piątek, 30 lipca 2010

WOK TO WALK / ocena 3.78

Część restauracyjna w Galerii Malta kusi bogactwem małych lokali gastronomicznych, których oferta obejmuje dania lekkie, klasyki fast food, azjatyckie specjały oraz bardziej tradycyjne posiłki. My sami mieliśmy już kilka podejść do maltańskich lokali, ale nigdy wcześniej nie zabraliśmy ze sobą aparatu. Dlatego też pierwszą recenzję z bodajże najmłodszego, poznańskiego centrum handlowego publikujemy dopiero teraz.


ONA:
Każdy, kto choć raz stołował się w Galerii Malta wie, że próżno w tym wypadku silić się na kwieciste opisy wnętrza. Małe restauracyjki ustawione są tu w równym szeregu (poza kilkoma wyjątkami), naprzeciw ogromnych okien, z których rozpościera się widok na jezioro Malta. Tuż przy oknach ustawione zostały rzędy identycznych, białych stolików przedzielonych gdzieniegdzie swoistymi „zasiekami” z zieleni. Jedynym bardziej oryginalnym akcentem są tu nowoczesne lampy w przyjemnych kolorach, zawieszone w regularnych odstępach nad stolikami. Ten wizualny ascetyzm rekompensuje jednak widok na jezioro, co potwierdza fakt, że najchętniej zajmowane miejsca, to właśnie te usytuowane wzdłuż okien.

Wok to Walk (szczerze mówiąc w myślach zawsze przekręcam tę nazwę na Walk to Wok) wyróżnia się w tym długim szeregu szybą oddzielającą przestrzeń kuchni, od przestrzeni zajmowanej przez klientów stojących w kolejce. Za tą szybą możemy obserwować zmagania mistrza woka z wybranymi przez klientów daniami. Wszystko idzie naprawdę sprawnie i szybko. Najpierw na woku ląduje trochę oleju, czosnek, później jajko, które w trakcie ścinania się sprawnym ruchem rozdzielane jest na mniejsze kawałki, dalej wybrane dodatki oraz sos. Po wszystkim szybkie mycie woka i widowisko zaczyna się od początku. Zasady są proste, w pierwszym kroku wybieramy makaron lub ryż, w drugim tofu/warzywa/krewetki lub mięso, a w trzecim sos (od łagodnego po całkiem pikantny). W myśl tej zasady wybrałam makaron pełnoziarnisty, krewetki oraz sos curry kokosowe (do tego standardowo dodawany jest także skromny zestaw warzyw). To wszystko usmażone i podrzucone kilkoma sprawnymi ruchami ląduje w papierowym pojemniku, dokładnie takim, jaki w czasach dzieciństwa oglądałam w amerykańskich filmach, których bohaterowie zamawiali „chińszczyznę”. Wydawało mi się wtedy, że takie pudełko tu synonim lepszego, niedostępnego świata, teraz wiem, że to wyjątkowo nieporęczna alternatywa w stosunku do zwykłego talerza lub miseczki. Pomijając kwestię pojemnika, samo dania było smaczne. Wolałabym wprawdzie większe krewetki i więcej warzyw (w przypadku warzyw była taka opcja, jednak każdy dodatek, to kolejne kilka złotych i bardzo łatwo skomponować danie na poziomie cenowym regularnej restauracji), ale reszta składników nie dawała powodów do narzekań. Danie zostało oznaczone w menu dwoma płomieniami i rzeczywiście za sprawą smacznego sosu było dość pikantne. Zauważyłam również, że w moim kubełku znalazła się zdecydowanie najmniejsza z zamówionych trzech porcji. Jest to zapewne wynikiem odmierzania składników „na oko”, jednak idę o zakład, że niektóre osoby mogłyby poczuć się rozczarowane. Spróbowałam również łyżkę zupy z mleczkiem kokosowym. Łagodny płyn był smaczny, choć niewątpliwie raziło to, że został podany w temperaturze pokojowej. O obsłudze mogę powiedzieć niewiele, gdyż nasz kontakt z osobami pracującymi w barze ograniczył się do złożenia zamówienia i spokojnej obserwacji tego co dzieje się za szybą. Musieliśmy sprawiać wrażenie dość zaciekawionych całym procesem przygotowania dania, gdyż kucharz powiedział, że teraz specjalnie dla nas zaprezentuje kilka sztuczek. Sztuczki przykuwały wzrok, niestety aparat nie chciał uwiecznić żadnego z bardziej spektakularnych momentów, kiedy np. ogień buchał wysoko ponad głowę kucharza (zawsze lepiej obwiniać aparat ;)).

Podsumowując, w tym wypadku dość ciężko ocenić wystrój oraz obsługę, choć niewątpliwie propozycja "pokazu" była ujmująca. Niewygodne kubki to też raczej kwestia wyboru baru szybkiej obsługi, a nie restauracji. Niewątpliwym atutem jest to, że niemalże cały proces przygotowywania dania odbywa się na naszych oczach. Stąd osoby, które drżą na myśl o tych wszystkich legendach miejskich traktujących o płynach ustrojowych, które znalazły były się w daniach serwowanych w niektórych restauracjach, będą tutaj czuły się znacznie pewniej. Bez wątpienia, odwiedzając w przyszłości Galerię Malta jeszcze nie raz skuszę się na Wok to Walk, ale za najlepsze szybkie, azjatyckie dania nadal będę uważała te serwowane w Fast Woku.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Każdy kto ustawi się się w kolejce do Wok to Walk ma możliwość kompozycji własnej potrawy, dokonując wyboru w trzech krokach. Przyznać jednak muszę, że nie od razu było to dla mnie takie oczywiste i kilka dobrych sekund upłynęło nim połapałem się w tym zamyśle i jego kolejności. Pierwszy krok kosztuje zawsze 11,9 złotych i jest to wybór między makaronem (jajecznym, pełnoziarnistym lub ryżowym), ryżem (białym lub pełnoziarnistym), a warzywami z woka. Drugi krok, to wybór dodatków w cenie od 3 do 6 złotych, na których paletę składają się mięsa (kurczak, wołowina lub wieprzowina), krewetki, rozmaite warzywa, grzyby shiitake, pieczarki i orzechy ziemne. Trzeci, a zarazem ostatni krok, to gratisowy wybór sosu (teriyaki, słodko-kwaśny, curry kokosowe, pikantny, ostrygowy, czosnek i czarny pieprz lub fasola i soja). W sumie jest zatem 589 możliwości i być może właśnie to bogactwo tłumaczy obsługę, która nie umiała odpowiedzieć mi na proste pytanie - "Co Państwo polecacie?". Dowiedziałem się jedynie, że wszystko jest dobre i wszystko zależy co lubię. Ostatecznie wybrałem "na czuja" makaron jajeczny, wołowinę i sos pikantny. Domówiłem również zupę dnia oraz półlitrową butelkę Cherry Coke, która miała mnie uchronić przed trzema płomieniami, jakie w menu znajdują się obok sosu pikantnego.

