Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koszt od 100 do 150 zł. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koszt od 100 do 150 zł. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 listopada 2012

BLOW UP HALL - lunch / ocena 4.03

Naprawdę trudno zliczyć ile razy planowaliśmy wizytę w Blow Up Hall, a także ile raz prosiliście nas w mailach, abyśmy właśnie tę restaurację odwiedzili. Początkowo hamowała nas specyficzna polityka lokalu, który wymagał autoryzacji zdjęć przed ich publikacją. Jakiś czas temu na naszą skrzynkę e-mail dotarło jednak zaproszenie prosto z Blow Up Hall z prośbą o obiektywne zrecenzowanie lokalu wraz z zapewnieniem, że w kwestii zdjęć mamy całkowitą swobodę. Temat tej jednej z najdroższych restauracji w Poznaniu wrócił wówczas na naszą wokandę. Zrezygnowaliśmy przy tym ze specjalnego zaproszenia i wybraliśmy się tam incognito, spontanicznie i nieco asekurancko decydując się na menu lunchowe.


ONA:
Być może wybór menu lunchowego nie jest najlepszym sposobem na to, aby poznać kunszt szefa kuchni i możliwości restauracji, ale głównym powodem takiego wyboru była cena i bardzo ciekawy zestaw proponowanych dań (na tyle ciekawy, że kwestia ostatecznej decyzji była co najmniej problematyczna). Trudności zresztą pojawiły się również przy samej ocenie całości. Już wcześniej przyjęliśmy bowiem, że do ofert lunchowych stosujemy nieco łagodniejszą skalę, z drugiej zaś strony cały czas w pamięci mieliśmy, że to prawdopodobnie najdroższy zestaw lunchowy w Poznaniu, wróćmy jednak do początku.

Do restauracji wchodzi się z imponującego hallu, który jest zarazem przestrzenią hotelową. Na drodze do restauracji rozłożyła się jednak ekipa robiąca sesję zdjęciową. Nie byliśmy pewni, czy w związku z tym restauracja jest zamknięta, czy mamy czekać na zakończenie zdjęć, czy też przedzierać się przez rozstawiony sprzęt, ludzi i kable… Nikt do nas nie podszedł, ani sytuacji nie wyjaśnił, w związku z tym na przedostanie się do lokalu wykorzystaliśmy moment przerwy w zdjęciach.

Z menu wybrałam ceviche ze śledzia z chutney buraczkowym, na organicznym pumperniklu, risotto szafranowe ze słodkimi ziemniakami, młodymi buraczkami i cukinią oraz tartę z sezonowymi owocami. Zaznaczę przy okazji, że już na początku posiłku postanowiliśmy wymieniać się talerzami w połowie każdego dania. Przyznaję, że przystawka mi smakowała, choć zdecydowanie największe wrażenie zrobił na mnie sposób jej podania (w tej kwestii pod wrażeniem pozostałam aż do końca posiłku). Co prawda, po lekturze menu zapachniało bardziej oryginalnymi smakami, podczas gdy to co otrzymałam na talerzu, to był raczej taki smaczny, domowy śledzik. Smaczny był również zapiekany ser Halloumi, który na przystawkę wybrał Marcin. W tym przypadku nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że ser poddano zbyt długiej obróbce cieplnej, przez co był trochę przesuszony. Całość tworzyła jednak przyjemną kompozycję ze słodkawą marmoladą z czerwonej cebuli, suszonymi pomidorami oraz podsmażonym młodym szpinakiem (ten ostatni trochę przesolony). Danie główne rozpoczęłam risottem szafranowym. I znów kompozycja dodatków trafiała idealnie w mój gust, ale nie jest tak, że nie mogę się do niczego przyczepić. Moim zdaniem konsystencja dania była zbyt płynna (wiem, że risotto ma być kremowe, ale moje danie zbliżało się konsystencją do gęstej zupy). Tak samo nie do końca odpowiadało mi to, że smak szafranu (który sam w sobie lubię) całkowicie zdominował smak innych składników. Koniec końców, słysząc moje wątpliwości Marcin zapytał, a czy pochwaliłaś risotto z którejkolwiek restauracji w Poznaniu? Przyznam że nie, choć danie to uwielbiam, kiedy jest porządnie zrobione. Powiem tak, risotto w Blow Up Hall było w pół drogi do ideału. Zdecydowanie lepiej zaprezentowało się danie Marcina – przepyszny, soczysty delikatny okoń morski z równie smacznymi warzywnymi dodatkami i kaszą jaglaną. To danie to mój zdecydowany faworyt w zestawieniu. Na koniec pojawiły się tarty, a właściwie tartletki z kruchego ciasta, z śmietankowym kremem oraz malinami i borówkami. Smaczne i niezbyt słodkie (jedynie ciasto trochę za twarde).

