wtorek, 26 stycznia 2010

FIDELIO ristorante / ocena 4.16

W ostatniej ankiecie zapytaliśmy Was - którą z włoskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? Miejsca na podium zajęły: Fidelio (18%), Villa Magnolia (16%) oraz Valpolicella (15%). Dalej znalazły się kolejno: Estella (12%), Papavero (12%), Milano (10%), La Scala (9%) oraz Figaro (6%). Zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji oraz do udziału w kolejnej ankiecie.


ONA:
Większości mieszkańców Poznania Fidelio kojarzy się z włoską restauracją na Garbarach. Wierzę, że przynajmniej takiej samej, jeśli nie większej liczbie Poznaniaków kojarzy się także z operą genialnego Ludwiga van Beethovena. Historia zagmatwanych losów Leonory i Florestana rozgrywa się w Sewilli. Libretto do opery w oryginale napisane zostało zapewne w języku niemieckim (Joseph Sonnleithner mieszkał w Wiedniu). Mamy tu zatem zestawienie Niemiec, Hiszpanii i Austrii. Mieszanka bardzo bogata, ale właściciele poznańskiej restauracji postanowili jednak wzbogacić ją o akcent włoski (bo taka właśnie kuchnia króluje w poznańskim Fidelio). Do końca nie jestem pewna czym się kierowali. Być może ta opera związana jest z jakimś ważnym wydarzeniem w ich życiu, a może po prostu podoba im się słowo, a właściwie imię Fidelio (tak… przy wypowiadaniu tego słowa język wykonuje przyjemną akrobację).

O tej restauracji słyszałam już bardzo dużo pozytywnych opinii. Jeśli nie w kontekście wyśmienitego jedzenia, to w kontekście restauracji Villa Magnolia (ci sami właściciele). O ile kuchnie narodowe w wydaniu polskim traktuję zawsze z przymrużeniem oka, o tyle w przypadku kuchni włoskiej nie do końca potrafię ten zabieg skutecznie stosować. Owszem kuchnia włoska jest stosunkowo prosta, jednak tę prostotę rekompensuje jakość składników. W Poznaniu, w większości włoskich restauracji pierwsze założenie jest niezwykle chętnie stosowane, odwrotnie proporcjonalnie do tego drugiego. Tym samym do włoskich restauracji wybieram się raczej sporadycznie. Do Fidelio wchodziłam zatem z mieszanymi uczuciami. I te mieszane uczucia towarzyszyły mi przez większą część posiłku. Po wejściu, moim oczom ukazał się kelner, który choć elegancko ubrany, przez dłuższą chwilę nas ignorował. Ociągał się także dość długo z dostarczeniem menu, które ostatecznie zjawiło się na naszym stole, jednak o kartę win musieliśmy poprosić sami. Ten sam kelner bardzo pozytywnie zareagował na pytanie o możliwość robienia zdjęć. Wyraził zgodę bez chwili zastanowienia, najmniejszego zdziwienia, czy tych wszystkich denerwujących pytań. Bez wątpienia objawił się tutaj jego profesjonalizm. Tak samo jak w przypadku informacji dotyczących wymienionych w menu dań. Dlatego też, mimo kilku początkowych uchybień, traktuję go jako profesjonalistę w swoim zawodzie. Jeżeli chodzi o wnętrze to jest to zdecydowanie nie moja bajka. Dużo koloru pomarańczowego, świeczki, aniołki, białe meble o spękanej fakturze (zapewne mają swoją fachową, niestety nieznaną mi nazwę). Do wyboru miałam albo dużą salę dla palących, albo niewielką salę dla niepalących, ale w bliskim sąsiedztwie otwartej kuchni (od panującego w restauracji zaduchu szczypały mnie oczy). Z podniszczonego menu zamówiłam Melanzane alla siciliana, czyli kolejny sposób na bakłażana. Niewątpliwie smaczny. Cienkie plastry oberżyny przełożone mozzarellą, w delikatnej panierce, podane z drobno pokrojonymi pomidorami z czosnkiem i selerem naciowym. Po zjedzeniu tej przyjemnej przystawki, czekało mnie coś, co budziło we mnie zdecydowanie więcej emocji. Piotrosz (czy jak kto woli Święty Piotr lub John Dory). Ryba ta już od dłuższego czasu cieszyła się moim zainteresowaniem, jednak dotychczas nie spotkałam jej w żadnej z poznańskich restauracji. Początkowo zdecydowałam się wprawdzie na turbota (przyrzekając sobie, że wkrótce wrócę na Fidelio wypróbować piotrosza). Pan kelner poinformował mnie, że turbota nie ma, ale proponuje piotrosza, który tak jak turbot może zostać podany w sosie z musującego wina (wszelkie sosy na bazie wina, podawane do ryb tropię usilnie od czasów mozelskich wakacji, w trakcie których poznałam smak doskonałego sosu rieslingowo - śmietanowego). Ryba została podana w towarzystwie kluseczek gnocchi (włoskie kopytka) i sałatki (liście sałaty z pomidorem, papryką i vinaigrettem). O ile kluseczki były raczej kiepskie, sałatka przyzwoita, o tyle osławiony piotrosz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Bo choć mrożony, obtoczony w mące i obsmażony na patelni, był niezwykle delikatny i smaczny. Białe, zwarte mięso rozpływało się w ustach (wprost nie mogę się doczekać, kiedy spróbuję świeżego piotrosza). Jak dla mnie był wart swojej ceny. Sos na bazie prosecco (lub innego wina musującego), śmietany i musztardy utrzymywał miły balans pomiędzy słodyczą wina, a kwasowością musztardy. Zapomniałam dodać, że przed posiłkiem podano smaczne pieczywo (ciasto na pizzę potraktowane oliwą, bazylią i oregano) i karafkę białego, wytrawnego, stołowego wina, o którym nie potrafię powiedzieć nic więcej poza tym, że było smaczne (choć niespecjalnie godne uwagi, jak to z winami stołowymi zazwyczaj bywa). Na koniec zamówiliśmy creme brulee. Był udany, choć osobiście uważam, że konsystencja była trochę zbyt płynna (i niestety nie mogę zgodzić się z Marcinem, że był równie smaczny co w La Passion du Vin).

