piątek, 30 kwietnia 2010

ARTEMIS / KAPETANIS tawerna (po "Kuchennych rewolucjach") / ocena 3.81

Czasami do restauracji wybieramy się kilka razy, ponieważ szukamy najdogodniejszej okazji do swobodnego robienia zdjęć. Taka okazja pojawia się wtedy, kiedy w lokalu jest mało gości (rozumiemy, że nie każdy chciałby znaleźć się na zdjęciu zamieszczonym na blogu). Do tawerny Artemis/Kapetanis mieliśmy chyba najwięcej podejść, bowiem od czasu "Kuchennych rewolucji" gości tam nie brakuje. Relację z naszej wizyty możecie przeczytać poniżej, a jeżeli przegapiliście poznański odcinek programu, to powtórkę obejrzeć można na tvnplayer.pl.


ONA:
Wspominając wrażenia z naszej ostatniej wizyty w greckiej tawernie Artemis nie sposób pominąć osobę pewnej charyzmatycznej pani o anielskim obliczu. Sam lokal znaliśmy już wcześniej, jednak dopiero ona (wspomniana pani) zmobilizowała nas do skosztowania specjałów z Grecji rodem. Przywołuję tutaj oczywiście panią Magdę Gessler i Kuchenne Rewolucje, bo to właśnie tawerna Artemis jako pierwsza z poznańskich restauracji zdecydowała się na udział w programie.

Przyznam szczerze, że wizyty trochę się obawiałam. W sumie może mniej samej wizyty (choć i charakterny właściciel restauracji budził mój niepokój – kto widział program, ten wie ;)), a bardziej o to co miało nastąpić później – czyli opisanie wrażeń. Wydawało mi się, że to trochę jak wejście na minę – cokolwiek nie napiszę będzie źle. Jeśli skrytykuję, pomyślicie, że się wymądrzam, bo skoro osoba znająca się na rzeczy znacznie lepiej ode mnie zreformowała ten lokal, to znaczy, że czepiam się wyłącznie dla zasady. Jeśli natomiast zaczęłabym przesadnie wychwalać, moglibyście zarzucić mi brak własnego zdania i tanie pochlebstwa. No cóż, zacznijmy jednak od początku. Po przekroczeniu progu restauracji, bardzo szybko przywitała nas rozmowna, młoda osoba, która wyraziła zgodę na robienie zdjęć (w sumie dziwne byłoby gdyby się nie zgodziła, bo przecież zaledwie kilka tygodni wcześniej, do restauracji wpuszczono telewizję z całym entouragem). Odświeżone wnętrze sprawiało bardzo przyjemne wrażenie. Zestawienie zimnych kolorów bieli i błękitu w połączeniu z ogromnym lustrem wcale nie wiało chłodem. Było bardzo przytulne i przywoływało przyjemne skojarzenia z wakacjami na greckiej wyspie. Niesamowite jak proste, białe meble, zwykłe pasiaste serwetki i niebieskie szklane świeczniki mogą wytworzyć przyjemny klimat. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to podłoga i średnio pasujące lampy, ale przyznaję bez bicia, że będąc w Artemisie nie zwróciłam na to uwagi, te niewielkie defekty zauważyłam dopiero na zdjęciach, więc chyba się nie liczy. Z menu wybrałam kilka przystawek. Tak już mam, że w kuchni greckiej to one wydają mi się najbardziej pociągające i z łatwością rezygnuje z dania głównego na rzecz kilku drobniejszych przysmaków (tak samo postąpiłam w Mykonos). Na początek wybrałam sałatkę z gorącymi pomidorami i gravierą. Uwielbiam greckie sery i miałam naprawdę duży problem żeby odmówić sobie przystawki z haloumi, no ale ostatecznie skusiła mnie równie smaczna graviera. Całość nie prezentowała się powalająco, przypominała trochę taki niezgrabny stosik, urzekła mnie jednak spora porcja sera i to on był zdecydowanym numerem jeden w tym daniu. Grillowanie z rozmarynem pomidory były, jak to na pomidory na przednówku przystało, prawie bezsmakowe. Silnie natomiast akcentowały swoja obecność kapary i czosnek, będący istotnym składnikiem dressingu którym polano sałatę. Uff, posmak czosnku towarzyszył mi jeszcze długo po posiłku. Zostawię jednak te wstydliwe wyznania i wrócę do kolejnych dań, czyli do greckich dolmades na ciepło i krewetek gotowanych w białym winie. Dolmades (greckie „gołąbki” w liściach winogron) prezentowały się arcyapetycznie. Podane na oliwie i sosie z białego wina oraz czosnku, zgrabne małe roladki, aż prosiły się o zjedzenie. Niestety smakiem już tak nie powalały i gdyby nie to, że Magda Gesller zwróciła kucharzom uwagę, że nie powinni podawać dolmades z puszki, dałabym głowę, że moje właśnie takie były. Dalej przyszła pora na krewetki w gęstym śmietanowo - winnym sosie. Tu było dość smacznie, choć ewidentnie brakowało mi, jakiegoś dodatku – np. pieczywa. Nie nazwałabym tego dania krewetkami w sosie, tylko sosem z krewetkami. Różnica wydawać by się mogła bez znaczenia, niemniej jedzenie samego sosu, trochę zbyt słonego sosu jakoś do mnie nie przemawia. Dodam przy tym, że sos w którym pływały krewetki smakował niemal identycznie jak ten na którym podano dolmades. Na koniec, najprzyjemniejszy akcent. Baklava, świeżutka, ciepła i wyjątkowo dobra. Ciasto filo, orzech, cynamon, miód i syrop na bazie metaxy – kompozycja tradycyjna (z bardzo ciekawym akcentem w postaci syropu właśnie) i jak najbardziej na plus. Trochę gorzej sprawy się miały z „obsługą” tego deseru. To była prawdziwa wojna na widelce i łyżki, wynikająca być może z braku wprawy w jedzeniu baklavy. Trudno mi tu znaleźć najwłaściwsze słowa, bo nieugięty opór jaki stawiał deser, nie był wynikiem tego, że baklava była za twarda, po prostu chyba wygodniej byłoby ją zjeść palcami, nawet kosztem oblepienia się gęstym syropem.