Po złożeniu zamówienia zazwyczaj siadamy przy stoliku i oczekujemy na zamówione dania. W Wok to Walk było inaczej. Z zaciekawieniem bowiem obserwowaliśmy, jak za szybą w oka mgnieniu powstają nasze potrawy. Trudno to opisać, niemniej sprawność z jaką kucharze posługują się wokiem jest iście imponująca. Ostatecznie zawartość woka ląduję w tekturowym pudełku, na plastikowej tacy w obecności drewnianych pałeczek i plastikowych sztućców, a my idziemy w kierunku otwartej przestrzeni konsumpcyjnej w poszukiwaniu wolnego miejsca. Właśnie ta przestrzeń, te kartoniki i te sztućce to najsłabsze punkty specyfiki Wok to Walk, które chcąc nie chcąc pozycjonują lokal bardziej jako jadłodajnię, niż restaurację. Oczywiście widzę zabiegi w postaci wprowadzonej roślinności, które miałby tę przestrzeń trochę ocieplić, niemniej efekt stołówki przy tych meblach i sztućcach jest nie do odczarowania. Tym co najbardziej rekompensuje nam sytuację jest jednak widok na jezioro maltańskie i panoramę części Poznania.

Nie jednak widok, ani sztućce są dla mnie najważniejsze w ocenie lokalu, a jedzenie. Zupa dnia (na mleczku kokosowym z kurczakiem, papryką i cebulą) była połączeniem mistrzostwa z niedbalstwem. W smaku bowiem świetna - wyrazista i pikantna, ale jednocześnie łagodna. W konsystencji lekko aksamitna. No prawie ideał (zapomnijmy na chwilę o plastikowym talerzyku). Jak jednak wiemy - prawie robi różnicę - a w tym przypadku była to różnica około 10 stopni Celsjusza. Chciałoby się bowiem zupy ciepłej, a dostaje się nie tyle lekko przestudzoną, co w ogóle nie podgrzaną. Inaczej było z makaronem. Ten był gorący, co akurat wcale mnie nie zdziwiło, gdyż na własne oczy widziałem, jak wokół niego buchał żywy ogień. Muszę przy tym przyznać, że smaki mają tutaj bardzo ciekawe, głębokie i wcześniej mi nieznane. Widać też, że wprawne ruchy wokiem przekładają się wprost proporcjonalnie na idealne wymieszanie składników oraz obtoczenie sosem zarówno mięsa, makaronu i warzyw. Drugi raz wybrałbym co prawda sos curry, zamiast pikantnego, bowiem mimo łapczywie pitej zimnej coli, z czoła musiałem wycierać krople potu, które powodowała pikantność trzeciego stopnia. Lubię jeść ostro, ale trzy płomienie Wok to Walk to dla mnie zbyt wiele. Zastanowiłbym się też nad krewetkami zamiast wołowiny, bowiem były bardzo delikatne, a wołowina lekko zbita i ciężka. Ostatecznie przyznaję 3+ za zupę (2 za temperaturę, a 5- za jej smak) oraz 4+ za makaron z wołowiną.

Jak dowiedziałem się z ulotki, lokale Wok to Walk znajdują się m.in. w Nowym Jorku, Londynie, Barcelonie i Amsterdamie. Teraz przyszedł czas na Poznań i szczerze mówiąc cieszę się, że po zakupach lub kinie dostępna jest tutaj taka alternatywa posiłku. Z drugiego końca miasta może bym specjalnie nie jechał, ale chętnie zawitam ponownie przy okazji wizyty w Galerii Malta. W końcu zostało mi jeszcze do wypróbowania 588 pozycji z tutejszego menu :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 3+
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 4+


KOSZTORYS DLA 3 OSÓB:
Makaron pełnoziarnisty + krewetki + sos Bangkok (curry kokosowe) - 17.9 zł.
Makaron jajeczny + wołowina + sos Hot Asia (pikantny) - 17.9 zł.
Makaron jajeczny + krewetki + sos Bangkok (curry kokosowe) - 17.9 zł.
Zupa dnia - 6 zł.
Sok Cappy 0,33 - 4,9 zł
Cherry Coke 0,5 - 4,9 zł.
Kawa z mlekiem - 4,5 zł.
Suma: 74 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Makaron pełnoziarnisty + krewetki + sos Bangkok (curry kokosowe) - 17.9 zł.
Makaron jajeczny + wołowina + sos Hot Asia (pikantny) - 17.9 zł.
Zupa dnia - 6 zł.
Sok Cappy 0,33 - 4,9 zł
Cherry Coke 0,5 - 4,9 zł.
Suma: 51,6 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.78

ADRES: Poznań, ul. Abp. A. Baraniaka 8 (Galeria MALTA)
INTERNET: www.tpfood.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 19 lipca 2010

Rozstrzygnięcie wakacyjnego konkursu Zjeść Poznań i GOKO Restauracji Japońskiej

Konkursowe prace przyszło nam oceniać po raz pierwszy w życiu. Nie mając tego doświadczenia, byliśmy przekonani, że standardowa formułka o wyrównanym poziomie jest tylko wyświechtanym frazesem serwowanym na pocieszenie. Tym razem, musimy się jednak pod tymi słowami podpisać. Każda z nadesłanych recenzji miała w sobie coś. Od niebanalnej formy, przez kulinarny znawstwo, po świetny język. Staraliśmy się jednak wybrać te recenzje, które miały po trochu każdego z wymienionych elementów. Nie obyło się przy tym bez drobnych utarczek w kwestii naszych faworytów. Do końca nie byliśmy zgodni kto powinien wygrać, dlatego o pomoc poprosiliśmy osoby, które już kilka razy towarzyszyły nam na restauracyjnym szlaku. Ostatecznie, chcąc docenić wysiłek każdego z Uczestników konkursu, wraz z GOKO Restauracją Japońską przygotowaliśmy dla Was małą niespodziankę, o której poinformujemy via e-mail. Przede wszystkim gratulujemy jednak Zwycięzcom, których trzy wyróżnione recenzje zamieściliśmy poniżej. Przypominamy też, że do jutrzejszego południa trwa zabawa dla naszych znajomych na Facebooku, w której można wygrać zaproszenie do GOKO o wartości 50 złotych. Przy okazji warto wspomnieć, że 73% Czytelników potwierdziło w ankiecie, iż odpowiada im idea zaproponowanego konkursu (13% było na nie, a kolejne 13% miało mieszane odczucia). Jest to dla nas wyraźny sygnał na przyszłość, że jednak warto :)


I wyróżnienie - Indian Ocean – "Odświeżająca bryza z Indii na poznańskich Ratajach" (fakcja)

Obiad absolutoryjny w gronie rodziny to już powoli „klasyk” z gatunku zbiorowych wyjść do restauracji. Czasem wymuszony kompromisem związanym z tradycyjnym gustem babci Geni, oferuje raczej przewidywalne doznania smakowe i nierzadko ciężką atmosferę wśród uczestników, a co gorsza w żołądkach. Obiad po obronie, w gronie towarzysza życia (i to jeszcze proweniencji wyspiarskiej) i najbliższych przyjaciół okazał się zaskakująco owocną alternatywą.

