poniedziałek, 27 czerwca 2011

WAGA / ocena 3.75

Waga to kolejna z restauracji, do której wybraliśmy się ze względu na podesłane przez Was pozytywne opinie. W tym przypadku były to trzy relacje - pierwsza (od Marcina) dotarła do nas  jeszcze w listopadzie zeszłego roku, druga (od Mateusza) w styczniu, a trzecia (od Jakuba) na początku czerwca. Jak zatem widzicie, może i nie reagujemy od razu, niemniej pamiętamy o wszystkich sugestiach i chętnie z nich korzystamy.


ONA:
Nie ukrywam, że w ostatnim czasie trafiłam na serię kulinarnych rozczarowań. Przez głowę przeszło mi, że może to po prostu wina złego nastawienia, przesadnego marudzenia, zblazowania, braku wakacji czy restauracyjnego przesytu. Pod tymi wszystkimi opcjami skrywa się pewnie część prawdy, ale kiedy przeanalizowałam wpisy na blogu doszłam do wniosku, że żadna z opisywanych w ostatnim czasie restauracji naprawdę nie zasługuje na peany (choć było kilka czarnych koni). Stwierdziłam nawet, że nie ma sensu dalej polować na nowe miejsca i może lepiej wrócić pod kilka sprawdzonych adresów. Ciekawość i zmysł tropiciela jednak zwyciężyła, a Waga wydawała mi się interesującym polem do dalszych poszukiwań.

Bardzo ładnie urządzone wnętrze oglądałam zaledwie przez chwilę, gdyż Pani kelnerka niemal od progu poprosiła nas o zajęcie miejsc w ogródku. Ogródek umiejscowiony na rynku to zapewne duży atut i choć wolałam usiąść w środku, bez oporów poddałam się sugestii Pani kelnerki. Po posiłku, z czystej ciekawości zdecydowałam się jednak na mały rekonesans wnętrza. Główna sala restauracji jest w sumie niewielka, jedną ze ścian zajmuje długi bar, a inną półki z winami. Mimo to wnętrze absolutnie nie sprawia wrażenie klaustrofobicznego. Jeśli miałabym je określić trzema epitetami wybrałabym: nowoczesne, eleganckie i estetyczne. Wrażenie naprawdę przyjemne dla oka, a kanapy prawdopodobnie bardzo przyjemne dla ciała. Niestety nie było mi dane tego sprawdzić. A posteriori stwierdzam natomiast, że fotele w ogródku są raczej mało wygodne.

Menu nieznacznie różniło się od tego dostępnego w Internecie, musiałam zatem zweryfikować dokonane wcześniej wybory. I tak ragout z wątróbki z jabłkami i świeżym majerankiem zastąpiłam zestawem marynowanych pomidorów i oliwek, a zamiast kremu z selera z koprem włoskim i chipsem chorizo zdecydowałam się na zupę cebulową. Z dań głównych wybrałam halibuta na zielonych szparagach z sosem tymiankowo-szafranowym oraz creme brulee na deser. Marynaty śródziemnomorskie (bo tak w menu nazwano moją przystawkę) były przyjemnym preludium przed główną częścią posiłku. Suszone pomidory i duże fioletowe oliwki (do tego całkiem zwyczajne zielone) były naprawdę smaczne. Dalej zupa cebulowa, która nieco mnie zaskoczyła. Przyznam, że jestem wychowana na tradycyjnej, francuskiej zupie cebulowej, dlatego nie spodziewałam się widoku jasnego kremu. W menu nie wspominano, że otrzymam francuska zupę cebulową, stąd moje zaskoczenie to raczej kwestia przyzwyczajenia do klasycznej wersji tego dania. Zupa cebulowa w tradycyjnej odsłonie chyba jednak bardziej mi smakuje – lubię połączenie wysmażonej na brązowo cebuli, wina i tymianku, a grzanka z gruyerem to zawsze jak wisienka na torcie. Zupa z Wagi była natomiast mało wyrazista, choć nieco słona i dość tłusta (to zapewne kwestia śmietany), podana z dwoma trójkątami ciasta francuskiego zapieczonego z serem. Całość do zjedzenia, ale jak dla mnie raczej nie do powtórki. Nieco gorzej miała się sprawa z halibutem. Menu zapowiadało raczej lekkie danie, a to co dostałam na takie nie wyglądało. Dzwonko Halibuta zapieczone zostało w dziwnej skorupie, trudno mi ustalić co to było (podejrzewam że mocno roztopiony ser typu camembert) bo wszystko zalane zostało gęstym śmietanowym sosem, w którym raczej próżno było szukać smaku szafranu. Kiedy już pozbyłam się „skorupy” moim oczom ukazało się całkiem soczyste i smaczne białe mięso. Do tego podano trzy białe (a nie zielone, tak jak było w menu) szparagi oraz młode ziemniaki. Danie mnie nie zachwyciło, a pomysł ze skorupą i ciężkim sosem uznaję raczej za nieudany. Miłym akcentem był natomiast smaczny creme brulee, którego jedyną wadą była zbyt licha skorupka skarmelizowanego cukru. Mniej udane było natomiast pieczone jabłko Marcina, bo choć podane zostało na smacznym sosie toffi (naprawdę nie smakował jak te przemysłowe, zaryzykowałabym nawet stwierdzeniem, że był przygotowywany na miejscu) to jednak użyty gatunek jabłka nie był chyba tym najodpowiedniejszym do zapiekania. W efekcie trzeba się było mierzyć z twardym i prawie bezsmakowym owocem. Wszystkie dania popijałam wodą mineralną, bo choć miałam akurat ochotę na jakieś lekkie, białe wino, to nie podano nam karty win, a ja nie chciałam przedłużać i wybierać w pośpiechu lub zdawać się na pamięć lub wybór Pani kelnerki. W ogóle obsługa choć miła i starająca się, nie należała raczej do wzorowych (o szczegółach przeczytacie w recenzji Marcina).