Żałuję trochę, że nie mam punktu odniesienia do tego co było w lokalu przed programem. Tak zupełnie szczerze, to po Artemisie spodziewałam się chyba jednak czegoś więcej. Nie zrozumcie mnie źle, było przyjemnie, oczekiwałam jednak, że wyjdę zachwycona, a byłam po prostu najedzona i dość zadowolona. Cieszę się, że w chwili obecnej klientów w tawernie nie brakuje, bo miejsce jest na tyle ciekawe, że nie chciałabym żeby zniknęło z kulinarnej mapy Poznania. A co do samego programu, to nawet mimo tego, że widzę jego wady, to przyznaję, że mnie „wciągnął” i cieszę się, że mamy słowiańskiego (i bardziej urodziwego rzecz jasna) „Gordona Ramsaya” na własnym podwórku.

PS O obsłudze napisałam niewiele, była sympatyczna, zorientowana w temacie i chętna do rozmowy, niemniej zamiast zamówionej przeze mnie zielonej herbaty dostałam herbatę z czerwonych owoców, być może jednak to tylko drobiazg.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-


ON:
Przyznam, że nie do końca spodobał mi się pomysł Magdy Gessler, aby zmienić nazwę Artemis (imię szefa kuchni) na Kapetanis (jego nazwisko). Raz, że nie za bardzo widzę sens tej zmiany, a dwa, że Artemis wydaję mi się nazwą łatwiejszą do zapamiętania. Wyprzedzając jednak fakty, dopytałem właścicielkę przy jakiej nazwie zamierzają pozostać. Okazało się, że formalności związane z przerejestrowaniem firmy skłaniają do rozwiązania salomonowego - Artemis/Kapetanis. Sama restauracja podzielona jest wyraźnie na trzy części. Wprost z ulicy wchodzimy do wąskiej śnieżnobiałej sali (dla palących), na której końcu znajduje się bar oraz wyjście na wybetonowany ogródek, a w połowie schody prowadzące do sklepionej sali piwnicznej (dla niepalących). Miejsca nie jest za wiele, niemniej efekt przestrzeni wydobyły zamontowane przy okazji programu lustra.

W tawernie przywitała nas, a następnie obsługiwała sympatyczna kelnerka, której pomagał równie sympatyczny kelner. Uśmiech na ich twarzach pojawiał się znacznie częściej niż miało to miejsce w przypadku szefa kuchni oraz właścicielki. Jest to o tyle dziwne, że w programie "Kuchenne rewolucje" tłumaczyli się, iż niedostatki w atmosferze lokalu są spowodowane brakiem klienteli, a co za tym idzie słabszą kondycją finansową. Teraz jednak do tawerny schodzą się prawdziwe tłumy, a wciąż to obsługa nadrabia gościnnością za szefostwo. Tak jak i początkowe zdystansowanie właścicielki nie budziło moich obaw, to wręcz przeciwnie było z cholerycznym szefem kuchni. Nie wiem, czy to sugestia telewizji, gdzie widziałem non-stop klnącego Greka, ale gdy podczas fotografowania usłyszałem jego krzyki do kelnerki, z których zrozumiałem jedynie "man", "photos", "newspaper" - zbladłem i postanowiłem nie robić już żadnych dubli ;)

Magda Gessler charakteryzując mnogość dań w menu użyła w programie wymownego określenia "taaaka karta". Rzeczywiście tak jest. Oprócz całej Grecji mamy bowiem także dania spolszczone, jak kotlet schabowy z ziemniakami po grecku. Ja z tej przepastnej karty zamówiłem trzy dania, które w swojej nazwie odnosiły się do domowej kuchni - domową zupę szpinakową, domową moussakę z frytkami i sałatką, a także baklavę domowego wypieku (po połowie z moją partnerką). Pani kelnerka zaproponowała także za skromną dopłatą pieczywo z oliwą z oliwek i octem balsamicznym, na co przystaliśmy. Szczerze jednak mówiąc, pieczywo nie powalało i na moje oko powinno być jak najbardziej darmowe. Za dodatkową opłatą oczekuję bowiem czegoś więcej, aniżeli pięć kromek białego chleba. Każda kolejna potrawa była jednak coraz lepsza. Z całkiem przyzwoitą zupą był problem tego typu, że choć dobrze doprawiono ją czosnkiem, to wyraźnie czuło się mrożony szpinak. W żadnej mierze nie rozczarowała za to moussaka, a więc zapiekanka ze smażonych ziemniaków, bakłażanów, mięsa mielonego i sosu beszamelowego. W smaku była delikatna, niemniej wcale nie mdła. Gorzej z towarzyszącymi jej dodatkami - frytki niczym się nie wyróżniały, a sałatka była równie blada, co bez wyrazu. Przejdźmy jednak do deseru, bowiem baklava domowego wypieku była prawdziwym majstersztykiem. Ciepłe ciasto filo przełożone orzechami w słodkim syropie (na bazie metaxy, miodu i cynamonu) rozpływało się w ustach, a jedyny trudność polegała na tym, aby je sprawnie podzielić i do tych ust dostarczyć. Sugeruję zatem szefowi kuchni rozważyć porcjowanie tegoż deseru na drobniejsze kawałki, bowiem sam jego smak zasługuję na ocenę 6. Ostatecznie jednak w kwestii jedzenia przyznaję 3+ za zupę, 4- za moussakę oraz 5- za baklavę.