Chcąc wynagrodzić i nagrodzić roczne starania magistrantki uwieńczone pełnym sukcesem obrony pracy i (niestety) lekkim niedosytem związanym z tą prawie-prawie-bardzo-dobrą oceną za studia, postanowiłam zaprosić ją i pozostałych troskliwych członków grona towarzyskiego na ucztę dla podniebienia. Poszukując jakiś czas temu nowych knajpek w Poznaniu na wszystkim-znanym serwisie gastronomicznym, natknęłam się na miejsce o zachęcająco brzmiącej nazwie Indian Ocean (dotychczas bez recenzji). Lokalizacja wydała mi się jednak na tyle dziwna (os. Czecha 73), że dłuższy czas zajęło mi upewnienie się czy na pewno chodzi o Poznań. Zaiste, w okolicy naszpikowanej monotonnymi blokami i komplementarnymi do nich „pawilonami handlowymi”, gdzie panie w jaskrawych „topiczkach” (chodzi oczywiście o „top”..) sprzedają „1001 drobiazgów” mieści się malutka knajpka karmiąca gości jedzeniem przyrządzanym przez pochodzących z Indii kucharzy. Kierowała nami nie tylko chęć ponownego spałaszowania prawdziwego curry czy tikka masala, ale także ciekawość przekonania się na własne oczy jak radzą sobie Hindusi na Ratajach, a może raczej - jak Rataje radzą sobie z hinduską strawą.

Po dotarciu do wcale nie aż tak oddalonego od centrum miejsca (choć przyznam, że potrzebna jest zarówno determinacja, jak i miłość do tej określonej kuchni), zastaliśmy mikroskopijną, utrzymaną w intensywnej, oranżowej kolorystyce przestrzeń, w której z radością pałaszowali jedzenie - sic! – Hindusi. Ponieważ knajpka ma jedynie dwa stoliki, a obecni klienci zajmowali ten większy, ogarnęło mnie przerażenie, że będziemy zmuszeni okupować któryś z lokalnych trawników przedblokowych. Ale szalenie miła pani kelnerka/kucharka (zaraz po przyjęciu zamówienia zniknęła na zawsze w czeluściach kuchni) oznajmiła, iż „przyjaciele restauracji” z chęcią przesiądą się do mniejszego stolika i tym sposobem ulokowaliśmy się przy oknie z widokiem na trawę i blok J Przejrzyście mile dla oka zaprojektowane menu w postaci pomarańczowej ulotki trafiło do naszych rąk już przy wejściu, więc „czem prędzej” postawiliśmy na szybkie dokonanie wyboru. Wśród przystawek kusiło wszystko – zarówno samosa (i tu od razu warto zaznaczyć, iż nie miały one nic wspólnego z twardymi kulami serwowanymi w popularnym wegetariańskim barze szybkiej obsługi) z ręcznie robionym, świeżym nadzieniem, jak i spring rolls, a w szczególności serowe bhaja. Z takimi miałam okazję dotychczas spotkać się jedynie w formie cebulowych krążków, więc miłym zaskoczeniem była odmiana nabiałowa. Z braku grupowej decyzyjności, zamówiłam dla wszystkich plater wszystkich przystawek, który miał nam zresztą posłużyć jako tester możliwości kulinarnych tego miejsca. Na zdecydowany + muszę ocenić samosy, które, choć wielkości wnętrza dłoni, imponowały przede wszystkim detalicznie opisanym w menu delikatnym nadzieniem, i co ważne, nie ociekały tłuszczem, mimo, iż smaży się je w głębokim (tłuszczu). Spring rolls nie zdobyły mojego serca tak jak samosy (głównie ze względu na dominującą kapustę, za którą nie przepadam), ale na duży plus zasługuje ich chrupiące ciasto oraz świeżość składników. Serowe bhaja nie okazało się hitem obiadu, głównie ze względu na temperaturę, jaką kryło wewnątrz ciasta z ciecierzycy (parzy, oj, parzy!), ale także przez nieco mdły smak fundowany prawdopodobnie nieprzyprawionym serem. Maczane jednak w miętowo-jogurtowym chutneyu – zyskiwały na bogactwie smaku i ostatecznie oceniam je jako ciekawe, acz niepowalające. W dziale „Rozmaitości” Indian Ocean oferuje tradycyjne chlebki Naan, Puri i Papadum. Naan czosnkowy był zresztą jednym z powodów, dla których udałam się do Indian Ocean, tym bardziej więc nie kryłam rozczarowania gdy pani kelnerka/kucharka poinformowała mnie z żalem, że niestety nie ma go dziś, bo już się skończył (a jednak – Rataje to zagłębie Hindusów!). W ramach alternatywy zamówiliśmy chrupiące wafle Papadum z miętowym i czosnkowym chutneyem. Moje wspomnienia smakowe Papadumu z restauracji hinduskich z Londynu i Nowego Jorku składały się przede wszystkim z chrupkości oraz licznych przypraw uderzających gardło ostrymi nutami. W ratajskich waflach uderzające było polanie ich oliwą z oliwek lub jakimś innym płynnym specyfikiem i stosunkowo mała ilość przypraw. Takie doświadczenie papadumu było mi dane po raz pierwszy, i ostatecznie dobrze je oceniam. Nie jestem jednak pewna co do konsystencji chutneya, który bardziej przypominał śródziemnomorską salsę niż gęsty sos indyjski, i może był też odrobinę za kwaśny (mimo tego, że osobiście gustuję w smakach kwaśnych).

Na dania główne przyszło nam czekać dłuższą chwilę, jednak w ogóle mi to nie przeszkadzało, po pierwsze ze względu na doborowe towarzystwo, po drugie z przekonania, że potrawy przygotowywane są na bieżąco po zamówieniu, o czym zapewniła nas (zgodnie z prawdą) pani kelnerka. Niezbyt ogarnięty kelner (wybaczam mu, bo wyglądał na nowicjusza) nie dowiedział się, które potrawy są tymi celowo ostrzejszymi, ale w toku prób i błędów udało się podzielić zamówienia wśród głodujących (tu mam na myśli głównie siebie). I tak na naszym stole wylądowały Chicken Tikka Masala, Tandoori Chicken, Chicken Curry i Wegetariańskie Curry oraz ryże basmati, safron i pilaw (pilau). Nie jest mi dane ocenić osobiście dań mięsnych, ponieważ jestem wegetarianką, ale z opinii pozostałych smakoszy kuchni indyjskiej płynęły same pochlebne epitety. Szczególnym uznaniem cieszył się Tandoori Chicken, czyli kurczak w imbirze, kuminie i papryce, o charakterystycznym, buraczanym kolorze podobno kryjącym w sobie bogactwo smaków przypraw i delikatność mięsa. Wegetariańskie Curry, mimo tego, że przysięgam „zjadłabym wtedy konia z kopytami”, wydało mi się najmniej atrakcyjne, głównie ze względu na rzadką konsystencję zapewnioną przez jogurt, a nie śmietanę. Podczas następnych wizyt czekają na mnie jeszcze dwa wegetariańskie dania główne – Butter Beans Curry i Ziemniaczane Curry – przyznam szczerze, że już nie mogę się ich doczekać. Rozpędzeni w testowaniu hinduskich smaków w Poznaniu, chcieliśmy domówić jeszcze tradycyjny hinduski Gullab Jamun na deser, ale spotkała nas podobna sytuacja jak z chlebem Naan.

