piątek, 25 czerwca 2010

BOCUSE D'OR EUROPE 2010 - degustacja przedkonkursowa

Kilka tygodni temu trafiła nam się prawdziwa gratka. Zaproszono nas na przedkonkursową degustację dań przygotowywanych na eliminacje Bocuse d’Or Europe. Skosztowanie potraw przygotowanych przez zastępcę szefa kuchni Hotelu HP Park - Rafała Jelewskiego oraz jego pomocnika Bartosza Budzyńskiego było dla nas prawdziwą przyjemnością!


ONA:
Wspomnienia degustacji odżyły całkiem niedawno, kiedy to dowiedzieliśmy się, że Pan Rafał przeszedł europejskie eliminacje i zakwalifikował się do światowego finału konkursu Bocuse d’Or 2011. Nakręcony telefonem komórkowym (chyba) filmik z ogłoszenia wyników genialnie oddaje rangę konkursu. Przyznam, że oglądałam go kilka razy, bo podpatrywanie czyjejś dzikiej i pozbawionej hamulców radości niezmiennie wywołuje uśmiech na mojej twarzy. A było z czego się cieszyć, bo Bocuse d’Or to jeden z bardziej prestiżowych konkursów kulinarnych na świecie.

W tegorocznych eliminacjach, drużyny z 20 krajów przygotowywały dowolne dania z wykorzystaniem określonych składników. Każda z reprezentacji miała do dyspozycji halibuta sterling (ok. 5-6 kg) i szwajcarską cielęcinę (do wyboru: głowa cielęca bez kości, nóżki cielęce, grasica) oraz comber z kością. Te składniki były obowiązkowe i miały z nich powstać dania w dwóch kategoriach tematycznych, dla 14 osób, na 14 talerzach. Menu prezentowało się następująco:

Dania rybne:
Halibut Sterling wędzony na dymie brzozowym, kalmary faszerowane halibutem, pomidorami, kaparami i szczypiorkiem, cannelloni z halibuta, polenta w czarnym sezamie faszerowana pomidorami, rolada z halibuta z warzywnym Brunoise.

Dania mięsne:
Rolada ze szwajcarskiej cielęciny z nerkami cielęcymi, w liściach szałwii i szynce parmeńskiej, grasica cielęca podana ze srebrnymi cebulkami, z dodatkiem nalewki malinowej i miodu, torcik z Purée ziemniaczanego wątroby cielęcej, policzki cielęce z białą kapustą i korzeniem chrzanu w zielonych liściach chrzanu, rożki z ciasta z młodymi warzywami.

Jako zatwardziały wielbiciel ryb pozostałam wierna daniom z halibuta, z drugiego talerza podkradając zaledwie kilka kawałków grasicy. Wszystko smakowało wybornie. Każdy z nas starał się jednak możliwie krytycznie podejść do tematu (bo takie było założenie degustacji). Moje zarzuty skierowane były w kierunku polenty (jak się okazało byłam jedyną osobą, która miała z nią problem). Polentę samą w sobie lubię, ale biorąc pod uwagę fakt, że kucharze muszą estetycznie zapełnić 14 talerzy, to dostarczona mi przed oblicze polenta nie miała szans pozostać ciepłą. A to już kojarzyło mi się wyłącznie z dramatycznymi przeżyciami przedszkolnymi nad talerzem zimnej grudkowatej, kaszki serwowanej na śniadanie, wprost z wielkiego, niebieskiego gara. Do moich faworytów mogę zaliczyć natomiast delikatnego wędzonego halibuta , cannelloni i przepyszną grasicę. Przyznam, że początkowo podchodziłam do dań z ciekawością podszytą lekką rezerwą, ponieważ uprzedzono nas, iż przygotowane zostały one przede wszystkim z myślą o jury, a nie o zwykłych „zjadaczach chleba”. Nie znając dokładnego menu, a ulegając sile nazbyt wybujałej wyobraźni myślałam o jakichś niestworzonych kombinacjach składników posypanych dajmy na to pyłkiem ze zmielonych kopyt ;). W kwestiach smakowych było jednak bardzo bezpiecznie i obyło się bez kontrowersji. Przyznam, że zaskoczyła mnie jedynie skóra z halibuta usmażona w tempurze. Pomysł dość oryginalny i smakowo przyzwoity. Jestem przy tym pewna, że dania przypadłyby do gustu każdemu (każdemu, kto nie jest wegetarianinem i lubi ryby). Tym bardziej ciekawi mnie jakie rarytasy serwuje Pan Rafał na co dzień w hotelowej kuchni. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że menu konkursowe nie mogłoby znaleźć się w karcie restauracji, gdyż przygotowanie go wymagało dużych nakładów finansowych. Stąd dania musiałyby słono kosztować, co wiązałoby się zapewne ze znikomym zainteresowaniem. Co mnie zaskoczyło najbardziej to niewiarygodna wprost dbałość o szczegóły. Nie chodziło tu tylko o estetykę podania i smak, ale także o to, jak danie zachowuje się po wbiciu weń sztućców. Cóż, być może nie powinno to być zaskoczeniem, może właśnie to jest kluczem do sukcesu.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że w Poznaniu mamy wschodzącą (a może właściwie już świecącą) gwiazdę na kulinarnym firmamencie. Pozostaje zatem tylko pękać z dumy i znaleźć jakąś dobrą okazję do ponownego wypróbowania dań wychodzących spod ręki Pana Rafała, nawet jeśli restauracja Hotelu Park jest trudno dostępna (dla osób bez samochodu i nie mieszkających w okolicach Malty) i zdecydowanie zasługuje na rewitalizację wystroju.