Najtrudniejszym elementem do oceny nie jest jednak jedzenie, a wnętrze. Mamy tu bowiem ciekawie i nowocześnie urządzoną przestrzeń, siedzimy w otoczeniu wielkiej sztuki (zdjęcia akcji Spencera Tunicka czy Vanessy Becroft), ale po bliższym przyjrzeniu się łatwo dostrzeżemy rysy na tym spójnym obrazie. Wygodne białe fotele mają mocno sfatygowane obicia (tym samym sprawiają wrażenie przybrudzonych) sąsiadujące z nami stoliki (bez obrusów) w całej okazałości prezentowały spore ubytki w czarnej okleinie, a kilka elementów zastawy miało wyszczerbione brzegi. Całość sprawiła wrażenie opuszczonego po sezonie nadmorskiego ośrodka, aniżeli eleganckiej restauracji.

Przyznam szczerze, że relację z tej wizyty piszę z lekkimi wyrzutami sumienia. Zdaję sobie sprawę, że jeśli przymknąć oko na cenę, jest to zapewne jedna z najciekawszych i najsmaczniejszych ofert lunchowych w Poznaniu. Problem w tym, że całość nie powala. Na koniec zawitał do nas szef kuchni, który jak sam przyznał jest na miejscu od 6 tygodni i dopiero rozwija tu swoje skrzydła, a lunche to na razie eksperyment, nad którym intensywnie pracuje. Zaprosił nas również na Restaurant Day, w którym miał zamiar wziąć udział. Biorąc pod uwagę, że był to człowiek sympatyczny i otwarty oraz fakt, że już nie pierwszy raz zdarzyło nam się odwiedzić restaurację w nie do końca fortunnym dla właścicieli bądź szefa kuchni momencie, Blow Up Hall dostanie ode mnie za jakiś czas jeszcze jedną szansę.

PS  W restauracji podano mi menu bez cen. Wiem, że to prawdopodobnie taka elegancka forma i ukłon w stronę dawnych czasów, kiedy książę na białym koniu płacił bez mrugnięcia okiem za wszystkie wydatki swej księżniczki. Zaklinam się, że nie przemawiają przeze mnie żadne feministyczne zapędy, ale chciałabym znać ceny z czystej ciekawości (na wypadek gdybym miała ochotę wybrać się tam w przyszłości z mamą/koleżanką itd.), w tym celu musiałam zdecydowanie mniej elegancko zwędzić menu Marcinowi.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