Słowem zakończenia, to kolejna restauracja, które nie spełniła moich oczekiwań. Wnętrze z pewnością jest godne uwagi, tak samo jak wybrane pozycje z menu. Nie wszystko jednak jest tam tak jak należy, choć z pewnością owe niedociągnięcia bardzo łatwo poprawić (tym bardziej, mając taki potencjał wnętrza i lokalizacji). Póki co jednak w kwestii kulinarnych odkryć na mapie Poznania nadal pozostaję z pustymi rękoma.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 5-
Jakość do ceny: 4-


ON:
Gdy stawiliśmy się w Wadze oznajmiając uprzejmie o zarezerwowanym stoliku, wskazano nam bardzo jednoznacznie na ogródek przed lokalem. Przyznam, że kłóciło się to z moim wyobrażeniem rezerwacji. Rozczarowanie było tym większe, że charakter bloga obliguje nas bardziej do wyrobienia sobie zdania o wnętrzu lokalu, aniżeli otaczającej go przestrzeni Starego Rynku. I tak jak rozumiem, że lokal przygotowany był na zapowiedzianą wizytę większej grupy, o czym świadczyło ustawienie jednego, długiego niemal na całą salę stołu, to nie bardzo jestem w stanie pojąć dlaczego choćby nie zaproponowano nam jednego z czterech pozostałych stolików. Obsługa zapewne uznała, że stoły te są zastawione na sześć osób, a nie dwie, zatem para może zasiąść tylko i wyłącznie w ogródku. Kończąc wątek dopowiem tylko, że estetyczne wnętrza przez całą naszą wizytę świeciły pustkami. Jakże jednak miało być inaczej skoro większa grupa jeszcze nie dotarła, a pozostali goście restauracji jak na złość obsłudze nie stawiali się akurat szóstkami ;)

Z menu zamówiłem carpaccio wołowe, zupę cytrynową, La Marocha Steak oraz na pół z Anią - creme brulee. Dobrze, że przy składaniu zamówienia byłem czujny i gdy wymawiałem nazwę steku, a Pani kelnerka odpowiedziała potwierdzająco "polędwiczki wieprzowe", wyjaśniłem, że chodzi mi o befsztyk z polędwicy wołowej. Nie dlatego dobrze, że mam coś do wieprzowiny, ale dlatego, że miałem zamiar porównać stek przyrządzony w Wadze z tym, jaki niespełna dwa miesiące temu zamówiłem w mieszczącej się w tym samym budynku Restauracji Przy Bamberce.

Po marynatach śródziemnomorskich na stół trafiły zupy i choć trochę niepokoił mnie brak carpaccio, to szybko wytłumaczyłem sobie, że Pani kelnerka pomyliła kolejność i dostanę przystawkę po zupie, która sama w sobie była bardzo ciekawa w smaku, lekko kwaskowa i wyrazista. Wszystko tak jak lubię, poza dodatkami w postaci lekko rozgotowanego ryżu i dość mdłego kurczaka, a także niezbyt wysokiej temperatury, choć to akurat jestem w stanie wybaczyć w kontekście żaru, jaki lał się z nieba na płytę Starego Rynku. Ogólnie jednak efekt końcowy mógł być równie ciekawy, jak krem imbirowy z kurczakiem i kawałkami mango, zamówiony przeze mnie w Brovari, ale zabrakło kropki nad przysłowiowym "i". Wróćmy jednak do Wagi, gdyż w kolejce do opisu czeka befsztyk z argentyńskiej polędwicy wołowej. Tutaj akurat dodatki były całkiem udane i choć warzywa były gdzieniegdzie zbyt mocno zgrillowane, to ziemniaki były doskonale opieczone, a sos z sera pleśniowego fajnie się z wszystkim komponował. W przeciwieństwie do zupy zawiodła jednak baza dania. Prosiłem bowiem o średnio wysmażony stek, a otrzymałem tak wysmażony, że bardziej się chyba nie dało. I tak, jak stek z Restauracji Przy Bamberce był w środku delikatny i różowawy, to stek z Wagi był twardy i szaro-buro-brązowy. Ja znam tylko skalę trójstopniową - krwisty, średnio wysmażony i wysmażony, wiec afery nie robiłem, ale smakosze steków zza oceanu rozróżniają sześć, a czasem i więcej etapów wysmażenia (link ilustrujący skalę) i gdyby obsługa podała im takiego kapcia twierdząc, że jest to medium, to odesłaliby go do kuchni po 3 sekundach. Tyle o steku.

Zaraz, zaraz, a gdzie moje carpaccio? Najpierw zadałem sobie to pytanie w myślach, a później wyartykułowałem już na głos do Pani kelnerki. Ta zdumiona odpowiedziała pytaniem - "Pan zamawiał carpaccio?". No nic, takie sytuacje się zdarzają, bo przecież wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Dobrą restaurację poznamy jednak po tym, jak z takich sytuacji potrafi wybrnąć. Pani kelnerka zaproponowała, że odliczy carpaccio od rachunku, a ja spokojnie starałem się wytłumaczyć, że nie do końca zadowala mnie to rozwiązanie, gdyż przyszliśmy z kuponami zakupów grupowych i złożyliśmy takie zamówienie, aby w całości je wykorzystać (dopłacając przy tym za napoje, których to kupony nie obejmowały). Testując kryzysowy PR restauracji zaproponowałem, abyśmy zapomnieli może już o tym carpaccio za 20 złotych i w miejsce tego wliczmy w rachunek napoje za 14 złotych i będzie dobrze. Pani kelnerka powiedziała, że nie może się na to zgodzić, ale może donieść mi carpaccio. No nic, jako, że moje argumenty trafiły w próżnię, a nie miałem ochoty na deser z carpaccio, to domówiłem na jego miejsce jabłko z pieca nadziewane żurawiną, na glazurze z tofii i balsamico za 10 złotych. Pani kelnerka wróciła z zamówieniem do restauracji, po czym po chwili podeszła mówiąc, że w zamian za pomyłkę w zamówieniu mogę otrzymać extra kawę mrożoną, albo piwo. Trochę to dziwne, że jeszcze przed chwilą herbaty w rachunek wliczyć się nie dało, a extra kawa problemem już nie jest. Osobiście jednak miałem dość tych targów i stanowczo podziękowałem, że nie trzeba. Pani znów zniknęła, a po chwili pojawiła się z propozycją dodatkowego pucharka truskawek do deseru. Po raz kolejny czułem, że trafiam w próżnię i dla świętego spokoju przystałem na propozycję. Tak oto dostałem przyzwoite, ale wcale nie zachwycające jabłko z pieca oraz pucharek truskawek, na które nawet nie miałem specjalnie ochoty. Co do jabłka, to pomysł niezły, ale znów zawiodło wykonanie, gdyż sam owoc był nazbyt twardy i nie dość, że nie rozpływał się w ustach, to jeszcze był problem z jego rozczłonkowaniem na mniejsze kęsy. Ostatecznie przyznaję 4 za zupę cytrynową, 4- za stek i 3+ za jabłko z pieca.