PS Z ciekawością śledzić też będę karierę zawodową Bartka Budzyńskiego. Młodzieniec ów w roli pomocnika pojawił się na konkursie już dwa razy, czekam zatem na jego indywidualny debiut :)



ON:
Pewnego razu otrzymaliśmy e-mail od Pana Jakuba Pindycha z Poznańskiej Lokalnej Organizacji Turystycznej, który zaprosił nas na degustację dań konkursowych w imieniu reprezentantów Polski w konkursie Bocuse d'Or Europe. Degustacja została zaplanowana na wtorek na godz. 13:00, co ze względu na pracę nie do końca nam pasowało. Ostatecznie podeszliśmy ze zrozumieniem wobec faktu, że degustacje dopasowane są do godzin treningów i zdecydowaliśmy się na jednodniowy urlop. Zaczęliśmy też pilnie nadrabiać zaległości i przyswajać wiedzę o konkursie, o którym wcześniej nic nie słyszeliśmy. Poziom mojej wiedzy wzrastał, jednak podczas wymiany korespondencji z organizatorami zaniepokoiło mnie stwierdzenie, że menu i sposób przygotowania dań adresowany jest do jurorów, a nie do gości restauracji. Zostało to wytłumaczone w ten sposób, że zastosowane składniki, stopień obróbki termicznej mięsa i ryb oraz sposób przyprawienia odbiegają od propozycji serwowanych w restauracji na co dzień, a tym samym dania nie są wykonane z myślą o zadowoleniu przeciętnego gościa restauracji. Przyznam, że nie do końca rozumiem taką wykładnię i nie do końca się z nią zgadzam, (ale o tym później).

Wtorek okazał się niespodziewanie dość deszczowym dniem i mimo, że ostatni odcinek (wzdłuż jeziora maltańskiego) pokonywaliśmy pieszo oraz bez parasola, to dotarliśmy do Hotelu Park na czas. Przy dużym, 14 osobowym stole towarzystwo było mieszane. Spotkaliśmy się tam bowiem z reprezentantami sponsora, laureatami dwóch konkursów oraz przedstawicielami jednej z restauracji. Gospodarzem degustacji był z kolei Pan Jakuba Pindych, który bardzo przygotował nas merytorycznie. I tak okazało się, że Polska nie miała początkowo startować w tychże eliminacjach, ale trafiliśmy na listę rezerwową i zrządzeniem losu jednak startujemy. Nie było przy tym czasu, aby urządzać krajowe eliminacje i odgórnie postawiono na ekipę z Hotelu Park, która zaprawiona jest już w wielu konkursowych bojach. Bocuse d'Or, to jednak konkurs nietuzinkowy w swoim prestiżu i profesjonalizmie. Każda federacja ma swojego prezydenta, reprezentacja ma z kolei swojego trenera, właściwego kucharza, a także pomocnika. Zasad formalnych jest bez liku. O wszystkich słuchałem z zaciekawieniem, ale nie wszystkie jestem w stanie powtórzyć, chociażby ze względu na ograniczenie objętościowe recenzji. Zainteresowanych tematem odsyłam jednak do oficjalnej strony Bocuse d'Or. Wspomnę tylko, że podobnych degustacji było kilka, a my uczestniczyliśmy w tej przedostatniej.