Podsumowując, uważam, że jedzenie w Indian Ocean jest naprawdę dobre, a co najważniejsze – niedrogie. Obiad dla 5 osób z napojami i przystawkami kosztował nas (-10% dla jeszcze-studentów) niecałe 120 zł. Kelnerka/kucharka płynnie mówiła po angielsku, była otwarta i bardzo miła, nie stwarzała nam żadnych problemów ani ograniczeń i oferowała swoją wiedzę w zakresie potraw z menu. Obsługujący nas później kelner był trudniejszy w kontakcie, ale na tyle niezauważalny, że ostatecznie nie sprawił nam zawodu. Przez cały czas pobytu z głośników sączyła się miła, bollywoodzka muzyka, a nie, jak można by się spodziewać – uciążliwe radio. Niewielką, nieco klaustrofobiczną przestrzeń łagodzi dominujący oranż i ociepla atmosfera domowego, rodzinnego „interesu”, gdzie na zdjęciach ze ścian spoglądają na gości prawdopodobnie bliscy właścicieli sportretowani w Indiach w czasem intymnych, rodzinnych sytuacjach. Na szczęście właściciele Indian Ocean nie dali się skusić przaśnym, jarmarcznym klimatem charakteryzującym się drewnianymi słoniami wielkości donic dla palm, a postawili na przytulną mikro-knajpkę z nastawieniem na klienta „takeaway”. W Indian Ocean oferują także dowóz jedzenia na terenie całego miasta. Zaskakujący dla mnie jednak był fakt, że większość klientów (a wierzcie mi, było ich wielu podczas naszej wizyty) wolała odwiedzić lokal by zamówić jedzenie na wynos, co złożyło się na moje jeszcze bardziej pozytywne wrażenia z tego miejsca, bo oznacza, że Indian Ocean ma „to coś”, co powoduje, że chce się do niego wracać. I ja na pewno tak zrobię, bo miejsce to, mimo swojego oddalenia od centrum, „trafia w dziesiątkę” ze swoim przemyślanym menu, cenami i klimatem, a dodatkowo wpisuje się w niszę kuchni orientalnej w naszym mieście, kuchni na prawie każdą kieszeń osoby o orientalizującym podniebieniu.


II wyróżnienie - Castello Restaurant  (Palermitan)

Choć jeszcze nie w pełni przyzwyczailiśmy się do iście sycylijskiej pogody, jaką możemy się rozkoszować od ponad tygodnia, to ostre słońce w żaden sposób nie zniechęciło nas do degustacji nowych smaków i odwiedzania nowych miejsc nieopodal Starego Rynku. Celowo porównuje klimat do tego z wyspy południowej Italii, bowiem nasze oczekiwania kulinarne krążyły od jakiegoś czasu wokół tamtejszej kuchni.

Tego specyficznego wieczoru, kiedy gdzieś w tle, Niemiecka drużyna zażarcie starała się pozyskać brązowe miejsce na podium, udaliśmy się do nowo otwartej restauracji przy ul. Zamkowej, trzymając w ręku kupon z jednego z portali zakupów grupowych - ot tak, na próbę. I choć staraliśmy się podejść do tego lokalu z otwartym umysłem i bez uprzedzeń, to tuż po wejściu poczuliśmy się, jakby wszystkie nasze zapatrywania i subtelne nadzieje na to, że lokal będzie choćby na podobnym poziomie, co jego poprzednik, zawiodły. O tym jednak za moment.

Warto w tym miejscu nadmienić, jak Castello prezentuje się z zewnątrz. Zatem, na stosunkowo stromym i nierównym, brukowanym chodniku zostały ustawione trzy mini stoliki z drewna wraz ze skromnymi krzesełkami, które w żaden sposób nie zachęcają do zatrzymania się przy nich na dłużej. Fasada została ograniczona do minimalistycznej szyby, na której szczycie figuruje logo restauracji na czarnym tle. I choć skojarzenia z nazwą lokalu ("zamek") są raczej odległe, to powstrzymaliśmy się przez chwilę od oceniania go po okładce.

Wewnątrz lokalu, pierwszą rzeczą, która uderza w gości jeszcze zanim przetrą oczy ze zdumienia (a wydźwięku tej czynności można się tylko domyślać), jest drastycznie nasilony zapach nieświeżego oleju, zagłuszający wszystkie inne zapachy. Jeśli próżno oczekiwać, że wrażenia zapachowe będą nas oczarowywać, to może warto byłoby przynajmniej liczyć na wrażenia estetyczne. Trudno tutaj nawet opisać stopień zmieszania, jakie wywołuje bliższa analiza wzrokowa choćby samych ścian w Castello. Rustykalne, swojskie, przyjazne i przytulne niegdyś wnętrze przepoczwarzyło się w mgnieniu oka w coś, co moja towarzyszka opisała skrótowo jako "klubowy wystrój aspirujący do lokalu na PKP". A gdyby te słowa nie wystarczyły, Castello przypomina raczej zaciemniony loch o szarych ścianach bez wyrazu, z bordowymi dodatkami z plexi, czarnymi stołami z wyjątkowo taniego, chropowatego plastiku, udekorowanymi mizerną kompozycją kilku kwiatków i bordowymi kanapami, oddzielonymi od siebie niczym loże w przeciętnym klubie. Te rzeczy widać nawet bez zagłębiania się w szczegóły. Dorzucając do tego kartę win... pochodzących wyłącznie z Hiszpanii, w restauracji serwującej teoretycznie "włoską" kuchnię, czy wielki ekran LCD w rogu lokalu, wyświetlający teledyski i odpowiedzialny za muzykę...klubową, otrzymujemy nieoceniony wstęp do dramatu. Bezcelowe jest wodzenie wzrokiem, w celu odnalezienia przynajmniej jednego fragmentu korespondującego z "włoskim charakterem" w owym przedsionku zaciemnionego inferna, gdzie o klimatyzacji mało kto kiedykolwiek słyszał.