Czego możecie się spodziewać po wizycie w tawernie Artemis/Kapetanis? Oprócz odniesień do telewizyjnego show - przyzwoitej strawy w przyzwoitej cenie w przyzwoitym wnętrzu! Czego natomiast tam jeszcze brakuje? Moim zdaniem przydałoby się więcej gościnności, spokoju i pogody ducha :)

PS Porcje są naprawdę sycące. Mimo, iż byłem bardzo głodny, to po dwóch i pół daniach - nie zmieściłbym nic więcej.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Pieczywo - 5 zł.
Sałatka z gorącymi pomidorami i gravierą - 15 zł.
Domowa zupa szpinakowa - 8 zł.
Krewetki gotowane w białym winie z czosnkiem i ziołami w sosie śmietankowym - 12 zł.
Greckie dolmades na ciepło w sosie z białego wina z czosnkiem - 10 zł.
Tradycyjna grecka domowa Moussaka z frytkami i sałatką - 28 zł.
Baklava domowego wypieku - 10 zł.
Dzbanuszek herbaty x 2 (miętowa / z czerwonych owoców) – 10 zł.
Suma: 98 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.81

ADRES: Poznań, ul. Wroniecka 21
INTERNET: www.artemis-taverna.pl

Bookmark and Share

wtorek, 20 kwietnia 2010

PRACOWNIA cafe restaurant - cz. II / ocena 3.84

Założyliśmy sobie, że od czasu do czasu będziemy wracać do restauracji już wcześniej przez nas opisywanych. Tym razem padło na Pracownię. Z jednej strony dlatego, że lokal stał się naprawdę popularny, a z drugiej strony dlatego, że sami mieliśmy ochotę na dania tutejszej kuchni.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Tym razem daruję sobie opis wnętrza lokalu, ponieważ od naszej ostatniej wizyty niewiele się tu zmieniło. Ciekawy klimat wnętrza niedokończonego, jest już jednak mniej świeży niż na początku. Nie jest to żaden zarzut, ponieważ każde oryginalne wnętrze, które ujmuje na początku, potrafi ”opatrzyć się” zdecydowanie szybciej niż to klasyczne. Podobne odczucia mam względem restauracji Mosaica.

Bez względu na porę dnia i dzień tygodnia w lokalu panuje spory ruch i czasem dość trudno znaleźć tu wolny stolik. Ten duży ruch ma również przełożenie na poziom zadymienia Pracowni. I o ile osobiście nie mam z tym dużego problemu, o tyle, jak już wspominałam wcześniej, jedzenie w oparach dymu skutecznie mnie do wszystkich zniechęca. Tym razem udało nam się jednak trafić do Pracowni o takiej porze, że nikt naszego posiłku dymem nie zakłócił. Zajęliśmy miejsca przy oknie z widokiem na ulicę Woźną i poczekaliśmy chwilkę na bardzo uprzejmą, młodą i sympatyczną osobę z obsługi. W tle usłyszeć można było jazzujące wariacje na temat kołysanki z filmu Dziecko Rosmary, dopóki obsługująca nas osoba nie została zmieniona przez inną, równie sympatyczną, choć o nieco odmiennym od mojego guście muzycznym (muzyka zmieniła się natychmiast i usłyszeliśmy piosenkę Teardrop, a później inne zmierzające bardziej w kierunku lekkiego rocka). Moje obserwacje w tej kwestii są tym razem dość szczegółowe, ponieważ Pracownia zapisała się w mojej pamięci jako miejsce z interesującą muzyką, poza tym, już dawno nie przyszło nam czekać na jedzenie tak długo (pierwsze dania pojawiły się po około 45 minutach). Na początek zamówiłam sałatkę "Trzy kolory". Była pyszna. Świeży szpinak w połączeniu z delikatną słodyczą pieczonej papryki, prażonymi orzeszkami pinii, pomidorkami koktajlowymi, kawałkami rokpolu i dressingiem miodowo – musztardowym, sprawił moim kubkom smakowym dużo radości. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze pieczywa. Zdaję sobie sprawę, że niektóre osoby za porównanie walorów smakowych Rokpolu z Roquefortem postawiłyby mnie przed plutonem egzekucyjnym, jednak ja nie jestem w tej kwestii aż tak bardzo ortodoksyjna i potrafię czerpać przyjemność z jedzenia naszej rodzimej wersji kultowego, francuskiego sera. Po wybornej sałatce i znów dość długim czasie oczekiwania, na stole postawiono przede mną danie główne – Pad Thai. Jest to klasyka gatunku jeśli chodzi o dania tajskie, choć przyznaję, że nie miałam okazji próbować go nigdy wcześniej. Porcja była naprawdę imponująca, myślę, że spokojnie zaspokoiłaby dwie osoby. Wstążki makaronu ryżowego w sosie z tamaryndowca (praktycznie przeze mnie niewyczuwalnym) i sosie rybnym (ten czułam wyraźnie) usmażone zostały z krewetkami, chili, czosnkiem, strzępkami jajka i prażonymi orzeszkami ziemnymi. Danie przyozdobione zostało kawałkiem limonki, trójkątami smażonego tofu i zmielonymi orzechami ziemnymi. To bogactwo składników i orientalny przepis nie przełożyły się jednak na bogaty i orientalny smak. Całość wypadła jałowo, a ja po zasyceniu sałatką i wyłowieniu z dania wszystkich krewetek, niespecjalnie miałam ochotę jeść dalej. Dodam, że jeżeli ktoś obawia się spróbować Pad Thai ze względu na dodatek chili, to uspokajam, że danie zupełnie nie było pikantne. Całość popiliśmy smacznym, białym sauvignon blanc. Tradycyjnie chcieliśmy jeszcze zamówić deser, niestety zabrakło brownie, a na nic innego nie mieliśmy akurat ochoty.