ON:
Nie sądziłem, że oceniając restaurację na dobrą czwórkę, będę kiedykolwiek pisał w kategorii zawodu. Tak się jednak składa, że jakoś podświadomie myślałem, że Blow Up Hall prezentuje najwyższy kulinarny poziom w Poznaniu. Co prawda nigdy wcześniej tam nie jadłem, ale jakbym miał obstawiać, która z poznańskich restauracji jest najbliżej zdobycia gwiazdki Michelin, to w ciemno wskazałbym właśnie to miejsce. Sam nie wiem dlaczego tak łatwo dałem się tak uwieść, ale myślę, że dowodzi to sprawności ich działu PR, który doskonale wykreował wyobrażenie restauracji, w której zjemy drogo, ale jakże dobrze. Myślę, że w normalnych warunkach szydło dość szybko wyszłoby z worka, niemniej wysokie ceny w menu sprawiały, że gośćmi Blow Up Hall bywali zapewne częściej przyjezdni biznesmeni, aniżeli mieszkańcy  Poznania. Tym samym, u mało kogo można było potwierdzić, czy obiegowe opinie o restauracji, to prawda, czy marketingowa wydmuszka.

Z radością przywitałem przy tym ofertę lunchową, którą potraktowałem jak przysłowiowy papierek lakmusowy – oto bowiem w cenie 100 złotych mogliśmy liznąć kunsztu Blow Up Hall i w zależności od wyniku, albo pójść za ciosem i wybrać się tam na kolację, albo definitywnie odpuścić temat.

Zacznijmy od wnętrza – jest nowoczesne i na zdjęciach prezentuje się dobrze, jednak z bliska białe fotele mają trwałe przebarwienia, a czarne stoły charakteryzują uszczerbki w okleinie. I choć zupełnie nie zwróciłbym na to uwagi w restauracji ze średniej półki cenowej, to w Blow Up Hall raziło mnie to równie mocno, jak wyszczerbione talerze, jakie nam podano.

Zawsze najważniejsze jest jednak jedzenie, niemniej i tu do ideału było daleko. Zamówiłem zapiekany ser Halloumi z marmoladą z czerwonej cebuli, młodym szpinakiem i suszonymi pomidorami; grillowanego Okonia Morskiego z duszonymi warzywami, kaszą jaglaną i sosem pomidorowym oraz tartę z sezonowymi owocami. Przyznaję, że każde z dań było niezmiernie estetycznie podane. W smaku były już jednak tylko poprawne i nic więcej. I znowu – zachwycałbym się nimi w restauracji ze średniej półki, ale po marce Blow Up Hall spodziewałem się czegoś więcej. Spodziewałem się bowiem, że coś mnie zaskoczy - jakiś smak, jakaś kompozycja. Tak jednak jak w berlińskim Fischers Fritz zaskakiwało mnie wszystko, tak w Blow Up Hall nie zaskoczyło mnie absolutnie nic. Najsmaczniejszy był przy tym Okoń Morski, jaki był tematem przewodnim dania głównego - świeży, idealnie zgrillowany, z delikatnym mięsem i chrupiącą skórą. Problem w tym, że zaserwowane do ryby dodatki nie robiły już takiego wrażenia, gdyż średnio do siebie pasowały (najmniej kawałki szynki w sosie pomidorowym). Jako całość bardziej przypadł mi do gustu starter, aczkolwiek tutaj akurat temat przewodni (ser Halloumi) został za mocno przypieczony, przez co był zdecydowanie za suchy. Sytuację mógłby uratować wybitny deser, niemniej w menu lunchowym dostępna była jedynie tarta, a pech polega na tym, że albo ja tart nie umiem docenić, albo jeszcze nie trafiłem jeszcze na tę perfekcyjną. Ostatecznie zatem przyznaję 4 za starter, 4 za danie główne i 4- za deser.

Co do obsługi, nie mam większych zastrzeżeń do pracy obsługującej nas Pani kelnerki. Zgodni z Anią jesteśmy natomiast co do krytyki tempa pracy w kuchni. Byliśmy jedynymi gośćmi, a trójka widzianych przez nas kucharzy przygotowywała lunch tak, że całość zajęła nam półtorej godziny.