Po zajęciu miejsc przy stoliku powitała nas miła kelnerka, przynosząc pospiesznie karty i sprawiająca wrażenie przepracowanej. To w zasadzie nie dziwi, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że na cały lokal przypadała tylko jedna osoba obsługująca, co może się sprawdzać przy małym ruchu (nota bene panującym w Castello w momencie naszego przyjścia), jednak kilka chwil później zaczęło wręcz przeszkadzać. Nie czekając zbyt długo, by nie przesiąknąć nieprzyjemnym zapachem tłuszczu, zamówiliśmy jedynie dania główne - tagiatelle w wersji sycylijskiej z serami i brokułami, spaghetti frutti di mare oraz wodę gazowaną, by nie mieszać smaków. Po chwili na stoliku pojawił się barowy koszyczek z syntetycznego materiału, zawierający sztućce, wzbudzający w nas pewien niepokój. Wierzyłem, jak się później okazało - ślepo - że zostanę jeszcze zaskoczony czymś pozytywnym podczas tej wizyty. Finalnie, makarony okazały się potężnym rozczarowaniem i fiaskiem kulinarnym, potęgując aurę niezadowolenia. Obie propozycje były rozgotowane, przygotowane niedokładnie i...po prostu bez wyrazu. Tagiatelle wręcz prosiło się o większą ilość brokułów, bez których było zwyczajnie mdłe, a spaghetti w połączeniu z lekko rozgotowanymi owocami morza z mrożonki dosyć stanowczo zniechęcało do konsumpcji. Oba dania zostały podane na talerza o kształcie lekko zbliżonym do kształtu logo, lecz nawet znaczna gramatura tego, co się na nich znajdowało, nie przemawia jednak na korzyść kuchni. W końcu, o wiele lepsze byłoby doskonale przygotowane danie, lecz o mniejszej objętości. Jak się pewnie domyślacie, nasze talerze pozostały po części nietknięte, a po wyjściu jeszcze przez dłuższy czas w ustach dominowało zdegustowanie.

Podsumowując tą wizytę, stwierdziliśmy, iż zdecydowanie nie warto polecać nikomu z naszych znajomych tego lokalu, nawet jeśli mieliby okazję zamawiać za pół ceny. Wystrój może być zależny od gustu, preferencje zapachowe także, ale jeśli te dwa elementy zawiodą - to oferowane jedzenie jest ostatnią deską ratunku, niestety nieobecną w Castello.

Uwzględniając system ocen, zbliżony do tego, stosownego przez autorów bloga Zjeść Poznań, przyznaliśmy następujące noty:

Jedzenie: 2
Obsługa: 3+
Wystrój: 2-
Jakość do ceny: 2


III  wyróżnienie - U mnie, czy u ciebie (Pina)

Pomówmy o miejscu, które zapewne z założenia ma być odpowiedzią na dość powszechny problem: Gdzie się spotykamy? U mnie? U ciebie? Wniosek jest prosty: w „U mnie czy u ciebie”.

Kawiarnio-restauracja położona w ścisłym centrum Poznania (dosłownie! – bo skrzyżowanie ulic Gwarna i święty Marcin ma być ponoć samiutkim środkiem tego miasta!). Z ruchliwej ulicy wchodzimy do przytulnego wnętrza urządzonego ze smakiem w jednej ze starych kamienic. Miejsce sprzyja rozmowie i spotkaniom w niewielkim gronie przyjaciół – nastrojowa muzyka, przyciemnione światło i fotograficzne parawany pomiędzy stolikami zapewniają prywatność i relaks.

Ponoć bardzo znane miejsce na kulinarnym szlaku Poznania, w którym można zjeść przede wszystkim to, co w Wielkopolsce najlepsze – ziemniaki pod każdą postacią.

My jednak postawiliśmy na coś bardziej wyszukanego, przepisując bezpośrednio z menu zamówiliśmy: udziec z indyka pieczony z jabłkami, podlany rumem, z modrą kapustą i pyzami; tilapię panierowaną w sezamie i chilli z dipem orzechowym i z warzywami po tajsku; zupę krem dyniowo-kokosowy i dwa małe piwa.

Zupa ku mojemu zdziwieniu została podana w wysokiej szklance z uszkiem. Dość niekonwencjonalny i mało praktyczny pomysł. Ciężko jeść dużą łyżką stołową, a nie da się jej po prostu wypić, bo za gorąca. W każdym razie smaczna – choć ani dynia, ani kokos nie były wyczuwalne. Gdyby nie świadomość tego, o co prosiłam, nigdy nie zgadłabym co właśnie jem.

Dania główne okazały się być bardziej udane. Udziec aromatyczny i kruchy, pyzy puszyste, a kapusta bardzo dobra. Ale jabłka! Pokrojone w cieniutkie plasterki, pieczone na maśle, po prostu rozpływały się w ustach. Jak dla mnie za cały obiad starczyłby duży talerz tych jabłek – dawno nie jadłam czegoś tak smacznego! Dla nich samych warto tam zajrzeć!

Tilapia chrupka od sezamowej panierki, bardzo dobrze smakowała z podanym sosem. Warzywa jednak jak dla nas niezjadalne – za dużo marynaty i za bardzo tajskie dla polskich podniebień. Do tego z trzech dodatków do wyboru zamówiłam ziemniaki pieczone. I słusznie właśnie to warzywo ma być wizytówką miejsca, bo okazało się być najlepsze ze wszystkiego co zostało podane na talerzu. Młode ziemniaczki pokrojone w półksiężyce pieczone najwidoczniej na świeżo, a nie – jak to zwykle bywa – po wcześniejszym rozmrożeniu. Pycha!

Porcje były na tyle duże, że ze spokojem można było wszystko zjeść i się najeść – nie dojadając później, ale też nie zostawiając połowy z przejedzenia.

Jeśli zaś chodzi o obsługę, to była miła, acz niekompetentna. Postanowiliśmy więc przyjąć, że dopiero się przyucza do pracy, żeby nie tracić żółci na narzekanie na to, że jedno z nas już zdążyło zjeść swoje danie, zanim drugie dopiero swoje dostało. Na szczęście najedzeni jesteśmy wyrozumiali, choć obyło się bez napiwku.;)

Łącznie portfel zelżał o 68 złotych.

Podsumowując więc wizytę Waszym wzorem:

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 5
Jakość do ceny: 4

Pewnie jeszcze tam wrócimy!

niedziela, 11 lipca 2010

GOKO restauracja japońska

Zdajemy sobie sprawę, że być może nadużywamy Waszej cierpliwości w związku z faktem, iż ostatnia właściwa recenzja dotyczyła również sushi baru. Mamy jednak nadzieję, że usprawiedliwiają nas informacje zamieszczone w post scriptum do posta konkursowego. Jednocześnie, tak jak w przypadku Tajskich Smaków, z racji wystosowanego zaproszenia postanowiliśmy nie przyznawać ocen, co nie zmienia faktu, że do wizyty w Goko podeszliśmy równie krytycznie, jak w każdym innym przypadku. Wierzymy bowiem, że nasze spostrzeżenia mogą być wskazówką nie tylko dla Was, ale także dla właścicieli lokalu.