Pomiędzy dwoma umieszczonymi na blogu recenzjami Pracownię odwiedziliśmy już kilka razy. Były to jednak szybkie posiłki np. zupa lub deser. Wspomniane wcześniej brownie miałam okazję spróbować już wcześniej i przyznaję, że jest bardzo smaczne - tak samo, jak wszystkie zupy dnia, które dotychczas przyszło mi tutaj skosztować. Mam też wrażenie, że pracujący w Pracowni kucharz (kucharze) jest naprawdę dobry w małych formach – zupy, przekąski, desery, sałatki (choć „ciepła koza” trochę mnie kiedyś rozczarowała). Z mojego punktu widzenia, dania główne wypadają trochę słabiej – choć i tu zdarzają się bardziej i mniej udane propozycje (ja ostatnio trafiłam trochę gorzej). Wizyta w Pracowni jest zatem pewnego rodzaju loterią. Przyznaję jednak, że ja dość często kupuję na nią kupony ;)

PS Długo wahałam się nad ostateczną oceną jedzenia. Kiedy pomyślę o sałatce oraz innych daniach, które wypróbowałam tutaj już wcześniej, bardziej skłaniam się w kierunku 4. Wspomnienie Pad Thai sprowadza mnie jednak trochę na ziemię. Tym samym chcąc być konsekwentną (oceniam jedzenie z konkretnego wyjścia) stawiam „poprawnie z plusem”, czując jednak pewien niedosyt.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Po pół roku wracamy z blogiem do Pracowni. Październikowa wizyta była drugim, a obecna jest naszym trzydziestym siódmym wyjściem. Spróbuję skonfrontować ze sobą te wizyty tak, jak chcąc, nie chcąc - skonfrontowałem dwie wizyty w Kuchni Chrisa - jedynej restauracji, do której powróciliśmy przed Pracownią. Warto przy tym zauważyć, że już sama chęć powrotu, to dla lokalu pewne wyróżnienie. Któż bowiem z Was chciałby wracać do miejsca, które mu nie odpowiada? Ja na pewno nie! Skoro jednak w Pracowni mi odpowiadało, to chętnie tam wróciłem. Zresztą wrócić zamierzaliśmy już wcześniej, ale gdy tam dotarliśmy w pewne popołudnie, to jedyny wolny stolik był w tak gęstej chmurze dymu papierosowego, że spożywanie posiłku wydawało się nieprawdopodobne. Wyszliśmy zatem, aby przybyć ponownie w weekend, który podobnie jak i pora lunchu - jest najwłaściwszym czasem, aby w Pracowni zamawiać posiłki. Wieczorami bowiem, tak i późnymi popołudniami - "cafe restaurant" zamienia się w typowy pub.

Zamówiłem kremową zupę dnia oraz krewetki w tempurze. Domówiliśmy też po lampce białego wina domu. Krem ze szpinaku z serem feta przypominał mi trochę w konsystencji i smaku zupę szczawiową. Był przy tym bardzo delikatny i chciałoby się, żeby feta nadawała mu trochę więcej wyrazistości, niż miało to miejsce. Zupa dnia w Pracowni to zawsze dobry wybór niemniej wszystkie przeze mnie próbowane do tej pory (pomidorowe cappuccino, krem z dyni, czy krem z selera) były lepsze, aniżeli tym razem. I choć bardziej odpowiada mi zupa szpinakowa serwowana w Meze, to i tak fajnie jest być każdorazowo zaskakiwanym inną zupą dnia. Przechodząc do dania głównego, wspomnę, że tempura była do wyboru z warzywami, piersią z kurczaka lub krewetkami. Ja wybrałem krewetki, które zostały usmażone w panierce i podane z miseczką ryżu z sosem sojowym, dwoma liśćmi sałaty oraz dwoma sosami (cytrynowym ponzu i chilli aioli). Choć i tej potrawie zabrakło wyrazistości - delikatna i trochę bladawa tempura, mało pikantny chilli aioli, a także niedoprawiona niczym sałata - to stało poziom wyżej od zupy. Naprawdę oczarowany byłem jednak dopiero winem. Zazwyczaj w polskich warunkach wino domu jest mało wymagającym trunkiem z niższej półki. Jednak nie tym razem! Co prawda wino domu nie było tym które znajduje się w karcie (francuskie La Devoy z winnicy Andre Aubert), niemniej zaproponowane w zastępstwie hiszpańskie sauvignon blanc było kwiatową rozkoszą dla podniebienia. Ostatecznie przyznaję 4- za krem ze szpinaku, 4 za krewetki w tempurze oraz 5- za wino. Najsłabszym ogniwem była tym razem obsługa, bo choć wszystkie panie były bardzo sympatyczne, to efekt nie może być zadawalający, gdy jeden stolik obsługują trzy różne kelnerki (pierwsza zakończyła zmianę, drugą ją zaczęła, a trzecia dopiero się szkoliła). Summa summarum - na danie główne czekaliśmy godzinę, a i pozostałe przestoje były dość długie. Ponadto pod koniec wizyty panowały w lokalu niemalże egipskie ciemności, jednak nie kwapiono się, aby włączyć dodatkowe oświetlenie (od początku paliła się 1/4 zamontowanych lamp). No i po rachunek było trzeba pofatygować się samemu.

Podobnie, jak w przypadku Kuchni Chrisa - moje drugie podejście do Pracowni okazało się nieco słabsze, aniżeli wcześniejsze. Sam nie wiem, czy jest to kwestia wysokiej pozycji, z jakiej lokal startował przy pierwszej ocenie, a może doświadczenia, jakiego ja z czasem nabrałem w kwestii kulinarnej, czy też regularnego obniżania lotów przez lokale, które ugruntowały swoją pozycje na lokalnym rynku gastronomicznym. Jakby nie było, to pozostaję optymistą i mam nadzieję, że już wkrótce zdarzy się okazja, aby wrócić do któregoś z recenzowanych wcześniej lokali i przyznać ocenę wyższą, niż przy pierwszym podejściu :)

PS  Może się powtarzam, ale naprawdę ilekroć tam jestem, zastanawiam się kto wymyślił stoły z tak niepraktyczną i ograniczającą ruchy metalową ramą?