Wszystko odbywało się w rygorze konkursowym. Zero miejsca na jakąkolwiek pomyłkę. Określone składniki, określony sprzęt, określony czas na przygotowanie oraz podanie potraw. Wierzcie lub nie, ale naprawdę czuło się powagę sytuacji. Wreszcie wkroczyli na salę - lekko spięci, o poważnych minach - Panowie Rafał Jelewski i Bartosz Budzyński. Nieśli ze sobą wielką prostokątną paterę, z którą obeszli odpowiednio stół, aby zaprezentować nam 14 porcji dania rybnego, tak jak podczas konkursu będą prezentować ją przed 20 osobowym jury. Kolejny etap, to podanie 14 identycznych porcji, na wcześniej podgrzanych talerzach. Gdy kosztowaliśmy wynik ich rybnych zmagań, oni byli już w kuchni i pracowali nad daniami mięsnymi, które zaserwowano przy podobnym ceremoniale, tylko na okrągłej paterze. Co do potraw, to absolutna rewelacja i prawdziwe niebo w gębie. Wszystko smakowało mi wybornie, wszystko zniknęło z mojego talerza błyskawicznie i wszystkiego z chęcią spróbowałbym ponownie. Problem jedynie w tym, że zaproszono mnie, abym przedstawił uwagi krytyczne i wskazał, co moim zdaniem można by jeszcze poprawić. Zatem choć danie pyszne, to musiałem dla zasady przeczepić się do kilku niuansów, aby nie uznano mnie za kulinarnego ignoranta i tym samym nie zaproszono już na żadną degustację ;) Zatem doszukałem się w głębokiej podświadomości dwóch niedostatków (halibut w niektórych miejscach niedostatecznie delikatny, a gołąbek z policzkami cielęcymi trudny do pokrojenia), a następnie wyartykułowałem je nieśmiało podczas podegustacyjnej dyskusji. Na dyskusję zawitali zresztą Panowie reprezentanci, którzy odpowiadali spokojnie na każde nasze pytanie, a także tłumaczyli każdy swój kulinarny wybór oraz każdy wskazany niedostatek. I tak okazało się, że halibut wędzony był ze skórą, a dostępna tamtego dnia wędzarka niedomagała w pewnych obszarach, co zmuszało do regularnego przekładania ryby (i akurat moja porcja mogła nie być odpowiednio przełożona). Z kolei w przypadku gołąbków trudność krojenia wynikała z kompromisu z wyglądem potrawy, bowiem mogła zostać bardziej podgotowana, ale straciłaby kolor. To zresztą tylko dwa tematy rozległej dyskusji, w której dominował wątek przekrojonego na pół kapara ;) Mnie zadziwiło jednak co innego, a mianowicie - zbytnie wycofanie Panów Rafała i Bartosza. Niech mi wybaczą tę opinię, ale w ich gestach i słowach nie widziałem wiary w sukces oraz obietnicy, że wezmą byka za rogi i zrobią wszystko, aby dostać się do światowego finału. Nie zrozumiałem też, dlaczego podane nam potrawy nie nadają się niby do serwowania w restauracji Hotelu Park. Dania były świetne i choć rozumiem, że wymagają dużo pracy, to na pewno w Poznaniu znajda się ludzie, którzy zapłacą więcej, aby spróbować czegoś o poziom wyżej. Inaczej nigdy nie dorobimy się w naszym mieście restauracji wyróżnionej przez przewodnik Michelin. Odwagi zatem Panowie! Na całe szczęście, takimi jakich chciałem Was zobaczyć, zobaczyłem z nawiązką na wspomnianym przez Anię filmiku! Brawo!

Kilka tygodni po fakcie dowiedzieliśmy się, że dzięki naszym i innych degustatorów uwagom, ryba nie była już wędzona ze skórą i wydłużono czas wędzenia, by segmenty były delikatniejsze i łatwiejsze w rozdzieleniu. Zmienił się też dostawca szynki parmeńskiej, która dzięki cieńszym plastrom i najlepszej osiągalnej jakości przestała być słona, a jej szlachetna „winkowatość” świetnie komponowała się z sosem na bazie wina. Ponadto, gołąbek z policzkami cielęcymi zyskał kształt, połysk i przede wszystkim stał się łatwy do pokrojenia.