Zapoznałem się z trzema przesłanymi nam opiniami odnośnie Wagi, szanuję je i cieszę się, że lokal ma swoich sympatyków. Ja jednak wizyty tej do szczególnie udanych zaliczyć nie mogę i raczej nie wybiorę się tam po raz drugi. Jeśli chodzi o Wagę Miejską to stawiam na jej drugą stronę, gdzie mieści się Restauracja Przy Bamberce, bo choć wnętrza mniej wyszukane, to kuchnia bardziej prawdziwa.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 3-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 3+


POST SCRIPTUM
Dla zainteresowanych ciąg dalszy historii z truskawkami. Otóż, pod koniec spożywania deseru do barierki ogródka podszedł człowiek, któremu w życiu powiodło się gorzej i uprzejmie zagaił, że jeśli czegoś byśmy nie dali rady zjeść, to dla niego byłby to wielki ratunek. Z biernością przyglądała się temu Pani kelnerka, pomyśleliśmy zatem, że jak najbardziej moglibyśmy odstąpić truskawki, ale że były one w pucharku restauracyjnym, to zapytaliśmy obsługę, czy wyraża zgodę. Nie zdziwi Was zapewne, że kelnerka zniknęła tradycyjnie w restauracji, po czym wyszła zdecydowanym krokiem i oznajmiła, że absolutnie się nie zgadza, bo truskawki są dla nas i są rekompensatą za carpaccio. Sami do końca nie wiemy, jakie powinno być modelowe rozwiązanie tej sytuacji (zapewne obsługa nie powinna w ogóle do niej dopuścić), ale po raz kolejny poczuliśmy się dziwnie.

KOSZTORYS:
Marynaty śródziemnomorskie (zestaw marynowanych pomidorów i dużych oliwek) - 15 zł.
Zupa cebulowa z czapeczką z ciasta francuskiego i z serem - 12 zł.
Zupa cytrynowa z kurczakiem - 12 zł.
Filet z halibuta bez skóry na zielonych szparagach z sosem szafranowo - tymiankowym - 35 zł.
La Marocha Steak (befsztyk z argentyńskiej polędwicy wołowej z grillowanymi warzywami i sosem z sera pleśniowego) - 55 zł.
Creme brulee - 15 zł.
Jabłko z pieca nadziewane żurawiną, na glazurze z tofii i balsamico - 10 zł.
Kropla Beskidu 0,25 - 5 zł.
Herbata miętowa Ronnenfeldt - 9 zł.
Suma: 168 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.75

ADRES: Poznań, Stary Rynek 2 (Waga Miejska)

INTERNET: www.waga.poznan.pl

Bookmark and Share

piątek, 17 czerwca 2011

TIVOLI pizzeria / ocena 3.22

Jest w naszym mieście całkiem pokaźna reprezentacja lokali, które wielkich uniesień kulinarnych nie zapewniają, a mimo to cieszą się sporą popularnością wśród gości. Do tej pory mierzyliśmy się z ich opisem w recenzjach, jednak po wizycie w Tivoli postanowiliśmy poprzestać w takich przypadkach wyłącznie na ocenie, zdjęciach i kilku osobistych spostrzeżeniach. Naszym zdaniem nie ma bowiem większego sensu serwować dokładnego opisu jedzenia, obsługi oraz wystroju, skoro raczej nie dla ich wysokiego poziomu ludzie odwiedzają takie miejsca, a i poziom ten raczej nie jest ambicją restauratorów, którzy prowadzą takie biznesy.


ONA:
Dotychczas Tivoli traktowałam jako włoską knajpkę w której można zjeść w miarę smaczny, szybki obiad w przyzwoitej cenie. Tak lokal ten funkcjonowało w mojej pamięci, bo ostatnim razem byłam tam pewnie jeszcze w czasach studenckich (pomijając epizod z Festiwalem Włoskich Smaków). Jedzenie wypadło jednak trochę słabiej niż się spodziewałam. Zupa cebulowa smakowała jak z paczki i wrażenia tego nie była w stanie zatrzeć gigantyczna ilość grzanek na wierzchu, cannelloni faszerowane szpinakiem z mrożonki od biedy się broniły (w sumie żadnych porywów, ale dało się zjeść). Najsłabiej wypadły natomiast sałatki z baru sałatkowego, gdyż apogeum swojej świeżości miały raczej kilka dni temu - większość z nich pozostawiliśmy zatem nietkniętą. Przyjemnym akcentem był natomiast deser. Lody waniliowe zalane ciepłym sosem truskawkowym zjadłam z prawdziwą przyjemnością. Ogólnie za jedzenie daję 3+, + raczej z sentymentu i w świetle tego, że Tivoli prawdopodobnie z założenia jest po prostu codzienną jadłodajnią.

PS Właśnie zorientowałam się, że moja ocena za jedzenie w Tivoli jest taka sama jak za jedzenie w Credo. Słowem wyjaśnienia, bardziej smakowały mi dania w Credo, ale oba lokale oceniałam w swojej kategorii.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3-


ON:
Gdy chodziłem do szkoły podstawowej, Tivoli wydawało mi się pizzerią z wyższej półki. Minęło jednak dobrych kilkanaście lat i dziś z pewnością nie zaliczyłbym lokalu do śmietanki poznańskich pizzerii. Jedynym zaskoczeniem tego wyjścia był fakt, że dowiedziałem się o całkiem sporej piwnicy (zawsze widziałem schody prowadzące na dół, ale nigdy po nich nie zszedłem). Co do jedzenia to przyznaję 3+ za delikatny barszcz, 3 za niczym wyróżniający się barek sałatkowy, 3- za niezbyt ciepłą pizzę i 4 za smaczne lody.