Jedzenie: 4
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Sałatka Trzy kolory: 18 zł.
Kremowa zupa dnia: 8,5 zł.
Pad Thai: 29 zł.
Krewetki w tempurze: 28 zł.
Wino domu 0,125 x 2: 15 zł.
Suma: 98,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.84

ADRES: Poznań, ul. Woźna 17
INTERNET: www.pracowniacafe.com

Bookmark and Share

niedziela, 11 kwietnia 2010

GIRASOLE trattoria / ocena 3.63

Tym razem nie mieliśmy sprecyzowanych planów co do restauracji, którą chcemy odwiedzić. Początkowo udaliśmy się w kierunku Pracowni – wnętrze było jednak bardzo zatłoczone, a jedyny wolny stolik znajdował się w najbardziej zadymionym miejscu. Wycofaliśmy się zatem i postanowiliśmy sprawdzić ruch w tawernie Artemis/Kapetanis. Spodziewaliśmy się, że po świątecznym programie "Kuchenne rewolucje", knajpka będzie pękać w szwach. Nie pękała, natomiast na drzwiach zawieszono kartkę, że zostanie otwarta  dopiero o godzinie 19:00. Poszliśmy więc dalej – za cel wybierając Czeską Gospodę. Tam z kolei nie uzyskaliśmy zgody na fotografowanie. Nie był to jednak problem, bowiem ulica Żydowska, na której się znajdowaliśmy, knajpkami jest przepełniona. W ten oto sposób dotarliśmy przed wejście trattorii  Girasole i przypomniało nam się, że polecał ją jeden z czytelników bloga.


ONA:
Po dość długim spacerze spędzonym na poszukiwaniu restauracji, byłam już naprawdę diablo głodna. Dlatego też wcześniej niezauważona przeze mnie trattoria Girasole zaczęła mi się jawić niczym ziemia obiecana. Pod wpływem głodu bywam niecierpliwa, dlatego dalsze poszukiwania uznałam za zbyteczne.

Wnętrze lokalu nie zaskakuje - ciepłe kolory, dużo drewna, słoiki i butelki wypełnione zaprawami, oliwami i makaronem. Znajdzie się tu także miejsce dla kilku dekoracji ze sztucznych kwiatów, butelek i drewnianych skrzynek po winie. Jest w tym wszystkim jakiś umiar i porządek, a wnętrze nie sprawia wrażenia zaśmieconego. W sali panuje lekki półmrok, co utrudnia robienie zdjęć i niespecjalnie zachęca w wiosenny dzień. Dlatego też wybraliśmy miejsce na tyłach lokalu, w swoistym ogrodzie zimowym (w rzeczywistości wygląda ciekawiej i słoneczniej niż na zdjęciu). Duże okna, mnóstwo zieleni, kącik z hodowlą ziół, kolorowe poduszki i estetyczne dodatki tworzyły swojską i przytulną atmosferę. Muszę przy tym zauważyć, że przez całą wizytę miałam przyjemne wrażenia panującej tu czystości (nie mylić ze sterylnością) – podwiązane wzdłuż ścian poduszki nie były ani odrobinę zakurzone, tak samo jak inne drobne sprzęty, których było całkiem sporo. We wnętrzach przeładowanych dodatkami bardzo łatwo o „przykurzoną” atmosferę, tutaj jednak nie było o tym mowy. Fajnie. Niewiele mogę niestety powiedzieć o obsłudze. Pani dość sprawnie przyjęła zamówienie, dostarczyła wino i potrawy (było trochę zamieszania – danie główne pojawiło się zanim zjadłam przystawkę, rachunek zapłaciliśmy przy barze itd.), ale ogólnie nie wydarzyło się nic nagannego, ani szczególnie pozytywnego. Na początek poczęstowano nas wytrawnymi, drożdżowymi buchtami z masłem czosnkowym – bardzo miły akcent. Były smaczne, więc zaoponowałam, kiedy po przyniesieniu przystawki Pani kelnerka, usiłowała zabrać mi talerzyk z niedojedzoną bułeczką. Tym bardziej, że pieczywo było dobrym uzupełnieniem mojego dania, czyli sałatki mieszanej. Zgodnie z nazwą, na talerzu ułożono dwa rodzaje sałaty (lodowa i rukola) polano dressingiem na bazie ziół i oliwy oraz dość obficie posypano płatkami parmezanu. Całość wypadła przyjemnie. Być może sałaty były już delikatnie nadwiędłe, ale ten fakt rekompensował parmezan w płatkach (szczerze mówiąc spodziewałam się najtańszej, sproszkowanej jego wersji). Do sałatki podano jeszcze dwa trójkąty zgrillowanego pieczywa – potraktowanego obfitą porcją oliwy. Na danie główne wybrałam natomiast lasagne wegetariańskie. To danie wypadło najgorzej. W żadnym wypadku nie było niesmaczne, ale trochę przeszkadzał mi fakt, że wszystkie składniki przejęły smak sosu pomidorowego, przez co cukinia i bakłażan były tu prawie niezauważalne. Danie nie powalało też wyglądem – po prostu taka bezkształtna pływająca w pomidorach masa podana w nieciekawym, żaroodpornym naczyniu. Najsłabiej poradził sobie w tym wszystkim makaron – był twardy i przesuszony (mimo, że przebywał w soczystym towarzystwie). Uprzedzając uwagi, z pewnością jego twardość nie była kwestią przygotowania go na sposób al dente. Podsumowując, ta jednolita masa makaronowo – warzywna nie była ostatecznie najgorsza w smaku i gdyby nie poprzedzające ją bułeczki i sałata, które zasyciły pierwszy głód, z pewnością byłabym wobec niej znacznie mniej krytyczna. Po wszystkim domówiliśmy jeszcze creme brulee, bo spośród sernika, ciasta czekoladowego i deserów lodowych, to on kusił najbardziej. Wypadł poprawnie, choć i tu mam pewne zastrzeżenia. Cukier został skarmelizowany w taki sposób, że skorupka, która utworzyła się na wierzchu była zbyt miękka, natomiast najbardziej wystające kryształki cukru zostały przypalone niemal na czarno, zostawiając tym samym w ustach delikatny posmak spalenizny. Sama konsystencja kremu była idealna – kremowa i gładka. Deser podany został w bardzo głębokich kokilkach – z pewnością była w tym dobra wola kucharza (większa porcja deseru) - ja jednak wolę creme brulle w standardowym rozmiarze, dzięki czemu smak kremu komponuje się ze smakiem podpalanej skorupki w dobrych proporcjach. Całość popiłam kieliszkiem, nie pozostającego na dłużej w pamięci, lekkiego, białego wina domowego.