PS Opis drugiej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Pisanie recenzji, kiedy za oknem pogoda niczym na Jamajce, a tv kusi kolejnymi relacjami z mundialu i ligi światowej, nie jest moją najmocniejszą stroną. Przegrzany umysł donosi jednak, że już czas napisać kilka słów. W równie upalny dzień co dziś wybraliśmy się do Goko. Ze skwarnego zakątka Garbar weszliśmy do kusząco chłodnego azylu. Na tyle chłodnego, że pod koniec wizyty było mi już jednak odrobinę za zimno. Celowo użyłam słowa azyl, ponieważ takie właśnie wrażenie sprawiło na mnie to odcięte od świata wnętrze. Szyby dużych okien pokrywa bowiem powłoka, która przepuszcza światło, ale skutecznie maskuje to co za nimi. Zabieg ten spotęgowany został przez duże prostokąty półprzezroczystego czarno-czerwonego materiału przymocowanego do przestrzeni okiennej. Powiem szczerze, że taka izolacja w normalnych warunkach trochę przeszkadzałaby mi, ale w tym wypadku okazała się całkiem zmyślnym rozwiązaniem tworzącym przyjemną, orientalizującą enklawę. Można w niej znaleźć wiele motywów japońskich np. zbroję samuraja, katanę i ikebanę. W oczy rzucają się również ładnie nakryte, proste stoliki i szczegóły, takie jak: ustawione w ciekawy „zygzak” nowoczesne krzesła, oraz menu ułożone w orientalizujący stosik. Ciekawy efekt osiągnięty został również przez zamontowanie przezroczystej płyty plexi na surowej, czarnej ścianie za długim, wysokim barem. Zabieg ten spowodował optyczne zwielokrotnienie i powiększenie tego w sumie nie największego wnętrza. Niczym cztery żywioły królują tutaj 4 kolory: czerwień, czerń, szarość i biel i to one spinają cały wystrój swoistą klamrą. Dorzucić do tego można jeszcze odjazdową, designerską łazienkę z krzesłem Fabio Novembre i powstaje nam całkiem przyjemne i niebanalne wnętrze trzymające się nowoczesnych standardów.

Kiedy zajęliśmy miejsca przy stoliku, przywitał nas sympatyczny sushi master, którego chwilę później zastąpiła równie sympatyczna Pani z obsługi. Oboje bardzo dbali o to, aby niczego nam nie brakowało, niemniej zdajemy sobie sprawę, że nasza wizyta mogła spowodować większą mobilizację. Dzień wcześniej ustaliliśmy, że chcemy skupić się przede wszystkim na daniach „nie - sushi”. Zdecydowałam się zatem na pikantną zupę z owocami morza i smażonego węgorza z sosem kabayaki. To wszystko poprzedziliśmy aperitifem z sake podanej w fantazyjnie wyciętym, zielonym ogórku na kruszonym lodzie z malinami i owocami physalisu. Zupa była smaczna i rzeczywiście pikantna. Przyznam, że dla mnie była to górna granica akceptowalnej pikantności, gdyż przy ostrzejszym płynie nie byłabym w stanie rozróżnić smaków. Klarowny bulion z warzywami (cukinia, kapusta, marchewka) wzbogacony został w sumie niewielką ilością owoców morza. Kilka małych kawałków ośmiornicy i strzępek małży, nie zaspokoiły w pełni moich oczekiwań, choć smakowo było bez zarzutu. Bez zarzutu, dopóki nie spróbowałam od Marcina sałatki z glonami wakame i serkiem tofu. O ile zupa po prostu bardzo mi smakowała, o tyle sałatka była przepyszna. Jeszcze nigdy i nigdzie nie jadłam tak dobrej sałatki nazywanej tofu sarada. Wakame przygotowane na kilka sposobów – jedne tradycyjne, inne marynowane, to wszystko z białym i czarnym sezamem i aksamitnym serkiem tofu. Rewelacja. Szkoda tylko, że właścicielem tej rewelacji był Marcin, a nie ja. Musiałam się zadowolić zaledwie kilkoma kęsami tego specjału. Dalej przyszła kolej na węgorza. Ten był świeży, delikatny i aromatyczny, polany gęstym, słodkim sosem kabayaki. Warty skosztowania, choć jak dla mnie słabszym elementem były tu smażone warzywa, które odrobinę odstawały poziomem od smakowitej ryby. Oba dania, poprzedzone czekadełkiem w formie sałatki sprawiły, że byłam naprawdę najedzona. I choć założyliśmy sobie, że wypróbujemy przynajmniej jedną pozycję z karty sushi (skoro restauracja reklamuje się jako najlepsze sushi w mieście), nie byłam już w stanie tego dokonać. Dlatego, mimo, że jestem wojującym przeciwnikiem "wynosów", sushi wzięliśmy na kolację do domu. Nie wiem zatem czy była to kwestia tego, że sushi nie zjedliśmy zaraz po przygotowaniu, ale nie zauważyłam w nim nic więcej niż to, co standardowo dostaję w większości poznańskich sushi barów. Było smaczne, ale nie nadzwyczajne. Moim hitem i absolutnym numerem jeden pozostaje przepyszna sałatka.

Wizyta w Goko była dla mnie długo wyczekiwanym doświadczeniem. Nie jestem w stanie policzyć ile już razy wybieraliśmy się tam i ile już razy coś stawało nam na drodze. Do wizyty zachęcała mnie zarówno postawa właściciela, który od samego otwarcia restauracji serdecznie nas zapraszał (co niezmiennie uważam za potwierdzenie godnego naśladowania stosunku do klienta i tego, że właściciele są przekonani o wysokiej jakości swoich usług) oraz kilka zasłyszanych opinii, iż sushi w Goko rzeczywiście jest najlepsze w mieście i smakuje prawie tak samo jak w Japonii. Nie jestem w stanie zweryfikować tej opinii – podróż do Japonii nadal przede mną - ale z czystym sumieniem mogę polecić Goko każdemu wielbicielowi tofu sarady i ciepłych specjałów azjatyckiej proweniencji!