Jedzenie: 3
Obsługa: 4
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 3


KOSZTORYS:
Zupa cebulowa z grzankami: 7 zł.
Barszcz z Tortellini: 8,50 zł.
Barek sałatkowy (duża miska): 9,90 zł.
Canneloni z farszem szpinakowym: 18,50 zł.
Pizza Strong (sos pomidorowy, ser, peperoni, pieprz, cebula, kapary, pieczarki): 24,50 zł.
Lody z gorącymi owocami: 14,50 zł.
Żywiec 0,5 x 2: 14 zł.
Suma: 96,90 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.22

ADRES: Poznań, ul. Wroniecka 13
INTERNET: www.pizzeriativoli.pl

Bookmark and Share

wtorek, 14 czerwca 2011

PLATINUM / ocena 3.95

Podczas tegorocznej akcji „Poznań za pół ceny” na wizytę wytypowaliśmy restaurację, która mieści się w hotelu Platinum Palace Residence. Dlaczego taki, a nie inny wybór? Po pierwsze, chcieliśmy uniknąć tłumów, które przy tak szeroko zakrojonej akcji mogłyby wpływać niekorzystnie zarówno na komfort spożywania posiłku oraz (co dla nas również ważne) swobodę fotografowania. Tylko restauracja położona poza centrum dawała tego gwarancję, a fakt, że jest stosunkowo młoda, tylko zwiększał nasze szanse na spokój. Po drugie, chcieliśmy wybrać restaurację z wyższej półki cenowej, w której wizyta w ciągu roku mogłaby nadwyrężyć nasz budżet na tyle, że pewnie odkładalibyśmy ją na później. Po trzecie, postanowiliśmy wziąć pod uwagę tylko te restauracje, w których można było zarezerwować stolik, a także te, które proponowały zniżkę na dania z codziennej karty, a nie karty stworzonej specjalnie z okazji „za pół ceny”.


ONA:
Przyznam uczciwie, że przełom maja i czerwca niespecjalnie skłania mnie do częstych wizyt w restauracjach. Wszak to czas szparagów, a mój stosunek do nich graniczy z obsesją. Wstyd się przyznać, ale jeśli miałabym się przyjrzeć mojemu jadłospisowi z ostatnich 4 tygodni, to na palcach jednej ręki mogłabym policzyć dni w których nie jadłam mojego ulubionego warzywa. Zapach kwitnących akacji i smak szparagów to coś, co skutecznie odciągało mnie od wycieczek do centrum w poszukiwaniu restauracyjnych uniesień. Platinum było zatem pierwszą restauracją, do której trafiłam po tej krótkiej przerwie.

Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o istnieniu tego lokalu, kiedy to kilka miesięcy temu tramwaj nr 6 zamiast zawieźć nas w stronę ulicy Grunwaldzkiej niespodziewanie skręcił w ulicę Głogowską. Ta wymuszona zmiana drogi do domu zaowocowała długim spacerem, podczas którego naszym oczom ukazała się ładnie wyremontowana willa w jednej z naszych ulubionych części Grunwaldu. Trudno było również nie zauważyć szyldu zawierającego słowo "restauracja". Zaraz po powrocie do domu postanowiliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o przybytku, o którym wcześniej nic nie słyszeliśmy (czy to zamierzone, czy nie, marketing mają beznadziejny). Ważną informacją było dla mnie to, że szefem kuchni został tam pan Dominik Brodziak, którego mieliśmy okazję poznać a propos przygotowań poznańskiej ekipy do konkursu Bocuse d’Or (D.B. był wówczas szefem kuchni w restauracji hotelu HP Park i jednocześnie trenerem polskiej reprezentacji w konkursie). Wiele wskazywało na to, że restauracja ma szansę okazać się ciekawym odkryciem na mapie Poznania. Od zauważenia nowego miejsca do wizyty w nim upłynęło trochę czasu (lokali na liście oczekujących jest naprawdę wiele, a ten wyprzedził inne poniekąd za sprawą akcji "Poznań za pół ceny"), ani trochę nie zmniejszyło to jednak naszej ciekawości.

W dzień wizyty w lokalu upał należał do tych ciężkich do zniesienia, a my byliśmy po intensywnym dniu we Wrocławiu, dlatego spokojny spacer do restauracji Platinum i posiłek w jej chłodnym wnętrzu zdawał się być dobrym rozwiązaniem. Domyślałam się, że lokalizacja poza ścisłym centrum uchroni nas przed tłumami. Brak tłumów na samym początku potwierdziło zachowanie Pani, która przywitała nas na recepcji sprawiając wrażenie zszokowanej naszym widokiem. Stosunkowo długo nie mogła ustalić kim jesteśmy i co z nami zrobić (mimo wcześniejszej rezerwacji i obwieszczeniu tego faktu tuż po przywitaniu). Po chwili powiedziała, że mamy zająć miejsce na tarasie, co spotkało się z moim bardzo zdecydowanym sprzeciwem. Otóż na tarasie nie było nawet skrawka cienia (zdjęcie które możecie zobaczyć zostało wykonane już po posiłku, kiedy pojawił się cień rzucany przez sam budynek). Wyobraźcie sobie zatem przyjemność jedzenia posiłku w ponad 30 stopniowym upale, na plastikowych krzesłach w pełnym słońcu (była godzina 13). W związku z moim sprzeciwem, Pani poprosiła nas abyśmy poczekali na kanapie, a obsługa przygotuje dla nas stolik wewnątrz. Czekaliśmy jakieś 10 minut, stolika wprawdzie nie przygotowano, ale w końcu znaleziono dla nas miejsce (dodam, że w restauracji nie było żadnego gościa poza nami). Posadzono nas po prostu przy długim stole, który wyglądał jakby został opuszczony kilka godzin temu przez ekipę, która jadła tu śniadanie (przy niektórych nakryciach brakowało sztućców, gdzie indziej kieliszków, a na stołach leżały wygniecione serwetki). Byłam przekonana, że zaraz ktoś przyjdzie, wymieni serwetki, uzupełni szklanki i wymieni sztućce (przede mną leżał brudny widelec, przed Marcinem brudny nóż). Niestety nic takiego się nie stało. Wymiętolone serwetki pozostały przy naszych nakryciach, a sztućce musieliśmy wymienić sobie sami. Co by nie mówić dostaliśmy jednak czyste sztućce do przystawek (nota bene położono je w złym miejscu). No trudno, liczba skuch od samego początku była zatrważająca, nie zmienia to jednak faktu, że obsługujące nas osoby były bardzo miłe i uśmiechnięte. W końcu przyszedł czas na zamówienie - wybrałam kałamarniczki z pomidorami confit i sałatką z soczewicy, zupę jarzynową, grillowanego dorsza z sosem z warzyw oraz creme brulle z gruszkami. Kałamarniczki były bardzo smaczne, a w towarzystwie soczystych pomidorów confit ocierały się o smakołyk, którego samo wspomnienie pobudza ślinianki do pracy. Najsłabszym ogniwem była tu soczewica ugotowana al dente. Nie to żeby była niesmaczna, ale raczej zwyczajna i było jej za dużo w stosunku do pozostałych składników. Dalej zupa krem z warzyw - w smaku podobna do rasowej domowej jarzynówki. Ciekawym motywem było jednak to, że została podana w formie kremu o pięknym, żółtawym kolorze wraz z kleksem kwaśniej śmietany i oliwą. Zarówno konsystencja i dodatki sprawiły, że swojski smak stał się bardziej wyrafinowany. Kolejnym daniem był dorsz podany z kremowym sosem z warzyw (marchew, seler korzeniowy, seler naciowy). Ryba była świetna, soczysta i delikatna, a sos smakował  trochę znajomo, ale zarazem ciekawie. Wyczuwałam w nim nuty anyżowej słodyczy (może to sam anyż, a może koper włoski lub moja wybujała wyobraźnia ;)). Nie do końca rozumiem jednak dlaczego rybę podano na solidnym kopcu puree ziemniaczanego (o czym nawet nie wspomniano w menu). W sumie nie przepadam za ziemniakami (to oczywiście nie jest problemem, mogłam je zostawić) i naprawdę nie wiem po co się one tam znalazły, jedyną funkcją jaką tu pełniły to chyba funkcja zapychacza. Stosunkowo lekkie i wykwintne danie, stało się przez nie przyciężkawe i nieco domowe. Na koniec uraczyliśmy się jeszcze creme brulee (podanym bez kokilki), który choć smakowo był bez zarzutu, to konsystencją zbliżał się bardziej do pana cotty niż kremu.