Moje pierwsze wrażenie, po zajęciu miejsca za stołem i skubnięciu kilku kęsów domowej, drożdżowej buchty, było baaaaardzo pozytywne. Im dalej w las, zaczęłam się trochę z tego wycofywać. Być może wraz z zaspokojeniem pierwszego głodu stałam się bardziej krytyczna. Po czasie stwierdzam, że Girasole nie wybija się specjalnie ponad przeciętną, ale z odwiedzonych wcześniej trattorii (Umberto, Donatello, Paparazzi) na ponowny obiad najchętniej wybrałabym się właśnie tu (no może na równi z Umberto).

Ps. Dla zainteresowanych muzyką - w ogrodzie zimowym panowała względna cisza, opuszczając lokal do moich uszu dotarł jednak jeden z przebojów Bajmu.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Nie ma u nas bardziej popularnego typu lokali, aniżeli pizzerie. Jest ich w Poznaniu około 80, a trattorie i osterie, to w naszych warunkach wyłącznie kwestia nazewnictwa. Teoretycznie powinienem się z tego cieszyć, gdyż bardzo lubię pizzę. Wciąż jednak jestem nienasycony jej jakością w Poznaniu i wciąż tej jakości szukam. Dotychczasowe degustacje blogowe nie przyniosły zadowalającego rezultatu, zatem z chęcią podjąłem kolejną próbę w Griasole.

Wnętrze trattorii to cztery przestrzenie - ascetyczna i chłodna w odbiorze sala przy wejściu, ciemny przedsionek z barem, niewielka piwnica z kilkoma stolikami oraz jasny i zadbany ogród zimowy, który wychodzi na obszerny ogródek. Nam najbardziej przypadł do gustu ogród zimowy i tam zajęliśmy miejsce. Tego popołudnia miałem ochotę na zupę, pizzę i deser. Po przejrzeniu menu wiedziałem, że mogę wybierać z dwóch zup, trzydziestu pizz oraz siedmiu deserów. Zdecydowałem się na zupę cebulową i pizzę Diavolo. Wspólnie zamówiliśmy też creme brulee. Miłym akcentem na początek było podanie bułeczek z masłem czosnkowym. Ponoć darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, niemniej chciałoby się, aby porcja masła była trochę większa i słabiej zmrożona. Przystawałaby wówczas bardziej do porcji pieczywa, a rozsmarowywanie nie byłoby prawdziwą sztuka. Przejdę jednak do właściwego posiłku, a co za tym idzie - solidnej i dobrze podgrzanej porcji zupy cebulowej. Prezentowała się całkiem nieźle i tak też smakowała. Klasycznego charakteru dodawała jej usmażona na złotobrązowy kolor cebula oraz odpowiednia proporcja tymianku. Problemem była tylko mało efektowna grzanka, a właściwie kromka chleba z serem, która ją imitowała. W bardzo krótkim czasie całkowicie rozmokła od spodu i musiałem ją pospiesznie zjeść, aby zapobiec dalszemu namoczeniu. Degustacja ta nie była łatwa, bowiem nasiąknięty chleb przejął temperaturę zupy, co groziło poparzeniem podniebienia. Poradziłem sobie jednak i zabrałem się za pizzę Diavolo - kompozycję ciasta, sosu pomidorowego, sera, salami, pepperoni oraz czarnych oliwek. W oczy rzucił mi się kontrast między wyrazistym kolorem sera i sosu pomidorowego, a przyblakłymi nieco papryczkami. Miało to swoje odzwierciedlenie w smaku, bowiem jakość sera i sosu była bez większego zarzutu, w przeciwieństwie do ostrości papryczek, które z natury powinny takie właśnie być. Lekko rozczarowywała też ilość salami w tej kompozycji. Pizza wyróżniała się przy tym brakiem szerokich, chrupiących boków, co akurat mi odpowiadało. Jednak mimo to, patrząc na nią na talerzu spodziewałem się lepszego ciasta, niż to które odczuwałem na podniebieniu. Ogólnie - nie zachwyciła, ale też i nie rozczarowała. Tak zresztą, jak i creme brulee, który dla odmiany gorzej wyglądał, aniżeli smakował. Ewidentnie nie wyszła kucharzowi karmelizacja cukru, niemniej sam krem, choć trochę bladawy - smakował całkiem, całkiem. Ostatecznie przyznaję 4- za zupę cebulową, 4= za pizzę oraz 4- za creme brulee. Na podobnym poziomie oceniam też obsługę lokalu, która ani ziębi, ani parzy.

Prawie każdy ma jakąś ulubioną knajpkę włoską i dla części z Was jest nią zapewne Girasole. Mimo kilku krytycznych uwag nie zamierzam Wam odbierać tej radości, ani z nią polemizować. Po prostu zadanie jakie sobie postawiłem, to możliwie rzetelnie ocenić - jedzenie, wystrój, obsługę i jakość do ceny. Wspomnę też, że trzykrotnie podchodziłem blogowo do pizzy i były to kolejno noty 4-, 3 i 4=. Żadna zatem rewelacja, ale jest światełko w tunelu. Wciąż bowiem pozostaje do odwiedzenia ponad 70 lokali, a już teraz polecono nam kolejny. Z chęcią go sprawdzę, tak jak sprawdziłem Girasole.