Do Fidelio wchodziłam z mieszanymi uczuciami i do teraz trudno mi wydać jednoznaczną opinię w sprawie tej restauracji. Obsługa jest dość profesjonalna, wnętrze średnie, a jedzenie godne uwagi i powrotu. Być może wyjdzie z tego kolejna letnia ocena, ale przecież to jedzenie jest zazwyczaj najważniejsze, a to serwowane w Fidelio niewątpliwie zasługuje na pochwałę. Na koniec dodam jeszcze dwa słowa o muzyce, bo choć znów niemal zapominałam o tej kwestii, to okazało się, że jest ona dość znaczącym elementem dla naszych czytelników, o czym dowiedzieliśmy się z jednej ostatnich dyskusji na Facebook’u. Otóż, w restauracji posłuchać można było niezbyt głośnej i nienarzucającej się, włoskiej muzyki popularnej (o ile ktoś nie jest uprzedzony do "wyżelowanych" włoskich amantów, powinno być ok).

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4+
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


ON:
Fidelio znajduje się przy ruchliwej ulicy Garbary, jednak w środku restauracji jest nad wyraz spokojnie. Z zewnątrz lokal nie prezentuje się specjalnie, niemniej na zdjęciu, ku mojemu zdziwieniu wyszedł przyzwoicie. Może to siarczysty mróź nie pozwolił mi nacieszyć oka, jak należy. Zostanę jednak przy swoim, że to obiektyw coś pozytywnie przekłamał, a elewacji przydałoby się odnowienie. Po wejściu do środka znaleźliśmy się w niewielkim korytarzyku, gdzie przywitał nas kelner ubrany w białą koszulę i czarny krawat. Dalej przeszliśmy do dużej, ciemnej sali dla palących, a następnie po schodkach do mniejszej, jaśniejszej sali z półotwartą kuchnią. Ocena wystroju Fidelio jest kwestią gustu. Jednym będzie się strasznie podobał, a innych będzie wręcz odrzucał. Ja jestem gdzieś po środku - nie zachwyca mnie, ale też nie razi. Po prostu przytulne wnętrze, jak niemal każda włoska knajpka w Poznaniu.

Dziwny kontrast menu polega jednak na tym, że wyświechtana i wręcz rozpadająca się w rękach karta zawiera pozycje o wyśrubowanych cenach, których apogeum zostało osiągnięte przy półmisku owoców morza za 330 zł. Podobnie jest zresztą z kartą win, gdzie na zalaminowanej i niebieskiej kartce mamy zaledwie kilka trunków, a wszystkie w mało przystępnych cenach. Trochę to dziwne, jednak przedsmak tego poczułem już przed wizytą. Zaskoczyło mnie bowiem, że tak znana, ceniona i prestiżowa restauracja nie posiada własnej strony internetowej.

Abstrahując jednak od wszelkich wspomnianych kuriozów - zamówiłem zupę z pieczonej papryki i pesto (Zuppa di peperone con pesto), sznycle nadziewane szynką parmeńską i szałwią (Costoletta alla saltimbocca) oraz ćwierćlitrową karafkę prostego, czerwonego wina domu. Wpierw otrzymaliśmy jednak koszyk wypełniony smacznym, świeżo wypieczonym pieczywem, do którego zabrakło mi jedynie masła czosnkowego. Podana później zupa była jednak wyśmienita - kremowa w konsystencji i delikatnie słodkawa w smaku, co sprawiło, że nie miałem żadnych wątpliwości, że jej głównym składnikiem była pieczona, a nie żadna inna papryka. Dodatek w postaci pesto jeszcze wzbogacał jej i tak bogaty smak. Porcja też była jak najbardziej odpowiednia i jedynie do czego mógłbym się przyczepić, to fakt, że choć ciepła, to nie została podana gorąca - jak najbardziej lubię. Równie wyborne co zupa okazały się sznycle - dwa bardzo cieniutkie kawałki chudego mięsa, na których spoczywała szynka parmeńska. Pierwszy raz spotkałem się przy tym z ciekawym w smaku i dość oryginalnym zestawieniem mięsa i szałwii, która była głównym składnikiem sosu. Wspomnę też, że do każdego dania można bezpłatnie domówić pieczone ziemniaki, kluseczki, sałatę mieszaną i warzywa gotowane lub grillowane. Ja domówiłem warzywa grillowane (papryka, cukinia i bakłażan) oraz pieczone ziemniaki. Trochę proste w formie były te dodatki, ale tak jak warzywa się obroniły, to ziemniaki były bardzo przeciętne. Deser tradycyjnie już - zamówiliśmy wspólnie z moją partnerką. Jako, że nie było już babeczek rumowych zdecydowaliśmy się na polecany przez kelnera Creme Brulee - francuski krem z jaj, śmietany, cukru i wanilii, który uwieńczony jest warstwą skarmelizowanego, brązowego cukru. W kwestii deseru muszę przyznać najwyższą notę, bowiem był to najlepszy (exequo z La Passion du Vin) creme brulee, jaki jadłem w Poznaniu. Duży plus przyznaję także za obsługę, bo choć na drugie danie (w przeciwieństwie do pierwszego i deseru) czekaliśmy dość długo, jak na pustawą restaurację, to kelner nie dość, że bardzo sympatyczny i pomocny w wyborze dań, to jeszcze wyjaśniał nam na bieżąco wszystkie nasze wątpliwości. Ogólnie zauważyłem w Fidelio bardzo elastyczne podejście do szeroko pojętej obsługi klienta. I tak jak w niektórych restauracjach są sztywne kanony potraw, których nie wiadomo dlaczego nie można naruszyć, to w Fidelio miałem wrażenie, że bez problemu skomponowałbym własne danie, a obsługa nie miałaby żadnego problemu z jego wykonaniem.