PS Ostatecznie Rafał Jelewski i Bartosz Budzyński zajęli 12 miejsce w europejskich eliminacjach i jako pierwsza polska ekipa wezmą udział w światowym finale Bocuse d'Or. Konkurs odbędzie się w styczniu 2011 r. w Lyonie, a ja tymczasem szczerze gratuluję dotychczasowego sukcesu i mocno trzymam kciuki za kolejny!



MENU RYBNE: Halibut Sterling wędzony na dymie brzozowym, kalmary faszerowane halibutem, pomidorami, kaparami i szczypiorkiem, cannelloni z halibuta, polenta w czarnym sezamie faszerowana pomidorami, rolada z halibuta z warzywnym Brunoise.

MENU MIĘSNE: Rolada ze szwajcarskiej cielęciny z nerkami cielęcymi, w liściach szałwii i szynce parmeńskiej, grasica cielęca podana ze srebrnymi cebulkami, z dodatkiem nalewki malinowej i miodu, torcik z Purée ziemniaczanego wątroby cielęcej, policzki cielęce z białą kapustą i korzeniem chrzanu w zielonych liściach chrzanu, rożki z ciasta z młodymi warzywami.

ADRES: Poznań, ul. Abp. A. Baraniaka 77 (Hotel HP Park)
INTERNET: www.gastromaniacy.pl

Bookmark and Share

wtorek, 8 czerwca 2010

VIOLET SUSHI & YAKITORI / ocena 3.88

Za nami trzecia edycja akcji "Poznań za pół ceny", w której uczestniczyło przeszło 40 poznańskich restauracji. Tym razem odpuściliśmy sobie uczestnictwo w imprezie, ale wszystkim zainteresowanym zniżkami rzędu 50%, a jednocześnie chcącym uniknąć ograniczeń w postaci narzuconego terminu i oblężonych lokali, polecamy ideę zakupów grupowych (możecie zjeść obiad o połowę taniej, jeżeli razem z Wami zamówi go określona przez restaurację liczba osób). My postanowiliśmy przyjrzeć się temu zjawisku z bliska i za pośrednictwem serwisu Groupon wykupiliśmy z 50% rabatem dwa bony do Violet Sushi & Yakitori o wartości 80 złotych każdy. Zakupy grupowe w Poznaniu to jednak nie tylko Groupon, ale także Gruper, Fast Deal oraz My Deal (linki polecające).


ONA:
Dotarło do mnie kiedyś, że Violet sushi i Matii sushi należą do tego samego właściciela. O ile w Matii zdarzało mi się jadać już wcześniej, o tyle Violet miałam wypróbować po raz pierwszy. Po wizycie w obu miejscach mogę spokojnie stwierdzić, że mają one wspólny mianownik. To co przede wszystkim rzuca się w oczy, to nieco odmienny od innych „suszarni” wystrój wnętrza porażający wyrazistością formy i intensywnością kolorów. Jak nie trudno się domyślić, w Violet sushi króluje kolor fioletowy, przełamany gdzieniegdzie ciemniejszymi wstawkami (głównie różne odcienie brązu). Jako, że jestem miłośnikiem oszczędnego, skandynawskiego stylu, całość zrobiła na mnie zbyt przytłaczające wrażenie, niemniej wnętrzu trzeba oddać sprawiedliwość, bo zostało urządzone spójnie i konsekwentnie. Zdaję sobie przy tym sprawę, że ten dość oryginalny, bogaty wystrój może znaleźć swoich zwolenników.