Nie wspomniałam nic o wnętrzu, dlatego dodam jeszcze kilka słów w tym temacie. Choć charakter budynku implikuje skojarzenia z powiewem przeszłości, wewnątrz mamy do czynienia z nowoczesnym minimalizmem w czarno białych odcieniach, przełamanych kolorowymi zdjęciami oraz elementami różu i fioletu (poduszki na kanapach i kable z żarówkami w holu). Zestawienie czerni i bieli, choć należy do klasyków, wieje nudą (szczególnie w zestawieniu z fioletem i różem), niemniej trzeba powiedzieć, że całość ma estetyczny charakter, z lekkim, choć nie irytującym snobistycznym zadęciem. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie aspekty dochodzę do wniosku, że Platinum mnie rozczarowało. Najbardziej obroniło się jedzenie. Najsłabiej wypadła obsługa. Samo jedzenie mogę zatem polecić, choć cieszę się, że zapłaciłam za nie połowę ceny. Płacąc 100% w kontekście całokształtu czułabym się oszukana. To z pewnością miejsce z potencjałem, ale póki co niewykorzystanym.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 3
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Rezerwacja w restauracji Platinum dość mocno rozbudzała moje nadzieje. Sądziłem, że jeśli nawet na Reymonta nie odkryjemy restauracji na europejskim poziomie, to z pewnością ulokuje się ona w naszym zestawieniu TOP 5. W końcu niemałe pieniądze w nią zainwestowano, a ciekawie brzmiące menu sygnuje Dominik Brodziak - trener reprezentacji Polski w konkursie kulinarnym Bocuse d'Or 2011. Zestawiając te fakty z przyzwoitą, ale nie rewelacyjną oceną końcową trzeba przyznać, że moje nadzieje pozostały niespełnione. Ale po kolei. Co poszło nie tak? Już wyjaśniam.

Najsłabszym ogniwem Platinum jest z pewnością obsługa. Niezanotowana rezerwacja, prowizorka z przygotowaniem stolika, posadzenie nas przy stole imprezowym, niedomyte sztućce, hałas odkurzacza, zasłyszane wątpliwości jednego z kelnerów („czy najpierw podaje się zupę, czy może przystawkę”), a także ciągłe, lekko irytujące, bo świadczące o ignorancji zapytania przy serwowaniu posiłków („dla kogo polędwica?”; „dla kogo krem ze szparagów?”; „dla kogo jagnięcina?”; „creme brulle tylko jeden?”) - wszystko to jakoś szczególnie nie szokuje i może mieć miejsce w bezpretensjonalnej knajpce, ale nie powinno się zdarzyć w lokalu, gdzie rachunek sięga trzystu złotych. Żeby było bardziej groteskowo - przez 90% wizyty byliśmy w restauracji jedynymi gośćmi, a obsługa nie notowała wakatów. Obsługiwało nas bowiem łącznie czterech kelnerów i choć wszyscy byli uprzejmi i elegancko ubrani, a cześć także uśmiechnięta, to organizacja całości kulała, że hej.

Lepiej Platinum prezentuje się pod względem wystroju wnętrz, choć i tu nie zrobiono wszystkiego, co można było z tym wnętrzem zrobić, aby nadać mu komfort restauracji z wyższej półki. Jest prostota i elegancja, ale człowiek w środku nie do końca czuję się komfortowo. Być może to kwestia posadzenia nas przy stole jubileuszowym, a może moje osobiste Feng Shui, ale ewidentnie brakowało mi tego czegoś. Przejdźmy jednak do tego co w Platinum najlepsze. Przejdźmy do jedzenia. Na przystawkę zamówiłem pieczoną polędwicę cielęcą z sosem z tuńczyka, kaparami i rucolą. Cieniutko pokrojona polędwica określiłbym jako bardziej delikatną alternatywę wobec carpaccio, która sama w sobie nie byłaby może tak szczególna, ale w połączeniu z sosem nabrała szlachetności. Aksamitne też było zestawienie tegoż sosu z podanymi nam bułeczkami oraz trzema smakowymi masełkami. Przystawka przy tym wcale nie mała, a jak na restauracje z tej półki cenowej, to wręcz bardzo sycąca. Także zresztą zupy była całkiem solidna miseczka, niemniej z zupą problem był innego rodzaju. Tak bowiem, jak wśród pozycji menu bez problemu wskazałbym po kilka przystawek i dań głównych, których z przyjemnością i ciekawością bym zamówił, tak wybór zup trochę mnie rozczarował. Kompozycje przystawek i dań głównych brzmiały bowiem intrygująco, a zupy całkowicie swojsko. Postanowiłem jednak mieć pełny obraz sytuacji, przekrojowo przejść przez menu i zamówić krem ze szparagów. Nie powiem – był smaczny, ale nic poza tym – żadnych fajerwerków. Był dość gęsty, a przy tym idealnie przetarty przez sitko. Na minus liczę zestawienie z ptysiami, bowiem delikatność z jeszcze większą delikatnością była tu zestawiana. Ot, sprawnie przyrządzone danie, które z łatwością upichcicie w domu, przy czym z pewnością na jego przygotowanie nie zużyjecie szaragów i ptysiów za 22 złote ;) Zamówiona przez Anię zupa była co prawda równie swojska z nazwy, ale w tym przypadku delikatność kremu z warzyw była przełamana kwaśną śmietaną, a ogólna kompozycja smaków wybijała się ponad krem szparagowy. Trochę innego typu rozczarowanie spotkało mnie z daniem głównym, gdy bowiem czytam „duszona jagnięcina walijska z cebulkami cipolini w kremie z białej fasoli coco” to mam przed oczami danie równie wykwintne co lekkie. Bardziej zatem spodziewałem się czegoś na kształt jagnięciny podanej mi w La Passion du Vin, a mniej jagnięciny zalanej sporą porcją przyciężkawego, brązowego sosu, w którym totalnie ginął smak kremu z białej fasoli. Samo mięso przy tym jednak bardzo smaczne, aczkolwiek dodatki mało trafione. Z daniem głównym było zatem w skrócie, tak jak z większością obszarów w Platinum – ładnie podane, niby wszystko gra, ale braknie szlifu perfekcji. Niby szczegóły, ale restauracje aspirujące do miana najlepszych powinniśmy odwiedzać właśnie po to, aby tę perfekcję poznać. To jednak nie koniec posiłku, gdyż na deser wespół z Anią domówiliśmy creme brulle z gruszkami, do którego zastrzeżeń nie mam żadnych. Bardzo mi smakował, miał odpowiadającą mi konsystencje, fajną skorupkę i był bardzo miłym akcentem kończącym wizytę w Platinum. Suma sumarum polędwiczkę oceniam na 5, krem ze szparagów na 4, jagnięcinę na 4, a creme brule na 5. Na koniec wspomnę jeszcze o jakości do ceny. Otóż poziom cen z pewnością do najniższych nie należy, ale tak jak przystawka i deser były warte swojej ceny, a zupa i danie główne nie do końca, to małe piwo Żywiec w cenie 14 zł jest chyba swoistym przekroczeniem granic rozsądku. Jasne, że my akurat korzystaliśmy z wszystkiego za pół ceny, więc skarżyć się nie powinienem, aczkolwiek promocja dotyczy tylko dwóch dni w roku, a ocenić należy całokształt.