Zmierzając do podsumowań, nie ukrywam, że ocena Blow Up Hall była jedną z najtrudniejszych, jakiej przyszło mi na tym blogu dokonywać. Nie zaserwowano nam bowiem żadnego dania, która byłoby słabe  – wszystko było poprawne. Grunt jednak w tym, że oczekiwania były o dwa poziomy wyższe. Spodziewaliśmy się najlepszej restauracji w Poznaniu, a już w samym Starym Browarze odkryliśmy dwie lepsze (La Passion Du Vin i Piano Bar). Inna sprawa jak w pełni rzetelnie i sprawiedliwie ocenić pracę szefa kuchni, który menu odziedziczył po poprzedniku, a swoje pomysły wcieli dopiero za jakiś czas? Pozostaje mi jedynie kibicować, aby dania z jego autorskiego menu dorównały wyobrażeniom, jakie o tym miejscu mają mieszkańcy Poznania :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zestaw lunchowy: starter + danie główne + deser (Ceviche ze śledzia Bałtyckiego z chutney buraczkowym na organicznym pumperniklu; Risotto szafranowe ze słodkimi ziemniakami, młodymi buraczkami, bobem i cukinią; Tarta z sezonowymi owocami) - 46 zł
Zestaw lunchowy: starter + danie główne + deser (Zapiekany ser Halloumi z marmoladą z czerwonej cebuli, młodym szpinakiem i suszonymi pomidorami; Grillowany Okoń Morski z duszonymi warzywami, kaszą jaglaną i sosem pomidorowym; Tarta z sezonowymi owocami) - 46 zł
Woda x 2 (niegazowana i gazowana) - 12 zł.
Suma: 104 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.03

ADRES: Poznań, ul. Kościuszki 42 (Stary Browar)

Bookmark and Share

poniedziałek, 5 grudnia 2011

PIKA PIKA tapas bar y vino / ocena 4.00

Wyjście do Pika Pika odbiegało nieco od większości blogowych wizyt. Recenzja ta jest bowiem zapisem spotkania towarzyskiego przy winie i przekąskach. Jedzenie zatem zeszło niejako na dalszy plan, ale też dzięki takiej formule wyjścia, mieliśmy sposobność wypróbować każdy tapas, jaki tego dnia oferowano.


ONA:
Choć pogłoski o otwarciu nowego tapas baru docierały do nas już wcześniej (kojarzę nawet facebookową ankietę na nazwę), to do wizyty właśnie tam skłoniły nas powtarzające się opinie o atmosferze, autentyczności i prawdziwych hiszpańskich smakołykach. Dostaliśmy również instrukcje, aby nie zrażać się „polowym” wyglądem wnętrza, bo jest to najmniej istotny element. I faktycznie, przechodząc dwukrotnie w ciągu tygodnia ulicą Zamkową nie do końca mieliśmy ochotę zasiąść w tym bardzo oświetlonym, pustawym wnętrzu z dużym oknem. Taka forma knajpki sprawia, że ma się wrażenie, że to goście są obserwowani przez przechodniów z ulicy, a nie na odwrót. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale wchodząc do jakiekolwiek lokalu chyba wolę odciąć się od tego co na zewnątrz, ewentualnie zyskać dobre pole do spokojnej obserwacji ulicy. Pewnie dlatego do Pika Pika weszliśmy dopiero za trzecim razem. Po fakcie stwierdzam, że pochłonięta rozmową niespecjalnie zwracałam uwagę na przechodniów, a wnętrze dzięki imponującej liczbie gości nabrało zupełnie innego niż wcześniej charakteru. Było bardzo sympatycznie, na stole pojawiały się kolejne kieliszki wina (zarówno to butelkowe polecone przez Pana z obsługi oraz wino domu podane w ceramicznym dzbanku było przyzwoite, choć to pierwsze zdecydowanie smaczniejsze) oraz kolejne tapasy. Prawdopodobnie nie spróbowałam wszystkiego, ale mam swoich 3 faworytów – kawałki bagietki z serem Manchego, dorsz z cieciorką oraz tarta czekoladowa. Pierwszy przysmak miał w zasadzie jeden słaby punkt, czyli kiepską bagietkę. Moją uwagę od pieczywa (blade i bardzo miękkie) skutecznie odwracał ser, który po prostu bardzo lubię. Dorsz z cieciorką natomiast zupełnie mnie zaskoczył, bo choć za cieciorką samą w sobie jakoś szczególnie nie przepadam (wolę ją w formie humusu lub falafela) to jednak całość była bardzo smaczna. Wieczór zwieńczyła czekoladowa tarta i choć spożywana po sporej ilości wina i o godzinie zdecydowanie nie "tartowej" (było grubo po 24) jej smak spowodował, że mruczałam z zadowolenia (kruche ciasto z gęstym, czekoladowym, nie przesadnie słodkim kremem). Zupełnie nie zachwyciły mnie natomiast papryki z mało wyrazistym nadzieniem oraz ziemniaczana tortilla na bagietce (ale o ile nadziewane papryki lubię, o tyle tortilla de patatas słabo przechodzi mi przez gardło nawet w Hiszpanii).