W restauracji Fidelio znajdziemy zatem bardzo dobre jedzenie, profesjonalną obsługę oraz przyzwoite wnętrza. Było to jednak najdroższe z opisanych przez nas wyjść i w takiej perspektywie muszę je ocenić. Zdarzało nam się bowiem, że za mniejszą kwotę odwiedzaliśmy restauracje gdzie w przyjemniejszym wnętrzu otrzymaliśmy równie dobre jedzenie. Skoro ceny w Fidelio są wymagające dla gości, to i ja jestem wymagający względem Fidelio, bardziej niż wobec innych restauracji. Jednak i tak tam wrócę, aby wypróbować pizzę, która choć też stosunkowo droga - wyglądała niezmiernie smakowicie, na stoliku który mijałem wychodząc.

PS Największy problem (oprócz cen), jaki wiążę z Fidelio poczułem dopiero po wyjściu. Choć w środku tego nie zauważyłem, to półotwarta kuchnia i kiepska wentylacja przyczyniły się do tego, że moje ubrania na długie godziny przesiąkły zapachem przyrządzanych potraw. Tak jak, w niskobudżetowym i borykającym się z kiepskimi warunkami lokalowymi Fast Woku - umiałem to sobie wytłumaczyć, tak trudno mi to pojąć w przypadku bądź, co bądź prestiżowego i drogiego Fidelio.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4+
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Bakłażan z mozzarellą i pesto ze świeżych pomidorów - 28 zł.
Zupa z pieczonej papryki i pesto - 21 zł.
Piotrosz na sosie z wina musującego - 60 zł.
Sznycle nadziewane szynką parmeńską i szałwią - 45 zł.
Creme Brulee - 14 zł.
Wino domu 0,25 x 2 - 27 zł.
Suma: 195 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.16

ADRES: Poznań, ul. Garbary 50
INTERNET: brak strony WWW

Bookmark and Share

środa, 20 stycznia 2010

CYMES knajpa żydowska / ocena 3.91

Wybór restauracji opisanej w dzisiejszej recenzji był dziełem przypadku. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy Fashion Cafe, która jak się okazało na miejscu, zmieniła właściciela i nie oferuje już jedzenia. Dlatego też poszliśmy do wędzarni ryb Bornholm. Tam spotkała nas równie przykra niespodzianka – Bornholm został definitywnie zamknięty (mieliśmy trochę pretensji do siebie, że nie zawitaliśmy tam wcześniej). W ten oto sposób, wracając w okolice Starego Rynku trafiliśmy na knajpę żydowską Cymes.



ONA:
Restauracja Cymes gości na ulicy Woźnej na tyle długo, że na dobre wpisała mi się w pejzaż tej części Poznania. Przyznam, że już kilka razy stałam przed jej drzwiami, poznając żydowskie specjały. Za każdym jednak razem odchodziłam stamtąd z myślą, że na pewno tu wrócę, wcześniej jednak chcę bardziej szczegółowo zapoznać się z zasadami kaszrutu oraz daniami kuchni żydowskiej, tak żeby swobodnie poruszać się po menu. Owszem czulent, gęsi pipek czy cymes brzmiały znajomo, nie byłam jednak do końca zaznajomiona ze sposobem ich przygotowania. I choć normalnie nie jest to do niczego potrzebne, moja lekko neurotyczna natura domaga się takiej wiedzy przed zjedzeniem posiłku. Jak to często bywa (szczególnie w moim przypadku) ambitne plany „wzięły w łeb” lub jak z przymrużeniem oka zwykł mawiać jeden z moich ulubionych profesorów „sprawa się rypła”. Do Cymesu ostatecznie trafiłam mając mgliste pojęcie o koszernych potrawach i zasadach ich przygotowania.

Od dłuższego czasu docierały do mnie sygnały, że Cymes nie cieszy się dobrą opinią. Usłyszałam całkiem sporo poważnych zarzutów dotyczących jedzenia i chyba przede wszystkim obsługi. Do środka wchodziłam zatem trochę niepewnie, choć z dziarską miną, przygotowana na każdą okoliczność. Pierwsze wrażenie było całkiem przyjemne. Wnętrze, miało może niewiele wspólnego z designerskim rajem, ale było ciepłe i przytulne. I choć przeładowane niezliczoną ilością dodatków (menory, świeczniki, lampy, lampeczki, mosiężne garnki, porcelana, obrazy, butelki z winem, lustra) miałam wrażenie, że wszystko jest tu na swoim miejscu. Wystrój nie przedstawiał zbieraniny mebli i bibelotów z targów staroci. Klimat tworzył również umieszczony pod sufitem fryz nawiązujący motywem do tradycji żydowskiej. Jedynym elementem, który zdecydowanie mi się nie podobał, była współczesna, niezbyt estetyczna podłoga z kolorowych płytek. Miłe wnętrze nie zwiodło jednak mojej czujności. Czekałam na spotkanie z obsługą. Podeszła do nas uśmiechnięta Pani, z którą dość długo rozmawiałam o daniach zaproponowanych w menu. Chciałam coś żydowskiego, ale na skutek rozciągniętej w czasie konwersacji trochę straciłam wątek i zamówiłam coś co nie odbiega od moich zwyczajowych standardów - zupę rybną i pieczonego łososia. Ostatecznie jednak otarłam się trochę o kaszrut, ponieważ wszystko co pływa w wodzie i ma przy tym łuski i płetwy jest koszerne. Zgodnie z opisem w menu zupa miała być przygotowana z czterech gatunków ryb. Ciężko odnieść mi się do prawdziwości tego stwierdzenia, ponieważ w delikatnym rosole (zupa miała być pikantna) pływały tylko lekko twardawe kluseczki i konserwowy groszek. Łosoś miał być marynowany w winie i ziołach, jednak i tego nie mogę potwierdzić, ponieważ na tle tych nie marynowanych, nie wyróżniał się niczym szczególnym, a ze wspomnianych ziół dostrzegłam tylko koperek. Do tego zamówiłam porcję szpinaku (z mrożonki) z czosnkiem i porcję pieczywa (3 kromki suchego, białego chleba). Jedzenie w ogólnej ocenie było dość smaczne (zaznaczyć przy tym muszę, że byłam już strasznie głodna) choć naprawdę nie zapisało się w mojej pamięci niczym wyjątkowym i tak też było podane (dekoracje z pomidorów i sałaty niczym w pierwszej lepszej stołówce). Jedzeniu towarzyszył kieliszek białego, izraelskiego wina, którego delikatny, śliwkowy posmak błyskawicznie znikał w ustach. Na koniec chciałam zamówić jeszcze jakiś tradycyjny deser - w tym wypadku całkowicie zdałam się na Panią kelnerkę. Po chwili na naszym stole zawitała pascha. Być może ktoś z Was wyprowadzi mnie z błędu, ale wydaje mi się, że o ile Pascha jest żydowskim świętem, o tyle w tradycji kulinarnej ma konotacje rosyjsko – ukraińskie. Za to daję mały minus (sama nie wiem czy należy się on Pani kelnerce, czy osobie, która pracowała nad menu). Twarożek z żółtkiem, mlekiem, cukrem i bakaliami był może smaczny, ale nie do końca zaspokoił mój zwyczajowy, poobiedni głód słodyczy (raziły mnie też trochę esy floresy z syntetycznych sosów).

