunku, a ja spokojnie starałem się wytłumaczyć, że nie do końca zadowala mnie to rozwiązanie, gdyż przyszliśmy z kuponami zakupów grupowych i złożyliśmy takie zamówienie, aby w całości je wykorzystać (dopłacając przy tym za napoje, których to kupony nie obejmowały). Testując kryzysowy PR restauracji zaproponowałem, abyśmy zapomnieli może już o tym carpaccio za 20 złotych i w miejsce tego wliczmy w rachunek napoje za 14 złotych i będzie dobrze. Pani kelnerka powiedziała, że nie może się na to zgodzić, ale może donieść mi carpaccio. No nic, jako, że moje argumenty trafiły w próżnię, a nie miałem ochoty na deser z carpaccio, to domówiłem na jego miejsce jabłko z pieca nadziewane żurawiną, na glazurze z tofii i balsamico za 10 złotych. Pani kelnerka wróciła z zamówieniem do restauracji, po czym po chwili podeszła mówiąc, że w zamian za pomyłkę w zamówieniu mogę otrzymać extra kawę mrożoną, albo piwo. Trochę to dziwne, że jeszcze przed chwilą herbaty w rachunek wliczyć się nie dało, a extra kawa problemem już nie jest. Osobiście jednak miałem dość tych targów i stanowczo podziękowałem, że nie trzeba. Pani znów zniknęła, a po chwili pojawiła się z propozycją dodatkowego pucharka truskawek do deseru. Po raz kolejny czułem, że trafiam w próżnię i dla świętego spokoju przystałem na propozycję. Tak oto dostałem przyzwoite, ale wcale nie zachwycające jabłko z pieca oraz pucharek truskawek, na które nawet nie miałem specjalnie ochoty. Co do jabłka, to pomysł niezły, ale znów zawiodło wykonanie, gdyż sam owoc był nazbyt twardy i nie dość, że nie rozpływał się w ustach, to jeszcze był problem z jego rozczłonkowaniem na mniejsze kęsy. Ostatecznie przyznaję 4 za zupę cytrynową, 4- za stek i 3+ za jabłko z pieca.
Zapoznałem się z trzema przesłanymi nam opiniami odnośnie Wagi, szanuję je i cieszę się, że lokal ma swoich sympatyków. Ja jednak wizyty tej do szczególnie udanych zaliczyć nie mogę i raczej nie wybiorę się tam po raz drugi. Jeśli chodzi o Wagę Miejską to stawiam na jej drugą stronę, gdzie mieści się Restauracja Przy Bamberce, bo choć wnętrza mniej wyszukane, to kuchnia bardziej prawdziwa.
Jedzenie: 4-
Obsługa: 3-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 3+
POST SCRIPTUM
Dla zainteresowanych ciąg dalszy historii z truskawkami. Otóż, pod koniec spożywania deseru do barierki ogródka podszedł człowiek, któremu w życiu powiodło się gorzej i uprzejmie zagaił, że jeśli czegoś byśmy nie dali rady zjeść, to dla niego byłby to wielki ratunek. Z biernością przyglądała się temu Pani kelnerka, pomyśleliśmy zatem, że jak najbardziej moglibyśmy odstąpić truskawki, ale że były one w pucharku restauracyjnym, to zapytaliśmy obsługę, czy wyraża zgodę. Nie zdziwi Was zapewne, że kelnerka zniknęła tradycyjnie w restauracji, po czym wyszła zdecydowanym krokiem i oznajmiła, że absolutnie się nie zgadza, bo truskawki są dla nas i są rekompensatą za carpaccio. Sami do końca nie wiemy, jakie powinno być modelowe rozwiązanie tej sytuacji (zapewne obsługa nie powinna w ogóle do niej dopuścić), ale po raz kolejny poczuliśmy się dziwnie.
KOSZTORYS:
Marynaty śródziemnomorskie (zestaw marynowanych pomidorów i dużych oliwek) - 15 zł.
Zupa cebulowa z czapeczką z ciasta francuskiego i z serem - 12 zł.
Zupa cytrynowa z kurczakiem - 12 zł.
Filet z halibuta bez skóry na zielonych szparagach z sosem szafranowo - tymiankowym - 35 zł.
La Marocha Steak (befsztyk z argentyńskiej polędwicy wołowej z grillowanymi warzywami i sosem z sera pleśniowego) - 55 zł.
Creme brulee - 15 zł.
Jabłko z pieca nadziewane żurawiną, na glazurze z tofii i balsamico - 10 zł.
Kropla Beskidu 0,25 - 5 zł.
Herbata miętowa Ronnenfeldt - 9 zł.
Suma: 168 zł.
ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.75
ADRES: Poznań, Stary Rynek 2 (Waga Miejska)
INTERNET: www.waga.poznan.pl