PS W lokalu panuje całkowity zakaz palenia.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Insalata mista (sałata mieszana, rukola, parmezan, sos vinegret): 15 zł.
Zupa cebulowa: 9 zł.
Lasagne Vegetariana (z bakłażanem, cukinią i sosem pomidorowym): 22 zł.
Pizza Diavolo (sos pomidorowy, ser, salami, pepperoni, oliwki): 21 zł.
Creme brulee: 15 zł.
Wino domu (białe) 0,25: 11 zł.
Suma: 93 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.63

ADRES: Poznań, ul. Żydowska 27
INTERNET: www.girasole.com.pl

Bookmark and Share

czwartek, 1 kwietnia 2010

EKOWIARNIA organic cafe / ocena 4.25

Całkiem niedawno zorientowaliśmy się, że przy wystawianiu ocen kierujemy się różnymi przesłankami. Ona ocenia każdy lokal w swojej kategorii, zakładając, że tak jak nie można porównać dobrej komedii z filmem Bergmana (choć oba w swoim czasie mogą dostarczyć nam sporą dawkę emocji i przyjemności), tak samo nie można porównać eleganckiej restauracji z przytulną kawiarenką. On natomiast wychodzi z założenia, że oceny mają sens tylko wtedy, gdy odnoszą się do całości. Stosuje zatem tę samą skalę, dla wszystkich odwiedzanych miejsc. Co ciekawe, mimo odmiennych metodologii w Ekowiarnii przyznaliśmy niemal identyczne oceny.


ONA:
Ekowiarnia początkowo budziła moje wątpliwości i chyba jakoś podświadomie wzbraniałam się przed przekroczeniem jej progu. Nie to żebym miała coś przeciwko byciu ”eko”, sama przykładnie segreguję śmieci, staram się ograniczać zużycie wody i energii, popieram wybiegane kury i warzywa bez pestycydów, ale jednocześnie mam problem z wszelkimi ekstremizmami i silną identyfikacją z grupą lub ideą. Chyba właśnie tego obawiałam się najbardziej. Tego, że za progiem czekać będzie na mnie ubrana w zgrzebny wór ekosiostra, która zaproponuje mi klęczenie na grochu, za to, że w drodze do Ekowiarni zdeptałam kilka mrówek. Ehhh niedobrze być ofiarą stereotypów…

Śpieszę zaznaczyć, że żadna z moich czarnych wizji się nie sprawdziła. Chwilę po wejściu do lokalu przywitała nas bardzo sympatyczna, młoda i uśmiechnięta osoba. Po wstępnych formalnościach – pytanie o zdjęcia, menu itd. zajęliśmy miejsca w fotelach. No właśnie – foteli i kanap tu pod dostatkiem, pewnie nawet nieco za dużo jak na tak niewielką przestrzeń. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że nie jest to elegancka restauracja, tylko miejsce na nieformalne i swobodne spotkanie to właściwie specjalnie to nie przeszkadza. Tak samo jak nie przeszkadza zbieranina mebli i lamp z różnych okresów. Powiem nawet, że tworzy to jakiś fajny, swojski klimat. Na ścianach zawieszono serigrafie Teodora Durskiego, jak się później dowiedziałam (na stronie WWW lokalu), nie jest to jednak stały element wystroju, a jedynie wystawa powstała we współpracy z Galerią ABC. Jest poprawnie, mam jednak pewne uwagi. Po pierwsze bardzo brudny sufit, po drugie odsłonięte okna, całkowicie obnażające bardzo nieciekawy widok na tyłach Ekowiarni i to, że niektóre kanapy stworzone zostały do tego, aby stać pod ścianą, a nie tak jak tu - pośrodku sali (obity płótnem tył mebli). Przejdźmy jednak do menu, które choć dość mocno rozbudowane, koncentruje się przede wszystkim wokół napojów (jak na kawiarnię przystało). Propozycji jest wiele – od kompozycji herbat, kaw (z mlekiem sojowym lub zwykłym), czekolad, koktajli przez soki owocowe i warzywne (z kwaszonej kapusty, buraczków, pietruszki). Chciałoby się spróbować wszystkiego. Ja zdecydowałam się na smoothie owocowy (sok z czarnego bzu, kiwi, banan). Z wyborem jedzenia jest nieco prościej - tu wybieramy spośród kilku sałatek i zapiekanek (na bazie ziemniaków lub kaszy gryczanej). Jest jeszcze zupa dnia i lista deserów, wśród których dominują ciasta. Z tych dań wybrałam sałatkę z kozim serem i buraczkami oraz gryczanego czekoladowca. Sałatka była wyśmienita. Przede wszystkim bardzo ładnie podana (czego nie widać na zdjęciu) – w koszyczkach z sałaty lodowej umieszczono kawałki koziego sera i kuleczki z gotowanych buraków. Całość obłożono kawałkami pomidorów, posypano prażonymi pestkami dyni, słonecznika, świeżymi ziołami, rodzynkami, malinami i polano musztardowym vinaigrettem. Sałatka podana została z dwoma kromkami ciepłego razowca, masłem i kiełkami rzodkiewki. Dodany do sałatki kozi ser był wyjątkowo delikatny w smaku, ale w połączeniu (jedno z moich ulubionych) z gotowanymi buraczkami sprawdzał się doskonale. Na pierwszy rzut oka różnorodność składników mogłaby się wydawać przytłaczająca. Ta cecha została jednak umiejętnie zrównoważona przez umiar w ilości, przez co sałatka nie smakowała jak „wrzuć na talerz wszystko co masz w lodówce”, ale jak przemyślane danie, w którym żaden składnik nie grał pierwszych skrzypiec, wszystkie były równouprawnione, zgrabnie się przy tym uzupełniając. Z racji pory roku najsłabszym elementem były pomidory, ale to na pewno diametralnie zmieni się latem. Sałatkę popiłam smakowitym owocowym koktajlem, zagryzłam razowcem z oliwą i octem balsamicznym i w zasadzie byłabym spełniona i nasycona, czekał mnie jednak jeszcze deser (tradycyjnie na pół). I tu przyjemny akcent, ten sam, który spotkał nas w Bażanciarni – a mianowicie pytanie o to czy deser ma zostać podany na jednym, czy dwóch talerzach. Ciasto było ciekawe i dość smaczne jednak dodatek kaszy (lub mąki) gryczanej w cieście, nie został zaliczony do moich ulubionych. Spróbowałam i wystarczy. Jestem na tak dla kaszy gryczanej w wersji wytrawnej, ale w wersji czekoladowo - deserowej raczej nie. Nie zniechęciło mnie to jednak zupełnie. Mogę spokojnie stwierdzić, ze jedzenie trzyma tutaj poziom, a ja bardzo chętnie spróbowałabym kolejnych sałatek lub ciast, które mogłyby bardziej przypaść mi do gustu.