Podsumowując, do Cymesu szłam z lekko negatywnym nastawieniem i naprawdę z uwagą śledziłam wszystko do czego mogę się przyczepić. I sama nie wiem czy akurat miałam szczęście i trafiłam na wyjątkowo dobry dzień, nową kelnerkę i wypoczętego kucharza, który przygotował w miarę dobre jedzenie (na zdecydowany plus muszę jeszcze policzyć, że Cymes jest jedną z niewielu restauracji, w której podano mi sztućce do ryby). Z drugiej strony może właściciel restauracji bacznie śledzi krytyczne uwagi o swojej restauracji i stara się na nie reagować. Sama nie wiem, ja byłam w miarę zadowolona i pomyślałam, że może czasem warto dać wcześniej skrytykowanym restauracjom drugą szansę…

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+



ON:
Nigdy nie miałem okazji, aby spróbować żydowskich potraw. Tym bardziej, ciekawy byłem restauracji Cymes. Niby jest usytuowana w sercu Starego Miasta, a nie udało mi się do niej wcześniej trafić. I tu pewna niekonsekwencja - jak dłużej pomyślę, to wychodzi, że omijałem Cymes - gdyż kuchnia żydowska niekoniecznie kojarzyła mi się z czymś nad wyraz smacznym. W końcu jednak tam dotarłem, a fakt, że miało to miejsce w mroźne i śnieżne popołudnie - sprawił, że jeszcze bardziej doceniłem ciepło i przytulność wnętrza. Może jest trochę za dużo dekoracyjnych drobiazgów, jak na tak niewielką przestrzeń, a kafelkowa podłoga nie pasuje do całości, niemniej ja czułem się tam bardzo dobrze, a drewniane, odrestaurowane i wypolerowane meble nie dość, że cieszą oko, to jeszcze są naprawdę wygodne.

Podane nam przez sympatyczną kelnerkę menu, oprócz wielu potraw, zawierało także prawdy o żydowskiej kuchni, żydowskich zwyczajach i świętach. Długo przeglądałem wspomniane menu pod kątem wyboru stricte żydowskich potraw, jednak nic nie poradzę, że ostatecznie zamówiłem zupę czosnkową, stek węgierski oraz paschę. Mamy zatem kuchnie czeską, węgierską i rosyjską. Trudno - po prostu te dania bardziej do mnie przemawiały. Szybko podana - solidna porcja, ciepłej smakowitej zupy czosnkowej z wędzonką i jajkiem zaspokoiła mój pierwszy głód oraz rozgrzała mnie jak należy w mroźne popołudnie. Dalej był jeszcze bardziej smakowity stek węgierski z boczkiem wędzonym i odrobiną sosu czosnkowego, który podano z pieczonymi ziemniakami i surówką. Sam stek był bardzo cienki, dobrze wysmażony i chudy. Może i większość rasowych amatorów steków oburzyłaby się na jego widok, niemniej choć prawdziwym stekiem to pewnie nie było, to jako mięso bardzo mi smakowało. Na koniec zdecydowaliśmy się w dwójkę na paschę, a więc deser z twarożku i bakalii (rodzynek, migdałów, orzechów i skórki pomarańczowej), który został podlany malinowym i czekoladowym sosem. Osobiście wolę bardziej tradycyjne desery, ale i ten był ciekawym doświadczeniem. Koniec końców - za zupę przyznaję 4, za danie główne 4+, a za deser 3+. Wspomnieć też muszę o ciekawym i dość oryginalnym w smaku winie izraelskim - Monfort Carignan, które towarzyszyło mi przy posiłku. W kwestii oferowanych w Cymesie win, zaciekawił mnie także fakt, dlaczego winem domu jest trunek z Hiszpanii. Zagadka została rozwiązana pod koniec wizyty, gdy kelnerka wyjawiła nam w rozmowie, że knajpa Cymes i pobliski tapas bar La Rambla należą do jednego właściciela.

Reasumując będę niestety równie niekonsekwentny, jak we wstępie. Z jednej strony cieszę się bowiem, że Cymes nie zamyka się na kuchnię stricte żydowską, a z drugiej strony wciąż jestem ciekaw żydowskich potraw. Następnym razem obiecuję sobie zatem solennie, aby spróbować tego co żydowskie - mimo, że nazwy w menu nie brzmią tak zachęcająco, jak w przypadku potraw rodem z Europy.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-



KOSZTORYS:
Zupa rybna z 4 gatunków ryb słodkowodnych, z lanymi kluseczkami - 14 zł.
Zupa czosnkowa z wędzonką i jajkiem - 10 zł.
Łosoś z grilla marynowany w białym winie i ziołach - 28 zł.
Szpinak z czosnkiem - 5 zł.
Stek węgierski przełożony boczkiem wędzonym z pieczonym ziemniakiem i surówką - 28 zł.
Pascha - 12 zł.
Monfort Semillon 0,15 - 9 zł.
Monfort Carignan 0,15 - 9 zł.
Suma: 115 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.91

ADRES: Poznań, ul. Woźna 2/3

Bookmark and Share

poniedziałek, 11 stycznia 2010

HANAMI SUSHI - lunch / ocena 4.44

Jakiś czas temu na ulicy Wrocławskiej naszą uwagę zwróciły dwa nowe lokale. Francuską restaurację L'Heroine odwiedziliśmy w listopadzie. Teraz przyszła kolej na sushi bar Hanami.