Gdy uważnie obejdziecie Platinum Palace Residence natkniecie się na dość sporych rozmiarów tablicę informującą o tym, że projekt przebudowy willi z przeznaczeniem na ekskluzywny hotel butikowy współfinansowany był przez Unię Europejską. To co jednak mnie na tej tablicy najbardziej zaciekawiło to wartość inwestycji opiewająca na kwotę 8 182 693,72 zł. Wspominam o tym wyłącznie dlatego, że niedostatki w polskich restauracjach zbyt często tłumaczy się brakiem odpowiednich funduszy (vide piąty komentarz pod recenzją Fischers Fritz). Tutaj tej linii obrony zastosować się nie da. Trzeba wymyślić coś innego, aby wytłumaczyć dlaczego inwestor, który wydał 8 milionów złotych - nie stworzył restauracji na europejskim poziomie. Jakieś pomysły?

PS Żeby nie było, że skreślam Platinum, to wspomnę, że zatrudnienie sprawnego menadżera restauracji, przeszkolenie obsługi, trochę pracy nad wystrojem oraz kartą menu i może to być całkiem fajna alternatywa dla tych, którzy jadają w Blow Up Hall, Hugo, czy La Palais du Jardin.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4= (na zachętę)
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-  (4+ podczas "Poznań za pół ceny)


KOSZTORYS::
Małe kałamarniczki z czosnkiem gorącą sałatką z soczewicy i pomidorami confit - 32 zł.
Pieczona polędwica cielęca z sosem z tuńczyka, kaparami i rucolą - 38 zł.
Krem z warzyw z kwaśną śmietaną i szczypiorkiem - 19 zł.
Krem ze szparagów - 22 zł.
Polędwica z dorsza w aromatycznym sosie z warzywami i szafranem - 65 zł.
Duszona jagnięcina walijska z cebulkami cipolini w kremie z białej fasoli coco - 64 zł.
Creme brulle z gruszkami - 21 zł.
Żywiec 0,33 x 2 - 28 zł.
Suma: 289 zł (144,5 zł podczas "Poznań za pół ceny").

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.95

ADRES: Poznań, ul. Reymonta 19 (Platinum Palace Residence)
INTERNET: www.platinumpalace.pl

Bookmark and Share

niedziela, 5 czerwca 2011

SUSHI-BUSHI na dowóz, czyli Pizza Portal i Zjeść Poznań cz. I

Dzisiejszy, dość niekonwencjonalny wpis powstał przy współpracy z serwisem Pizza Portal, którego przedstawiciele zaproponowali nam udział w całkiem ciekawym przedsięwzięciu. Skonfrontować mamy bowiem posiłki w odwiedzonych przez nas restauracjach, z posiłkami zamówionymi do domu przez internet, a konkretnie przez serwis www.pizzaportal.pl. Początkowo pomysł wydał nam się trochę naciągany, gdyż zbyt wielu pizz w historii bloga nie zamawialiśmy (dokładnie trzy sztuki). Tutaj jednak zaczyna robić się ciekawie, bowiem jak się okazało - Pizza Portal w Poznaniu, to nie tylko oferta kilkudziesięciu pizzerii, ale także możliwość zamówienia dań kuchni arabskiej, chińskiej, indyjskiej oraz japońskiej.