Po przekroczeniu progu lokalu, wzrok jeszcze przez kilka chwil pozostawał w lekkim oszołomieniu po wspomnianym wizualnym bombardowaniu, ale żołądek oraz ośrodek głodu i sytości szybko przypomniał mi po co tu przyszłam. Zajęliśmy więc miejsca na wysokich kanapach, które choć nie wyglądały na wygodne (nie wyglądały i nie były) to znajdowały się najbliżej okna i zapewniały minimalny dostęp do naturalnego światła. Po przerzuceniu menu wybraliśmy kilka dań, przy czym ja skupiłam się wyłącznie na sushi. Chcąc ułatwić pracę obsłudze zamawialiśmy dania w takich zestawach i kolejności, w jakiej chcieliśmy je zjeść. I tu pierwsza skucha, bowiem kiedy on po dłuższej chwili oczekiwania dostał zupę, ja na moje sushi, które miało zostać podane razem z zupą, czekać musiałam drugą, znacznie dłuższą chwilę. Ta oto dłuższa chwila dała mi możliwość do dalszych obserwacji obsługi. Mój głód i lekkie poirytowanie były wprost proporcjonalne do zachowania pracowników lokalu, którzy przez większość czasu chichotali przy barze. Szczyt mojego niezadowolenia przypadł na moment, kiedy jeden z pracujących w lokalu młodych mężczyzn usiłował wynieść z zaplecza kuchennego kelnerkę lub swoją (czy nie swoją) dziewczynę. Krótko po tym dostałam jednak swoje sushi i po zaspokojeniu pierwszego głodu mogłam spojrzeć na świat z większym optymizmem i życzliwością. Cieszę się oczywiście, kiedy ludzie mają w pracy fajną atmosferę, dobrze się dogadują, mają poczucie humoru. Restauracje są jednak pod tym względem dość specyficznym miejscem i kiedy głodny i spragniony człowiek przychodzi się najeść, to obsługa zajmująca się przede wszystkim sobą, bywa uciążliwa, sprawiając, że klient czuje się jak intruz, przeszkadzający komuś w dobrej zabawie. Pomijając jednak tę drażliwą kwestię, przyznaję, że kiedy obsługujące nas Panie pojawiały się, przy naszych stolikach za każdym razem były nad wyraz miłe i uprzejme. Dalej przyszła kolej na serię moich suszarskich standardów. Tu było za każdym razem smacznie i bez większych zarzutu. Tak naprawdę mogłabym się przyczepić tylko do dwóch rzeczy. Po pierwsze do ilości serka Philadephia, który momentami niebezpiecznie dominował nad pozostałymi delikatnymi składnikami. Po drugie, kiedy dotarło do mnie maki z grillowanym węgorzem, ryba w środku była już całkowicie zimna. Być może to wydumany problem, ale ja wolałabym, żeby była przynajmniej letnia.

Podsumowując, na samo jedzenie warto się tu wybrać. Wystrój to kwestia gustu, więc nawet jeśli mnie nie zachwycił, może podobać się innym. Pozostaje jeden problem – obsługa. Z pewnością nie można jej jednoznacznie skrytykować, bo dziewczyny były bardzo sympatyczne, ale czas oczekiwania na pierwszą potrawę, fakt, że dania dla osób siedzących przy jednym stoliku nie pojawiają się chociażby w zbliżonym czasie, no i te „figle migle” przy barze, sprawiają, że jest to chyba najsłabszy element w Violet sushi. Mając jednak świadomość 50% zniżki (jeden bon o wartości 80zł wyniósł nas 40zł) na pewne rzeczy skłonna byłam przymknąć oko.

PS Na zdjęciu są trzy kawałki maki z łososiem, w rzeczywistości było ich 6, jednak z głodu zapomniałam o zdjęciu ;)

Jedzenie: 4+
Obsługa: 3-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


ON:
Violet Sushi & Yakitori na Świętym Marcinie, to już drugi poznański lokal sygnowany nazwiskiem Mitsuro Matii. Nie pomylę się chyba zbytnio, jeżeli odczytam tę ekspansję jako próbę stworzenia miejskiej filii Matii Sushi Restaurant (mieści się w budynku PFC na Placu Andersa i okupowana jest przede wszystkim przez tamtejsze białe kołnierzyki). W kwestii wystroju, przyznam wprost, że Violet to nie moja bajka i zupełnie coś innego, aniżeli moje wyobrażenie względem sushi baru. Kolorystyka, oświetlenie, użyte materiały, a także rozplanowanie lokalu pasuje idealnie - jednak mniej do miejsca spożywania tradycyjnych japońskich dań - a bardziej do night clubu.