ONA:
Mam to szczęście, że w pobliżu mojego domu rodzinnego rośnie stary, wiśniowy sad. W związku z tym, to właśnie wiśniowy sad był miejscem moich zabaw w okresie dzieciństwa, a obserwacje delikatnych płatków kwitnących wiśni - wiosenną codziennością. O ich urodzie mogłabym pisać całkiem sporo, jednak jedyne co bym osiągnęła to Mount Everest kiczowatego sentymentalizmu, wpędzając tym samym w kompleksy niejednego scenarzystę telenoweli brazylijskich... Na pewno też, ani odrobinę nie otarłabym się o doskonałość japońskiej tradycji Hanami. Bo Hanami to właśnie zwyczaj oglądania i podziwiania urody kwiatów (szczególnie kwitnących wiśni). Tę wdzięczną nazwę wykorzystał także jeden z nowo powstałych poznańskich sushi barów.

Wnętrze lokalu wpisuje się w panujący w stolicy wielkopolski „suszarski” trend - oszczędny styl przełamany kilkoma bardziej wyrazistymi akcentami. Bar o falistej linii, zwisające nad nim intensywnie czerwone (po rozświetleniu wpadające w pomarańcz), okrągłe lampy i prostokąty delikatnego, półprzezroczystego płótna ukośnie zawieszone nad stolikami. Po przekroczeniu progu lokalu bardzo szybko powitała nas młoda kelnerka, która na początku przeprowadziła z nami wyjątkowo szczegółowy wywiad dlaczego i jakim celu chcemy zrobić zdjęcia restauracji. Być może bała się sama podjąć decyzję w tej sprawie. Ostatecznie jednak okazała się być wyjątkowo sympatyczną i chętną do rozmowy na temat restauracji osobą. Z racji tego, że chodziło nam raczej o szybki obiad, a nie sarmacką ucztę zamówiliśmy zestawy lunchowe. Zestawy były urozmaicone. Mój zawierał 6 kawałków maki z krewetką, nigiri z krewetką (które wymieniłam z moim towarzyszem na nigiri z łososiem), dwie sałatki, ryż w sosie teryiaki i zupę miso. Pierwszy plus dałabym za ładne podanie. Kawałki maki były zgrabne, równe i starannie poukładane. Nie były to jakieś wyszukane kompozycje, ale zdecydowanie mogę powiedzieć, że na moich talerzach panował miły dla oka porządek. Co do smaku sushi, osobiście nie mam zastrzeżeń, wszystko było bardzo dobre. Tak samo zupa miso, w której pływała wyjątkowo dorodna krewetka. Do tego podano słodkawy ryż – smaczny, warzywa smażone w sosie teryiaki - również apetyczne, choć trochę mało oryginalne i sałatkę z kapusty pekińskiej i marchewki, suto zaprawionej świeżym imbirem – smak ciekawy, choć nie byłam w stanie zmęczyć całej porcji (co było prawdopodobnie również efektem przejedzenia). Jeżeli miałabym być jednak trochę czepialska, to mogłabym również sformułować kilka krytycznych uwag. Pierwsza dotyczyłaby sera tofu pływającego w mojej zupie miso. Miałam wrażenie, że do zupy dodano tofu sałatkowego. Nie jestem w tej dziedzinie specjalistką, ale przyzwyczajona jestem do rozróżniania aksamitnego, gładkiego i bardzo delikatnego tofu stosowanego do zup i tego twardszego, o gąbczastej strukturze, które zwyczajowo dodaje się do sałatek. Dalej, ryż do sushi, który był nazbyt schłodzony. Wydawało mi się, że standardowo powinien być utrzymany w temperaturze pokojowej, a ten w Hanami był prawdopodobnie przechowywany w lodówce. Chcę przy tym wyraźnie zaznaczyć, że zestaw ten był przygotowany na świeżo. Jakiś czas temu, korzystając z oferty lunchowej w jednej z popularniejszych restauracji sushi w Poznaniu, dostałam zestaw, który został przygotowany rano i od rana przetrzymany w całości w lodówce. Tutaj taka fuszerka z pewnością nie miała miejsca. I ostatnia rzecz za którą dałabym mały minus to herbata ekspresowa. Przyznam szczerze, że nie czułam specjalnej różnicy w smaku, niemniej zwykło się mówić, że dobra herbata to przede wszystkim ta „sypana”, liściasta. Dlatego wspominam o tym wyłącznie z myślą o wyjątkowych smakoszach tego napoju.

Podsumowując, sushi bar Hanami bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Wnętrze może nie należy do wyjątkowych, ale obsługa jest na poziomie, a jedzenie naprawdę dobre. Właścicielom i obsłudze życzę zatem powodzenia w dalszym budowaniu pozycji na zatłoczonym, poznańskim rynku „suszarskim”. A te kilka rzeczy, które skrytykowałam to tak raczej z obowiązku. Niemniej w moich oczach ostateczną próbą dla Hanami będzie nasza ponowna wizyta, tym razem połączona z zamówieniem jedzenia z menu głównego.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5-


ON:
Hanami jest kolejnym z nowo powstałych sushi barów w Poznaniu. Ciekawy byłem zatem, jaką nową jakość sobą wnosi. Jeżeli ktoś często mija witrynę lokalu, to bez trudu zauważy, że codziennie oferują tam ciekawe promocje. I tak - gratis do zestawu sushi otrzymamy w zależności od dnia - kieliszek wina, japoński drink, herbatę lub małą zupę. Nas jednak skusiło coś innego - równie ciekawie zapowiadająca się i stosunkowo niedroga oferta lunchowa.