Na pierwszy ogień (wstępnie umówiliśmy się na trzy wpisy na przestrzeni trzech miesięcy) postanowiliśmy ocenić ofertę dowozową Sushi-Bushi. Po zalogowaniu się na Pizza Portal, wybraliśmy restaurację która nas interesowała, dodaliśmy do koszyka dwa zestawy i kliknęliśmy "Do kasy". Tam dokonaliśmy wyboru sposobu dostawy (zdecydowaliśmy się na dowóz, zamiast odbioru własnego), płatności (opcji kart płatniczych towarzyszy możliwość szybkiego przelewu Dotpay, a także wybór tradycyjnej gotówki) oraz czasu dostawy (wskazaliśmy "Jak najszybciej" zamiast określać konkretną godzinę). Rzecz jasna uzupełniliśmy też adres i co mniej oczywiste - kilka uwag w rubryce "Informacja dla restauracji". Lokal ten odwiedziliśmy w końcu dwukrotnie - w listopadzie 2010 i styczniu 2011 r. - doskonale zatem wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać i na co ewentualnie zwracać uwagę przy zamówieniu. Jako, że nie odpowiadają nam w sushi dodatki typu majonez i papryka, to poprosiliśmy o zamienniki w postaci serka i awokado. W Sushi-Bushi dość szybko kończył nam się również chrzan wasabi, tak więc poprosiliśmy o jego podwójną porcję. Sami ciekaw byliśmy, jak zostaną potraktowane te prośby, ale przecież nic nimi nie ryzykowaliśmy, a mogło to świetnie ukazać nam podejścia restauracji do klientów dowozowych. Gdy potwierdziliśmy ostatecznie zamówienie, Pizza Portal przekazał je do restauracji, która miała potwierdzić jego przyjęcie. Tak też się stało, ale co bardzo pozytywne - nastąpiło to w ciągu zaledwie 1 minuty. W e-mailu potwierdzającym Sushi-Bushi oszacowało też, że zamówienie będzie dowiezione po 60 minutach. Akurat w to trudno nam było uwierzyć, bowiem choć tego nie opisywaliśmy, to zamawiamy czasem jedzenie na dowóz, wiemy przy tym ile trwa przygotowanie 42 kawałków sushi (a przecież mogą być goście aktualnie w restauracji), no i w końcu wiemy też gdzie mieści się Sushi-Bushi (Winogrady), a gdzie mieszkamy my (Grunwald). Jak się łatwo zatem domyślić, nikt w przeciągu 60 minut domofonem nie zadzwonił. Stało się to ostatecznie po 90 minutach, co i tak uważamy za całkiem przyzwoity wynik.


Pan dostawca wręczył nam dużą torbę z szarego papieru, którą trzymał w pozycji poziomej. W środku był dość sporych rozmiarów pojemnik plastikowy z zamówionymi 42 kawałkami sushi, imbirem (białym i różowym), a także chrzanem wasabi. Gołym okiem było widać, że tego ostatniego jest słuszna porcja, a sushi jest z serkiem i awokado, zamiast majonezem i papryką. Plus zatem dla Bushi, że wczytuje się w prośby klientów. Oprócz tego w torbie znajdowały się cztery małe pojemniczki z sosem sojowym i cztery zestawy pałeczek. Co do ułożenia, to mamy podejrzenie, że przewóz nie odbywał się jednak z takim namaszczeniem, jak wręczenie torby, bowiem futomaki naparły na kawałki nigiri tak, że te ostatnie zostały ściśnięte, a jeden węgorz wywrócił się nawet do góry nogami. Smak za to zupełnie jak w restauracji, całe sushi było świeże, bynajmniej nie wyschnięte, a jego degustacja sprawiła nam (miłośnikom sushi) wiele radości. W tym wypadku zestawienie oferty w lokalu z tym na dowóz uznajemy zatem za remis. Przy zestawieniu zamówienia przez telefon z zamówieniem przez Pizza Portal chcielibyśmy wskazać, że tylko przy tym drugim istnieje możliwość wygodnej zapłaty przelewem i kartą. Odkryliśmy także kilka innych korzyści, ale ich opis pozostawimy sobie na kolejne wpisy. Łyżką dziegciu są za to niedociągnięcia, a właściwie wątpliwości, które tyczą się różnic między menu i cennikiem na stronie internetowej Sushi-Bushi, a tymi na Pizza Portal. Mniej ważne, że na www.sushipoznan.pl jest 14 zestawów, a 11 na www.pizzaportal.pl, bo może nie zrobiłoby nam to różnicy, gdyby nie fakt, że zamówić zamierzaliśmy akurat zestaw SAKURA, zamiast MITSUKAN. Bardziej istotne jest to, że na pierwszej stronie cena zestawu TORO to 75 zł, a na drugiej już 85 zł. Trudno przy tym stojąc z boku orzec, czy różnice te powstały z winy jednej, czy też z drugiej strony. Być może jedna z witryn jest już po aktualizacji, a druga jeszcze przed nią, ale dobrze to nie wygląda i szybko należałoby to poprawić.


POST SCRIPTUM
Nasza współpraca z Pizza Portal nie ograniczy się do trzech wpisów, a także reklamowego baneru w prawym sidebarze bloga. Wkrótce zorganizujemy spotkanie, na którym wraz z ośmiorgiem z Was ocenimy pizze z poznańskich pizzerii. W dalszej kolejności odbędzie się również konkurs, w którym wygrać będziecie mogli doładowania konta na www.pizzaportal.pl.

KOSZTORYS:
Zestaw TORO (5 szt. futomaki z łososiem teryaki, serkiem, awokado i sałatą; 5 szt. futomaki z krewetką, majonezem, awokado i sałatą; 5 szt. futomaki z surimi, majonezem, papryką i sałatą; 6 szt. maki z tuńczykiem i ogórkiem) - 85 zł.
Zestaw MITSUKAN (5 szt. futomaki z krewetką, papryką, szczypiorem, majonezem i sałatą; 6 szt. maki z łososiem i awokado, 2 szt nigiri z łososiem; 2 szt nigiri z tuńczykiem; 2 szt nigiri z rybą maślaną, 2 szt nigiri z krewetką i 2 szt nigiri z łososiem) - 95 zł.
Suma: 180 zł.

INTERNET: www.pizzaportal.pl

Bookmark and Share

środa, 1 czerwca 2011

Sery zagrodowe, czyli z wizytą u Ziemianina

Sława serów Ziemianina dotarła do nas już jakiś czas temu, po części za sprawą relacji, jaka znalazła się na blogu serypolskie.blox.pl. Od tamtej pory wypatrywaliśmy ich usilnie zarówno podczas IV Ogólnopolskiego Festiwalu Dobrego Smaku, jak i w odwiedzanych restauracjach. Niestety poszukiwania w realu były równie usilne, co nieskuteczne. Co innego w internecie - szybko namierzyliśmy zarówno bloga Ziemianina, jak i relacje tych, którzy jego serownię odwiedzili. Z lektury wyłaniał nam się obraz domu otwartego, przepełnionego gościnnością, co ośmieliło nas na tyle, aby wysłać e-mail z pytaniem o możliwość odwiedzin w gospodarstwie w najbliższą sobotę. Najbardziej zależało nam na  skosztowaniu serów, wykonaniu kilku zdjęć i zamieszczeniu ich w formie relacji na naszym blogu. Ziemianin odpisał, że zaprasza i dopytał, jakie godziny wchodzą w rachubę. Odpisaliśmy, że planowaliśmy dotrzeć o 13:00, ale się dostosujemy. Ziemianin odpowiedział - "Zapraszam na dobre śniadanie na godz 10" :)