Z dość nieczytelnej karty menu (na plus - fotografie, ale na minus - mały format, mnóstwo stron i rozdziałów, a także powtarzające się dania) postanowiłem zamówić zupę, sushi oraz yakitori. Wybór padł na polecaną przez kelnerkę zupę balijską, 6 sztuk maki z grillowanym łososiem oraz 2 sztuki marynowanej piersi z kaczki. Przed właściwym posiłkiem podano nam sałatkę, jednak porcja była tak skromna, że odpuszczę sobie ocenę jej smaku. Z kolei zupa, którą podano w dość sporej miseczce była pikantna i rewelacyjna w smaku jednocześnie. W jej meandrach pływały kawałki krewetek, kurczaka (tak mówi menu, choć mi to wyglądało bardziej na wieprzowinę) oraz pędów bambusa. Za idealny stopień ostrości odpowiadały z kolei wyważone odpowiednio proporcje chilli, sambal oraz pieprzu togarashi. Zupa balijska w wykonaniu Violet z pewnością zasłużyła na miano najlepszej azjatyckiej zupy, jaką maiłem okazję próbować w Poznaniu. Dalej było bardzo dobre sushi z grillowanym łososiem, ogórkiem, sałatą, słodkim sosem, dressingiem oraz sezamem, do którego nie mam żadnych zastrzeżeń. Moim zdaniem jego smak przebija wyraźnie sushi podawane w mateczniku, jakim dla Violet jest wspomniany już Matii. Na koniec zostawiłem sobie specjalność lokalu, jaką w przypadku tego sushi baru jest yakitori. Dwa niewielkie szaszłyki z marynowaną piersią z kaczki z chili i szczypiorkiem były dobrze wypieczone i całkiem smaczne, jednak danie jako całość nie spełniło nadziei, jakie ufnie w nim pokładałem. Najeść się tym nie idzie, a swoje kosztuje i jednak nie do końca powala smakiem. Osobiście też wolałbym dodatkowy, trzeci szaszłyk (a raczej szaszłyczek) zamiast oferowanego w zestawie ryżu, sałaty i sosu. Sam ryż i sos były przy tym mało wyraziste, a sałata skutecznie maskowała ułożone na niej kawałki mięsa. Ostatecznie przyznaję 5+ za zupę, 5- za sushi oraz 4 za yakitori. Na 4 oceniam też obsługę, bo choć kompetentna, uprzejma i sympatyczna, to nie mogę przejść obojętnie wobec swoistej imprezy pracowniczej ;)

Szczerze też dodam, że za 80 złotych spodziewałem się zamówić więcej, aniżeli tylko trzy dania. Właśnie to rozczarowanie skłoniło mnie do przeprowadzenia kalkulacji odnośnie kosztu przykładowego zestawu sushi (zupa miso, 6 sztuk maki philadelphia, 6 sztuk maki z grillowanym łososiem, 2 sztuki nigiri z krewetkami) we wszystkich sushi barach, jakie odwiedziliśmy z blogiem. Oto wyniki mojej kalkulacji:

Sushi 77 - 56 zł.
Kuro by Panamo - 62 zł.
Hanami Sushi - 65 zł.
Goko - 67 zł.
Sushi-Bushi - 76 zł.
Violet Sushi & Yakitori - 76 zł.
Sakana - 81 zł.

Jak widzicie - Violet Sushi & Yakitori do najtańszych w mieście nie należy, jednak dzięki Groupon/City Deal rachunek wypadł lepiej niż przyzwoicie. Przede wszystkim polecam zatem zakupy grupowe, a do Violet, tak czy inaczej zamierzam wracać na przepyszną zupę balijską :)

PS Mam wrażenie, że w opisowej części recenzji skupiłem się zbytnio na wypunktowaniu lokalu. Całościowy obraz otrzymacie zatem dopiero po zestawieniu opisu z przyznanymi przeze mnie poniżej ocenami.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4-


POST SCRIPTUM:
W październiku odwiedziliśmy ponownie Violet (już bez aparatu) i musimy przyznać, że poziom obsługi bardzo się poprawił od naszej ostatniej wizyty, przy jednoczesnym utrzymaniu wysokich standardów sushi. Tak trzymać!

KOSZTORYS:
Zupa balijska z krewetkami, kurczakiem, pędami bambusa, chilli, sambalem i togarashi - 18 zł.
6 x sake futomaki (łosoś, ser filadelfia, sałata, ogórek, awokado) - 19 zł.
6 x grill unagi (grillowany węgorz, sałata, sos unagi, dressing, sezam) - 27 zł.
6 x grill sake (grillowany łosoś, ogórek, sałata, słodki sos, dressing, sezam) - 22 zł.
4 x filadelfia roll z tuńczykiem (tuńczyk, awokado, ser filadelfia, masago) - 20 zł.
2 x sake nigiri (łosoś) - 14 zł.
2 x hot aigamo (marynowana pierś z kaczki, z sosem chili i szczypiorkiem) - 32 zł.
Herbata zielona z wiśnią - 10 zł.
Suma: 162 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.88

ADRES: Poznań, ul. Święty Marcin 9
INTERNET: www.violetsushi.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...