W Hanami możemy zasiąść przy wysokim barze, przy stoliku w dwóch dość przestronnych salach lub w kameralnym vip roomie. Całość jak najbardziej może się podobać, niemniej wnętrze wydało mi się dość chłodne z powodu czarnej (kafelkowej) podłogi oraz dość niefortunnie zastosowanej okleiny okiennej. Po wejściu do środka skupiłem jednak swoją uwagę na obsłudze. Spotkało mnie bowiem déjà vu, do którego powoli zaczynam się przyzwyczajać w kontekście poznańskiego rynku sushi. Tak, bowiem, jak za barem Kuro stał sushi master znany mi wcześniej z Sakany, tak w Hanami rozpoznałem sushi mastera i kelnerkę z Kyokai. Mały jest ten nasz świat, jednak jak najbardziej kibicuję przedsięwzięciu, jeżeli pracownik uważa, że może poprowadzić lokal lepiej od swojego pracodawcy, zdobywa fundusze na realizacje swoich pomysłów i podejmuje wyzwanie. Z trzech oferowanych (przez cały dzień) zestawów lunchowych zdecydowałem się na Sake Lunch, na który składały się - zupa miso z łososiem, 6 szt. maki z łososiem, 1 szt. nigiri z łososiem, miseczka gotowanego ryżu, talerzyk warzyw smażonych w teriyaki oraz talerzyk sałatki z sosem imbirowym. Cały zestaw wyglądał dość imponująco. Efekt ten potęgowała spora drewniana taca, na której podano zestaw do stołu. Całość była przy tym bardzo, ale to bardzo smaczna. Może najmniej warte uwagi były za mało wyraziste warzywa i niezbyt oryginalna sałatka, niemniej z nawiązką rekompensowały to - bardzo dobra zupa, wprost wyborne sushi i ciekawie zaprawiony ryż na słodko. Może ktoś (tak jak ja z początku) pomyśli, że trochę mało tego sushi w tym zestawie. Warto jednak przeliczyć sobie wszystko dokładnie. Zapewniam, że okaże się wówczas, że za 33 zł nie znajdziemy nigdzie więcej - ba, znajdziemy znacznie mniej. Szczerze zatem polecam zestawy lunchowe w Hanami. W kwestii obsługi też same superlatywy - co prawda sympatyczna, pomocna i uczynna Pani kelnerka dość szczegółowo nas maglowała, nim uzyskaliśmy finalną zgodę na fotografowanie - niemniej dalsza obsługa była już bez zarzutu.

Sushi master z Hanami był pierwszym człowiekiem z branży, który podczas naszej wizyty rozpoznał nas i przyznał, że czyta nasz blog. Z obawą w głosie stwierdził też, że jesteśmy dosyć surowi w naszych ocenach. Po pierwsze, nie uważam, że jesteśmy tacy surowi. Po drugie, oferując takie sushi, za tak rozsądną cenę - master/współwłaściciel nie powinien się niczego obawiać :)

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5-


POST SCRIPTUM:
W styczniu i maju byliśmy w Hanami na jednych z bardziej udanych lunchów. W październiku wróciliśmy tam (już bez aparatu) na coś więcej i spotkało nas niemałe rozczarowanie. Poprawiono co prawda wystrój, ale zarówno smak, jak i sposób podania sushi odbiegał od tego z czym dotychczas kojarzył nam się lokal. Fakty te w zestawieniu z nowymi twarzami sushi masterów i kelnerek, skłaniają nas do rozważań, czy zmienił się tam właściciel, czy może to nowa polityka opłacalności przy intensywnej promocji poprzez zakupy grupowe? Tak, czy inaczej - wielka szkoda!

KOSZTORYS:
Ebi Lunch (gotowany ryż, zupa miso z krewetką, warzywa smażone w teriyaki, sałatka z sosem imbirowym, 6 szt. maki z krewetką, 1 szt. nigiri z krewetką) - 33 zł.
Sake Lunch (gotowany ryż, zupa miso z łososiem, warzywa smażone w teriyaki, sałatka z sosem imbirowym, 6 szt. maki z łososiem, 1 szt. nigiri z łososiem) - 33 zł.
Dzbanek zielonej herbaty - 7 zł
Suma: 73 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.44

ADRES: Poznań, ul. Wrocławska 21

Bookmark and Share

środa, 6 stycznia 2010

PAŁAC IWNO / ocena 3.78

Tym razem, dość nieoczekiwanie zostaliśmy zaproszeni przez rodzinę na niedzielny obiad do neorenesansowego pałacu Iwno (ok. 25 km na wschód od Poznania). Wspomniana spontaniczność dała się we znaki tym, że akurat nie mieliśmy przy sobie aparatu (zdjęcia wykonaliśmy pożyczonym). Kolejnym wyróżnikiem jest fakt, że posiłek zjedliśmy w 7 osobowym gronie - stąd większa liczba zdjęć z potrawami. Tak czy inaczej zapraszamy Was do lektury naszej pierwszej, zamiejscowej relacji.



ONA:
Czasami zastanawiam się jaka jest przyczyna tego, że dania kuchni polskiej robią w świecie znikomą karierę. Owszem, rozmawiając z obcokrajowcami można się dowiedzieć, że w Polsce jemy barszcz i bigos, ale jest to zazwyczaj wiedza a priori (nie tylko przed, ale i opierająca się ewentualnemu, głębszemu doświadczeniu). Gdybym miała wybrać jedno danie, które dobrze rozreklamowane, mogłoby zrobić w świecie oszałamiającą karierę byłaby to botwinka (oczywiście mam również kilka innych typów). Nie potrafię pogodzić się z tym, że np. takie pospolite gazpacho znane i lubiane jest chyba na całym świecie, podczas gdy nasza botwinka nadal pozostaje w cieniu. A przecież wygląda pięknie, smakuje jeszcze lepiej i do tego nie wymaga ani wielkich kulinarnych zdolności, ani przesadnie wyszukanych składników. Ta wykwintniejsza i bardziej skomplikowana kuchnia staropolska to oczywiście zupełnie inna bajka, zresztą z informacji, które jakiś czas temu do mnie dotarły, szef kuchni w restauracji Amber Room w Warszawie (tej, która ma ambicję zdobycia pierwszej gwiazdki Michelin w Polsce) podejmuje próby popularyzowania kuchni Polskiej w nowoczesnej odsłonie. Z jednej strony bardzo się cieszę, że ktoś podejmuje takie wysiłki, a z drugiej jestem niezwykle ciekawa efektów. Z pewnością niebawem się tam wybierzemy, tymczasem jednak wróćmy do Pałacu w Iwnie, którego restauracja również proponuje dania kuchni polskiej (choć nie tylko) - raczej z gatunku tych swojskich i domowych.