I tak oto razem z Natalią wybraliśmy się w trójkę przez Pniewy i Lwówek do położonej 64 km na zachód od Poznania - miejscowości Linie. Wysiadając z samochodu od razu spostrzegliśmy Ziemianina, który wyszedł nam na powitanie w towarzystwie dwóch równie rosłych, co przyjaznych psów - Hery i Babci. "Mam nadzieję, że nic jeszcze nie jedliście" zagaił po przywitaniu, po czym udaliśmy się do kuchni, gdzie gospodarz przyrządził nam smażone na patelni rydze (zebrane i zamrożone przezeń ostatniej jesieni), które podał z własnego wyrobu masłem. Oprócz tego była jeszcze jajecznica z gęsich i kurzych jaj, no i oczywiście sery. Przy herbacie poznaliśmy skróconą historię życia Ziemianina, który tak naprawdę nazywa się Marek Grądzki. W Liniach osiadł sześć lat temu, wcześniej natomiast był wysokim rangą urzędnikiem, jeszcze wcześniej stolarzem, a jeszcze wcześniej dziennikarzem. Barwny miał życiorys, jednak jak sam przyznał - nigdy nie pomyślałby, że w końcu wyląduje na własnej gospodarce. Tak się jednak stało - porzucił miasto, urzędy i garnitur, aby zamienić je na wieś, sery i szelki. Wydaje się być bardzo zadowolony z dokonanego wyboru, a my jesteśmy bardzo zadowoleni, że mogliśmy go poznać, odwiedzić i skosztować wytwarzanych przez niego serów.


Choć u Ziemianina sery znajdziemy i w kuchni i nawet na korytarzu, to serowe serce bije w piwnicy, do której zeszliśmy po śniadaniu. Dopowiedzieć jednak trzeba, że do końca maja nastąpić miała serowa przeprowadzka, bowiem na ukończeniu był już remont pomieszczeń gospodarczych i ich adaptacja pod serownię. Wracając jednak do piwnicy, zobaczyliśmy tam około dwustu serów - każdy ważący mniej więcej po kilogramie, które dojrzewają w tym miejscu kilka miesięcy i które to Pan Marek codziennie obraca na drugą stronę. Gdy mimochodem zapytaliśmy, skąd wie, który ser jest już dobry, to odpowiedział, że przecież każdego dnia ma każdy z tych serów w swoich dłoniach i zna je doskonale. Jeśli któreś z nas miało do tej pory choćby strzępek wątpliwości, to dzięki tym słowom w mig pojęliśmy kolosalną różnicę autentyczności między serem zagrodowym, a tym przemysłowym.


Po powrocie z piwnicy siedliśmy wygodnie w salonie, Ziemianin rozkroił ser z macierzanką, podał suszone przez siebie pomidory, a kieliszki uzupełnił wyrabianym przezeń winem śliwkowym. Jako, że to dom nadzwyczaj gościnny spróbowaliśmy również po kielonku wiśniówki i pigwówki (biedna Natalia była kierowcą i nie mogła trunków degustować), a następnie wyruszyliśmy na obchód gospodarstwa. Zaczęliśmy od serowni, która zapewne została już oddana do użytku i wkrótce przyczyni się do zwiększenia serowych mocy przerobowych. Sery to jednak tylko ułamek wielkiego gospodarstwa. Chcąc poznać je w pełni odwiedziliśmy zagrodę, gdzie ujrzeć mogliśmy i byczka i młode kózki i cielaka i gęsi i prosiaki. W całym tym obchodzie towarzyszyły nam rzecz jasna Hera z Babcią i co trochę mniej oczywiste ulubiona koza gospodarza. Na koniec przeszliśmy jeszcze do sadu śliwkowego pod starą gorzelnię gdzie mieliśmy okazję obejrzeć konie ze stadniny Ziemianina. Wróciliśmy jeszcze na chwilę do domu i choć Pan Marek zapraszał na szparagowy obiad, postanowiliśmy nie nadwyrężać bardziej gościny, podziękowaliśmy serdecznie za poświęcony nam czas i zebraliśmy się do drogi powrotnej. Już z domu napisaliśmy e-mail, raz jeszcze dziękując za spotkanie, które było pierwszym, ale jak się wyraziliśmy - mamy nadzieje nie ostatnim. Ziemianin odpisał po swojemu - "Zapraszam, zapraszam" :)


A jako, że u Ziemianina sery można nie tylko oglądać i próbować, ale także kupić (od 50 zł za kg), to do domu przywieźliśmy ze sobą po jednej sztuce Herbowego, Grądzkiego, Krzywonosa i sera z papryką szegedyńską. Tak wyglądała nasza deska serów w dniu przyjazdu (zdjęcia nr 1 i 2), tak tydzień później (zdjęcie nr 3), a tak wczoraj (zdjęcie nr 4). Jako, że było tego 4 kg, to cześć serów rozkroiliśmy wśród rodziny. Jak zauważyliśmy różne wśród jej członków panowały preferencje, jednym smakował najbardziej delikatny Krzywonos, innym najbardziej wyrazisty Grądzki. Nam smakowały wszystkie i wszystkie szczerze polecamy, choć gdybyśmy zostali postawieni pod ścianą, aby wskazać ten jeden najlepszy, to wskazalibyśmy Herbowy.

POST SCRIPTUM
Przed wizytą u Ziemianina rozprawialiśmy sobie trochę o poznańskich restauracjach i o tym dlaczego nie ma w nich jego serów (a także innych polskich serów zagrodowych), podczas gdy można je znaleźć przykładowo w Warszawie "na desce" u Kręglickich. Wytypowaliśmy też wstępnie Togę, jako pierwszą na naszym podwórku, która mogłaby być chętna do takiego przedsięwzięcia (w końcu w ich karcie znaleźć można niszowy ser Cygier z Huty Szklanej). Nie zaskoczył nas zatem Ziemianin mówiąc, że "Piotruś" pomału się do tego przygotowuje. Chwała Todze za to, a jeszcze większa chwała dla Cydrowni, która zaskoczyła nas mile, gdy kilka dni temu wytropiliśmy to oto zdjęcie. Oby takich miejsc było więcej i oby przepyszne i autentyczne sery zagrodowe wyparły raz na zawsze z poznańskich restauracji przemysłowe camemberty.

ADRES: Linie (64 km na zachód od Poznania)

INTERNET: www.ziemianinwkuchni.blox.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...