ON:
Mijając nową restaurację, lustruję ją mimowolnie i z zaciekawieniem zerkam przez okna, aby wyrobić sobie choćby zarys wyobrażenia o jej wnętrzu, a także klimacie, jaki tam panuje. Goko do ostatniej chwili pozostało jednak dla mnie tajemnicą, gdyż poprzez zasłonięte okna nie sposób nic, a nic ujrzeć. Elewacja budynku, oflagowanie oraz kremowe zasłony sugerują jedynie, że w środku spodziewać się możemy jasnych i ciepłych kolorów. Gdy bezpośrednio z ulicy wchodzimy do długiej i wąskiej sali głównej, ze stolikami po prawej i barem po lewej stronie, okazuje się jednak, że za sprawą kolorystyki mebli we wnętrzach dominuje kolor czerwony. Zasiadamy na końcu sali, tak jak to mamy w zwyczaju – w możliwie najbardziej ustronnym, a jednocześnie możliwie najbardziej oświetlonym miejscu. Przeglądam elegancką, dość obszerną (23 strony), ale zarazem poręczną i czytelną kartę menu i oznajmiam uprzejmej i uśmiechniętej Pani kelnerce, że na decyzję potrzebuję trochę więcej czasu. Zazwyczaj doskonale wiem, czego chcę skosztować w sushi barach. Jednak Goko z pewną (jak mniemam) premedytacją, a zarazem śmiałością poszło szerzej i nie nawiązuje w swojej nazwie do modnego sushi, tylko do całej kuchni japońskiej. I choć gotów jestem się założyć, że i tak większość gości skłania się w tym miejscu do sushi, to ja postanowiłem skorzystać z okazji, aby pójść szerzej w kuchnię japońską.

Tak, czy inaczej dopadł mnie odwieczny dylemat pierwszego dania – zupa, czy sałatka? Zazwyczaj skłaniam się do zupy, ale w menu widzę tofu sarada i choć do tej pory żadna tego typu sałatka nie dorównała w moim mniemaniu tej serwowanej w Sakanie, to z nadzieją decyduję się na jeszcze jedno porównanie. W kwestii głównego dania wybieram ryby i selekcjonuje trzy potrawy, które są w kręgu moich zainteresowań. Ze wskazaniem tej konkretnej wstrzymuję się jednak i proszę o radę Panią kelnerkę, która z przekonaniem tłumaczy, że w tym wypadku zdecydowanie poleca łososia po japońsku, który cieszy się dużym uznaniem wśród gości. Dodam tylko, że jako alternatywę rozważałem halibuta gotowanego na parze (za delikatny wg niektórych opinii) oraz łososia teriyaki (nie pamiętam, dlaczego to danie uzyskało najsłabsze noty, ale odniosłem wrażenie, że jest dość proste). Za to wspomniany już łosoś po japońsku miał być zarówno ciekawy w smaku, jak i wyszukany i to właśnie na niego się zdecydowałem. Do tego domówiliśmy dzbanek herbaty shincha aracha, którą uzyskuje się ponoć wczesną wiosną z pierwszego zbioru. Gdy już zamówienie zostało złożone, to korzystając z okazji, że lokal opuścili wszyscy goście (a nowi jeszcze nie nadeszli), zabraliśmy się za fotografowanie wnętrz. Mieliśmy przy tym wrażenie, że mamy do czynienia z jednobryłową restauracją i już po kilku minutach zadanie uznaliśmy za wykonane. Wówczas Pani kelnerka wskazała nam jeszcze drogę do zacisznego vip roomu tuż za ścianą oraz zachęciła, abyśmy chociaż zajrzeli do toalety, która jest „taka ich mała dumą”. Przyznam, że design tejże toalety zrobił na mnie wrażenie i choć nie udało się tego w pełni uchwycić na zdjęciu (brakuje efektu zastosowanych luster), to zrobiliśmy wyjątek i zamieściliśmy w recenzji ujęcie tego zazwyczaj zawstydzającego miejsca. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może odpowiadać widok pisuaru, obok zdjęć z jedzeniem, niemniej tak postanowiliśmy i mam nadzieję, że jeżeli odwiedzicie Goko i zajrzycie do tej toalety, to zrozumiecie zamysł i nam wybaczycie :)

Tymczasem na stole czekały na nas dwie niespodzianki – czekadełko w postaci sałatki oraz mrożona sake podana w ozdobionym ogórku. Sałatka podawana jest wszystkim gościom, jednak nie zaobserwowałem tego w przypadku drinku powitalnego i dlatego wstrzymam się z jego oceną. Z przyjemnością za to pochwalę ideę czekadełka warzywnego z dressingiem na bazie chrzanu wasabi, które w Goko jest na tyle spore i na tyle bogate w smaku (dwa przeciwieństwa darmowej przystawki z Violet Sushi), że spokojnie może stanowić oddzielne danie. W tym jednak kontekście poczułem, że dokonałem złego wyboru pierwszego dania. Tak bowiem miałbym i zupę i sałatkę, a tak zostałem z sałatką i sałatką. I choć ostatecznie nie ma co narzekać, bowiem sałatka tofu sarada okazała się wyborna (o czym za chwilę), to w świecie idealnym życzyłbym sobie, aby obsługa informowała gości o takowych gratisach, bowiem jak widać, może mieć to istotny wpływ na składane zamówienie. Co się natomiast tyczy samej tofu sarady (glony wakame, serek tofu, biały i czarny sezam), to nie kosztowałem nigdy tak dobrej jej wersji, a wspomniany wcześniej wzór z Sakany stracił palmę pierwszeństwa. Oryginalność tejże potrawy nie tylko czuć w smaku, ale również widać gołym okiem, jako iż glony wakame zostały w specjalny sposób zaprawione (miałem wrażenie, że na trzy sposoby) i przyozdobione jadalnym kwiatem fasoli. Oczarowani sałatką dowiedzieliśmy się od Pani kelnerki, że sporo pracy i czasu włożono, aby wypracować taką, a nie inną koncepcję jej serwowania. Jeżeli miałbym cokolwiek w niej udoskonalić, to użyłbym tylko trochę twardszego serka tofu, aby dostosować ją do swoich preferencji. Choć był to prawdziwy rarytas, to i tak tęsknie zerkałem w stronę zupy Ani, a gdy już jej spróbowałem, to od razu wymyśliłem koncepcję wzajemnej wymiany naszych pierwszych dań, gdy tylko dojemy je do połowy :) Pora jednak przejść do dania głównego, które tak jak zapowiadało, tak też wyglądało – bardzo ciekawie. Podano je na bardzo słusznych rozmiarów talerzu ceramicznym. Na środku ułożonych było w warkocz około 8-10 kawałków grillowanego łososia owiniętego w algi niczym maki sushi, który został przykryty bogactwem warzyw oraz podlany gęstym sosem z wyczuwalnym smakiem mleczka kokosowego. Wszystko to posypane białym i czarnym sezamem, a po bokach motywy warzywne – ozdoba z marchewki oraz sałatka, taka sama (ewentualnie bardzo podobna) jakiej użyto do czekadełka. Ryba była naprawdę świetna - idealnie zgrillowana – delikatna w konsystencji (bardziej delikatny był tylko kosztowany przez Anię węgorz), a jednocześnie wyrazista w smaku. Istna poezja, którą zakłócała mi jedynie świadomość, że choć tyle chciałem spróbować, to spróbowałem jedynie sałatkę, sałatkę i rybę z sałatką. Na nic innego już jednak nie wystarczyło miejsca i choć, to pewnego rodzaju świętokradztwo, to sushi zdecydowaliśmy się zamówić na wynos. Co rzuciło mi się w oczy to dbałość w Goko o szczegóły estetyczne. Odnosi się to zarówno do przygotowanego na wynos sushi (ładne i jakościowo dobre pałeczki, ułożenie imbiru oraz wzór liścia odciśnięty na odpowiednio uformowanym wasbi), jak i całej naszej wizyty, o czym mogą świadczyć wykonane przez nas zdjęcia. Tyle moich opinii. Ciekaw jestem przy tym bardzo, jakie odczucia z restauracji Goko wyniosą zwycięzcy naszego wakacyjnego konkursu, którzy tak jak i my, będą dysponować bonem o wartości 150 złotych :)