Żałuję, że tak długo się przed Ekowiarnią wzbraniałam. Lokal ma w sobie to coś. To coś to fajny klimat, ciekawy wybór smakołyków (polecam raczej na lekki posiłek lub podwieczorek) i sympatyczna załoga. Co do wystroju miejscami można się przyczepić, ale ja mam szczerą ochotę tam wracać i pewnie wybiorę się też na sobotnie ekotargowisko.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 5


ON:
Lubię wyraziste miejsca z jasnym i czytelnym przesłaniem. Cenię też gdy młodzi ludzie podejmują ryzyko, realizują świeże pomysły i tworzą coś z prawdziwą pasją. Niestety stosunkowo mało jest takich miejsc na kulinarno-gastronomicznej mapie Poznania, czego przyczyną są zapewne pieniądze, a raczej ich brak. Z kolei, jak już są pieniądze, a nawet ogromne pieniądze, to często brak świeżości, wyrazistości lub pasji. Jakoś podskórnie jednak czułem, że potencjał takich oto utraconych wartości mijałem podczas naszych wcześniejszych wyjść do Fast Woku, czy Restauracji Metro. Wróciłem zatem do Pasażu Apollo, aby się przekonać, czy Ekowiarnia jest tym, czego szukam i tym, czego w naszym mieście wciąż mi brak.

Przyznam, że wnętrze trochę mnie zaskoczyło. Mamy bowiem klockowatą dobudówkę do kina Apollo, a w niej z jednej strony - nieodmalowane ściany oraz podłogę z szarych, beznadziejnych kafelków, a z drugiej - zabytkowe meble i lustra. Za oknem straszy bezduszny widok (potęgowany przez deszczową pogodę), z głośników sączy się smooth jazz, a na ścianach koją nas obrazy i grafiki. Do tego dochodzą lampy - od futurystycznych podwieszanych, poprzez antykwaryczne stojące do tekturowych na stolikach. Jednym słowem - miszmasz. Wrażenie jest jednak takie, że mamy do czynienia z miszmaszem, w którym wyraźnie zwycięża pomysł, nad niedostatkami finansowymi.

Pozycji stricte obiadowych jest niewiele i zajmują one ostatnią stronę menu. Na spiętych różowych kartkach odnajdziemy natomiast bogactwo soków, koktajli, sałatek oraz deserów. Jest też dość ciekawa oferta śniadaniowa. Tym co jednak mnie najbardziej zaciekawiło, to specjalne oznaczenia na kartach menu. Tak jak bowiem w większości restauracji oznaczane są produkty ekologiczne, tak w Ekowiarni oznacza się gwiazdką produkty konwencjonalne, których obecnie właściciele nie są w stanie zastąpić ekologicznymi. Specjalnie oznaczono także dania - bez jaj, vegan, bezglutenowe i bezmleczne. Ja zamówiłem koktajl bananowo-malinowy, zapiekankę ziemniaczana z sosem pomidorowym, łososiem i serem mozzarella oraz pół kawałka czekoladowca z powidłami śliwkowymi. Najpierw podano koktajl i był on dokładnie taki, jak sobie wymarzyłem. Składając bowiem zamówienie można wybrać, czy ma być przyrządzony na mleku zsiadłym, czy może sojowym oraz, czy ma być osłodzony. Zdecydowałem się na mleko zsiadłe i delikatne osłodzenie, co też było strzałem w dziesiątkę względem mojego smaku. Zdecydowanie dłużej czekaliśmy na drugie danie, co uświadomiło mi, że bynajmniej nie jest to miejsce na szybki lunch. Warto jednak znaleźć dłuższą chwilę, bowiem zapiekanka była rewelacyjna. Na wierzchu roztopiony ser mozzarella posypany pietruszką, pod nim płaty wędzonego łososia na ciepło oraz plastry zapieczonych ziemniaków, a wszystko to w delikatnym i aksamitnym sosie pomidorowym. Z pewnością będę wracał dla tych zapiekanek i kosztował je we wszystkich dostępnych wariacjach. Niestety tylko deser nie dorastał smakiem do reszty. Gryczane ciasto nie jest widać moim ulubionym, ale i tak się cieszę, że miałem okazję spróbować czegoś nowego. W kwestii degustacji przyznaję ostatecznie 4+ za koktajl, 5- za zapiekankę oraz 3+ za czekoladowiec. Należy się także duży plus za takie inicjatywy, jak działający już ekosklepik oraz planowane od kwietnia ekotargowisko.

Jestem daleki od przynależności do wszelkich ruchów typu wege, organic i eko, niemniej Ekowiarnia ujęła mnie od A do Z. Nie wszystko jest tam idealne, ale powietrze emanuje świeżością, wyrazistością, pasją i ryzykiem. Ja to lubię i ja w to wchodzę :)

PS Ekosiostry na swoim koncie Facebook podjęły dyskusję na temat ewentualnych zmian w Ekowiarni. Zastanawiają się między innymi, czy wbrew sobie pozwolić palić przy jedynym stoliku sali barowej. Mój osobisty głos w tej dyskusji - nie zezwalajcie!

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 5-


KOSZTORYS:
Sałatka (ser kozi, buraczki, sałata, ogórek, pomidor, cebula, kiełki, pestki dyni i słonecznika, sezam, siemię lniane): 20 zł.
Zapiekanka ziemniaczana z sosem pomidorowym, łososiem i serem mozzarella: 16 zł.
Czekoladowiec (gryczane ciasto czekoladowe, muśnięte powidłami śliwkowymi): 10 zł.
Smoothies (kiwi, banan, jabłko i sok z czarnego bzu): 11,5 zł.
Koktajl bananowo-malinowy na zsiadłym mleku: 10 zł.
Suma: 67,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.25

ADRES: Poznań, ul. Ratajczaka 18 (Pasaż Apollo/budynek kina Apollo)
INTERNET: www.ekowiarnia.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...