Fajnie jest wybrać się w wolny dzień na taką wycieczkę, szczególnie jeśli pogoda dopisuje (nam odpowiadał ten mroźny, śnieży dzień). Tak po prostu, bez wygórowanych oczekiwań zapoznać się z bliższą i dalszą okolicą. Kiedy dotarliśmy przed pałac w Iwnie poczułam całkiem swojską atmosferę. Sam budynek i jego wnętrze ma oczywiście swoje lata, ale konwencja wystroju i pewne nieudolne prace remontowo - konserwatorskie sprawiły, że pałac choć urokliwy, pozbawiony został dostojnej elegancji (szczególnie chodzi mi o wnętrze). Tym samym nie „trąci” muzealnym charakterem. Sprawia przyjemne wrażenie, balansując przy tym na granicy stylu minionych epok i kiczu... Osobiście niespecjalnie mi to przeszkadzało, choć pewnie jak każdy prawdziwy Polak nie mogłam oprzeć się wrażeniu i powracającym myślom, że gdybym miała pieniądze, to (hoho) zrobiłabym tu prawdziwy raj na ziemi, pieczołowicie odtwarzając każdy detal.
Usiedliśmy przy bardzo przestronnym, okrągłym stole, w dość ciemnej sali. W tle nienachlanie dźwięczał Louis Armstrong z repertuarem swoich zimowych standardów, a my rozsiedliśmy się wygodnie w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków (na plus chcę jeszcze dodać, że sala, choć bardzo wysoka i z dużymi oknami była naprawdę ciepła). Z menu wybrałam zupę borowikową z prażonym ryżem basmati i łososia świeżo podwędzanego z sałatką grecką, sosem cytrynowym i bagietką z masłem. Zasadniczym problemem zupy była sól. Zaznaczę przy tym, że nie byłam jedyną osobą, która zdecydowała się na borowikową. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że ilość soli znacząco przekracza akceptowalne normy. Trochę szkoda, ponieważ, gdyby nie ta sól zupa pewnie byłaby niezła, a za bardzo ciekawy akcent w postaci prażonego ryżu basmati kucharzowi należą się specjalne brawa. Jeśli chodzi o zupy grzybowe wolę wprawdzie te „niezmiksowane”, bo gładka grzybowa masa budzi czasem moją podejrzliwość - w tym wypadku nie był to jednak największy problem. Dalej przyszedł czas na podwędzanego na ciepło łososia. To danie choć dalekie od ideału mogę zaliczyć do smacznych. Łosoś, który pod wpływem wędzenia nieco się przesuszył, roztaczał tak intensywny aromat wędzarniczy, że zapach ten towarzyszył mi jeszcze długo po posiłku. Tak jakbym to ja została uwędzona razem z łososiem, tak przy okazji. Dobrze, że ryba podana została w towarzystwie lekkich dodatków, dzięki czemu danie nie sprawiało wrażenia ciężkiego. Sałatka grecka, należała od typowych przedstawicieli gatunku. Do tego niewielka porcja pieczywa, potraktowana jak dla mnie zbyt obfitą porcją roztopionego masła. Ogólnie jedzenie było ciekawe i dość smaczne. Niewątpliwie też pracujący w Iwnie kucharz potrafi błysnąć inwencją – wspomniany wcześniej ryż, dekoracje z usmażonego, chrupiącego makaronu, czy doskonale przyrządzony boczek. Mięsne dania naszych towarzyszy zgarnęły całkiem sporo pochwał i pomruków zadowolenia, niemniej pojawiły się również dwa rozczarowania. Jedna z osób zamówiła spaghetti z krewetkami black tiger, w którym smętnie pływało kilka krewetek koktajlowych. Najwyraźniej ewentualne ubytki w rozmiarze pomiędzy krewetkami black tiger, a krewetkami koktajlowymi zrekompensować miała porcja łososia (o której w menu nie było mowy). Mimo afery krewetkowej danie ostatecznie uznane zostało za smaczne. Drugie rozczarowanie spotkało natomiast wybrednego „kawosza”. Stwierdził on bowiem, że kawa, którą otrzymał po obiedzie, spokojnie mogłaby konkurować o palmę pierwszeństwa z wywarem ze szczura.

Przez cały posiłek obsługiwała nas bardzo radosna kelnerka, która choć pomocna i sympatyczna, sprawiała wrażenie trochę zakręconej. Jednak na naszą uwagę o bardzo słonej zupie, zareagowała (poniewczasie)- mówiąc, że powiadomiła już kucharza, który przeprosił za incydent, zapewniając przy tym, że dołoży wszelkich starań, aby taka sytuacja się nie powtórzyła (jednostkowy charakter tej wpadki potwierdziła jedna z osób z naszego towarzystwa, która borowikową próbowała tutaj wcześniej, podobno była bardzo smaczna i nieprzesolona). Na koniec w ramach rekompensaty, osobie, która zamówiła dodatkowe piwo, nie zostało ono doliczone do rachunku. Z tego co dowiedzieliśmy się na miejscu, jest to niezwykle popularna weselna miejscówka. W związku z tym przez większą część posiłku, ktoś z obsługi oprowadzał młode pary z rodzinami, pokazując możliwości lokalowo - organizacyjne jakie zapewnia pałac w Iwnie. Było to dość denerwujące – pielgrzymi w kurtkach i płaszczach przechadzający się między stołami restauracji i żywo dyskutujący na interesujące ich tematy, psuli trochę atmosferę, sprawiając, że czułam się niczym w dworcowej poczekalni.