Dodam jeszcze, że samo sushi, spożyliśmy zaledwie kilka chwil po wejściu do domu, jednak nie jestem w stanie wypowiedzieć się szerzej na jego temat. Sześć kawałków maki (trzy z łososiem i trzy z tuńczykiem), to zdecydowanie za mało, aby cokolwiek wartościować. Do rzetelnej oceny potrzebna mi będzie kolejna wizyta, a póki co podzielę się z Wami mglistym skojarzeniem, że sushi z Goko przypomina bardziej to serwowane w Matii, Sushi 77 i Kuro by Panamo, niż to podawane w Sakanie oraz Violet Sushi & Yakitori.


KOSZTORYS:
Kaisen supu (zupa z owoców morza na ostro) - 17 zł.
Tofu sarada (sałatka z glonów wakame z serkiem tofu posypana białym i czarnym sezamem) - 10 zł.
Unagi kabayaki (węgorz smażony z warzywami w sosie kabayaki) - 48 zł.
Wafu sake (łosoś po japońsku) - 45 zł.
6 x sake filadelfia maki (łosoś, awokado, sałata, serek philadelphia) - 18 zł.
6 x maguro maki (tuńczyk, ogórek, awokado, sałata, tobikko, spicy sos) - 23 zł.
Herbata shincha aracha - 9 zł.
Suma: 170 zł.

ADRES: Poznań, ul. Woźna 13 (przy Mostowej)
INTERNET: www.goko.com.pl

Bookmark and Share

czwartek, 1 lipca 2010

Wakacyjny konkurs Zjeść Poznań i GOKO Restauracji Japońskiej

Zapraszamy Was do udziału w wakacyjnym konkursie na najciekawszą recenzję, który odbywa się pod patronatem GOKO Restauracji Japońskiej. Aby wziąć w nim udział należy zapoznać się z jego regulaminem, napisać oryginalną recenzję jednej z poznańskich restauracji oraz wysłać ją do 16 lipca (włącznie) na adres zjescpoznan@gmail.com. Spośród nadesłanych recenzji wybierzemy trzy naszym zdaniem najciekawsze, opublikujemy je na blogu, a ich Autorów nagrodzimy zaproszeniami do GOKO:

I wyróżnienie - zaproszenie o wartości 150 zł.
II wyróżnienie - zaproszenie o wartości 100 zł.
III wyróżnienie - zaproszenie o wartości 75 zł.

* Zaproszenia dotyczą całego menu GOKO Restauracji Japońskiej i będzie je można wykorzystać do 31 sierpnia 2010 r.

Dodatkowo po opublikowaniu zwycięzców zorganizujemy małą zabawę dla naszych znajomych na Facebooku, w której nagrodą będzie jeszcze jedno zaproszenie - tym razem o wartości 50 zł.



REGULAMIN KONKURSU:
1. Zadanie uczestników konkursu polega na przygotowaniu i przesłaniu opisowej (bez zdjęć) recenzji wybranej przez siebie poznańskiej restauracji.
2. W konkursie weźmie udział każdy, kto do 16 lipca 2010 r. (włącznie) prześle recenzje drogą elektroniczną na adres zjescpoznan@gmail.com.
3. Recenzja powinna być opatrzona pseudonimem autora, którym opatrzona zostanie publikacja. Uczestnik konkursu zobowiązany jest podać także nazwę recenzowanej restauracji oraz – do wiadomości organizatorów – swoje imię i nazwisko.
4. Wysłanie recenzji jest jednocześnie wyrażeniem zgody na:
a) jej publikacje na stronach serwisu Zjeść Poznań oraz na wykorzystanie jej na wszelkich polach eksploatacji określonych w art. 50 ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych, bez prawa nadania dodatkowego wynagrodzenia poza przyznanymi nagrodami.
b) przetwarzanie przez serwis Zjeść Poznań podanych w zgłoszeniu konkursowym danych osobowych uczestnika na potrzeby procesu rekrutacji związanego z konkursem.
5. Recenzja nadesłana na konkurs musi w całości stanowić oryginalna twórczość uczestnika konkursu, nie może stanowić plagiatu, być kopią innych utworów lub ich fragmentów, lub być w jakikolwiek inny sposób obciążona prawami na rzecz osób trzecich. Pełnia praw autorskich i majątkowych musi przysługiwać osobie biorącej udział w konkursie.
6. Każdy uczestnik konkursu może nadesłać tylko jedną recenzję, która weźmie udziału w konkursie.
7. Nadesłane recenzje oceniane będą przez  prowadzących serwis Zjeść Poznań, którzy wybiorą trzy najciekawsze recenzje i przyznają ich autorom nagrody w postaci zaproszeń do Restauracji Japońskiej GOKO (I wyróżnienie - zaproszenie o wartości 150 zł; II wyróżnienie - zaproszenie o wartości 100 zł; III wyróżnienie - zaproszenie o wartości 75 zł).
8. Nagrodzone recenzje zostaną opublikowane w serwisie Zjeść Poznań i opatrzone pseudonimami autorów. Decyzje prowadzących serwis Zjeść Poznań są ostateczne i żadne reklamacje ich dotyczące nie będą uwzględniane.
9. Ogłoszenie wyników będzie miało miejsce 19 lipca 2010 r., na stronach serwisu Zjeść Poznań. Laureaci zostaną powiadomieni o przyznaniu nagrody droga e-mailową.
10. Imienne nagrody będzie można odebrać po okazaniu dokumentu tożsamości na terenie GOKO Restauracji Japońskiej od chwili ogłoszenia wyników do 31 sierpnia 2010 r. Nagrody rzeczowe nie podlegają wymianie na równowartość w pieniądzu.

Tyle formalności. W razie dalszych pytań pozostajemy do Waszej dyspozycji. Miłej zabawy :)

ADRES: Poznań, ul. Woźna 13 (przy Mostowej)
INTERNET: www.goko.com.pl

POST SCRIPTUM: Do GOKO wybieraliśmy się już wielokrotnie, bowiem zasłyszeliśmy wiele pochlebnych opinii o tej japońskiej restauracji. Ostatecznie jednak nigdy nie udało nam się tam dotrzeć. Gdy dowiedzieli się o tym właściciele restauracji, zaprosili nas, abyśmy mogli wypróbować, jakie smakowite nagrody na Was czekają. Wkrótce zatem opublikujemy recenzję GOKO, tak abyście przekonali się o co warto zawalczyć :)

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...