Cały wyjazd, mimo kilku krytycznych uwag, mogę uznać za udany. Gdybym jednak miała tylko jeden dzień na zapoznanie jakiegoś obcokrajowca z kuchnią polską raczej do Iwna bym się nie wybrała. Nie wiem też jak lokal oceniłby ktoś, kto specjalnie przyjechałby tu z drugiego końca Poznania…Dlatego polecam raczej tym, którzy lubią wycieczki turystyczno - krajoznawcze, wiejskie plenery i nadgryzione zębem czasu wielkopolskie pałace. Dla samego jedzenia nie ma sensu wybierać się aż tak daleko, ale jeśli potraktować je w kategorii dodatku do niedzielnej wycieczki za miasto, to z pewnością jest to propozycja warta rozważenia.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+



ON:
Pałac Iwno został zbudowany w latach 1851-55 dla Józefa Mielżyńskiego. Jako amator historii uwielbiam takie miejsca. Tym bardziej, że zarówno neorenesansowy pałac, pobliska oficyna oraz otaczający je park krajobrazowy - wciąż żyją i mają się całkiem dobrze. Na miejscu oprócz restauracji i usług hotelowych odnajdziemy także stadninę koni oraz plenery znane z kręconego tu w latach siedemdziesiątych serialu "Karino". Miałem to szczęście, że dotarłem tam w środku śnieżnej zimy, co spotęgowało jeszcze urok krajobrazu.

Po przekroczeniu pałacowego progu znaleźliśmy się w obszernej sieni z marmurową podłogą, drewnianą klatką schodową i czarnym fortepianem. Dalej przeszliśmy do wysokiej, nieckowato sklepionej sali, gdzie znajduję się restauracja. Choć neorenesansowa dekoracja wnętrz wymaga delikatnego odnowienia, to bardzo ujęła mnie swoim klimatem (dawne portrety na ścianach, stare komody oraz oryginalny piec kaflowy). Wraz z upływem czasu pojawił się jednak mały problem z oświetleniem, które jest na tyle przytłumione, że późnym popołudniem goście siedzą w półmroku (stąd też konieczność użycia lampy błyskowej przy fotografowaniu potraw). Co mnie zaskoczyło na plus, to temperatura wewnątrz lokalu. Podświadomie wyobrażałem sobie, że w środku mroźnej zimy w dużym, ponad dwustuletnim pałacu musi być dość chłodno. Nic bardziej mylnego - było bowiem ciepło i przytulnie. Z menu zamówiłem krem pomidorowy oraz medaliony z kurczaka z boczkiem. Przyznam, że krem choć z pewnością świeży i w miarę smaczny, to był dość nijaki i nazbyt chłodny. Ładnie podane medaliony choć również smaczne, były z kolei nazbyt przypieczone (tak zresztą jak i warzywa z przyprawą orientalną) przez co z założenia lekkostrawne danie zyskiwało niechlubnie na ciężkości. Sytuacje ratował jednak wyborny i chrupiący boczek oraz delikatne puree ziemniaczane. Posiłek uprzyjemniała także lampka prostego chardonnay z winnicy Sol de Chile. Obsługa kelnerska była bardzo sprawna, niemniej milcząca, przez co mało pomocna przy wyborze dań. Inny jednak problem w kwestii ogólnie pojętej obsługi to wycieczki narzeczonych i ich rodziców, które za naszymi plecami kilkakrotnie oprowadzał zarządca przybytku. Rozumiem, że pałac "żyje" z wesel i cieszę się, iż mieliśmy na tyle szczęścia, że akurat podczas naszej wizyty nie był zarezerwowany, niemniej wspomniane wycieczki są niekomfortowe dla gości przy stolikach. Chcąc, nie chcąc dowiedziałem się mimochodem, że organizują 200 wesel w roku w cenie od 120 zł na osobę, przy czym maksymalna pojemność to 120 osób, a w jednej sali mieści się spokojnie 5 okrągłych stołów ;)

Polecam wizytę w Iwnie tym wszystkim, którzy podczas wypadu poza miasto chcą połączyć aspekt kulinarny z historycznym. W Poznaniu możecie znaleźć co prawda i lepszą kuchnię i obiekty bardziej historyczne, niemniej pałac w Iwnie bez wątpienia posiada swoją unikalną atmosferę!

PS W pałacowym parku jest staw z wyspą, na której wznosi się kopiec (zwany niegdyś Napoleonką), gdzie wg legendy popijał kawę sam Napoleon.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4



ONI:



KOSZTORYS DLA 7 OSÓB:
Zupa borowikowa z prażonym ryżem basmati x 4 - 48 zł.
Krem pomidorowy - 10 zł.
Tagliatelle z łososiem i szpinakiem - 21 zł.
Spaghetti z rukolą i krewetkami black tiger - 26 zł.
Łosoś świeżo podwędzany (sałatka grecka, sos cytrynowy, bagietka, masło) - 33 zł.
Medaliony z kurczaka z boczkiem (warzywa z przyprawą orientalną, puree ziemniaczane) - 27 zł.
Sakiewki drobiowe ze szpinakiem i kurkami (ziemniaki opiekane, sałatka grecka) - 22 zł.
Polędwiczki z boczkiem (ziemniaki opiekane, sałatka grecka) - 29 zł.
Schab panierowany z kością (ziemniaki zasmażane, kapusta kwaszona) - 24 zł.
Sol de Chile Varietal Chardonnay 0,125 x 3 - 45 zł.
Herbata Lipton - 5 zł.
Kawa czarna - 6 zł.
Żywiec 0,5 - 6 zł.
Pepsi 0,2 - 3 zł.
Suma: 305 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Zupa borowikowa z prażonym ryżem basmati - 12 zł.
Krem pomidorowy - 10 zł.
Łosoś świeżo podwędzany (sałatka grecka, sos cytrynowy, bagietka, masło) - 33 zł.
Medaliony z kurczaka z boczkiem (warzywa z przyprawą orientalną, puree ziemniaczane) - 27 zł.
Sol de Chile Varietal Chardonnay 0,125 x 2 - 30 zł.
Suma: 112 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.78

ADRES: Iwno, ul. Park Mielżyńskich 1

Bookmark and Share

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...