Ocena obsługi to w tym przypadku zadanie karkołomne, bo choć zajmujący się nami Pan mówił świetnie po polsku (piszę to z pełnym podziwem) to jednak mieliśmy sporo trudności w dogadaniu szczegółów. Pan nie mógł się bowiem pogodzić z faktem, że chcę jednocześnie zamówić wino białe i czerwone (gdyż jedna osoba chciała pić tego wieczoru tylko czerwone) i z uporem twierdził, że dwóch win jednocześnie nam nie poda, gdyż najpierw pije się białe, a później czerwone i że poda nam trunki właśnie w takiej, właściwej kolejności. Moje tłumaczenia przyjął natomiast stwierdzeniem, że za dużo kręcę. Koniec końców udało się wynegocjować że do butelki białego wina dostaniemy kieliszek czerwonego (choć tak naprawdę chcieliśmy butelkę, ale tego nie potrafiliśmy załatwić). Ten rozbudowany dialog sprawił, że przez resztę wieczoru postanowiliśmy pozostać wyłącznie przy winie domu. Chciałam zaznaczyć, że cała ta rozmowa odbywała się z uśmiechem i w super sympatycznej atmosferze, miało to również swój hiszpański urok i jestem pewna, że taka egzotyka może znaleźć ogromne rzesze zwolenników.

Koniec końców Pika Pika polecam. Warto się tam zatrzymać choćby na jeden kieliszek wina (naprawdę jest w czym wybierać, a obsługa rzeczowo opowiada o wybranych butelkach) i jeden tapas (nawet jeśli jedzenie nie jest porywające). Zdecydowanie łatwiej znaleźć na Zamkowej miejsce w ciągu tygodnia – w weekend lepiej pomyśleć o rezerwacji stolika, szczególnie jeśli przychodzi się z większą grupą. Na pewno spodoba się tu wszystkim miłośnikom Hiszpanii oraz ludziom otwartym na wesołą interakcję z obsługą.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Trzeba przyznać, że z opisem Pika Pika mieliśmy nie lada problem. Z jednej strony dylemat, czy da się w ogóle sprawiedliwie ocenić tapas bar, przykładając do niego miary skrojone dla restauracji. Z drugiej strony świadomość, że jeśli ocen nie przyznamy, to recenzja będzie kaleka, a część z Was - rozczarowana. Suma sumarum oceny przyznaliśmy, ale pewni nie jesteśmy żadnej, gdyż zarówno jedzenie, obsługa, jak i wystrój - ponadprzeciętnie urzekają, ale posiadają też pewne braki.

We wnętrzu najbardziej przypadła mi do gustu prostota i autentyczność (no i wiszące w oknie jamon serano). Gdy przechodziliśmy ulica Zamkową w ciągu tygodnia, wnętrze wydało mi się zbyt zimne w odbiorze i zdecydowanie za pstrokate. Wystarczyło jednak, że zostało wypełnione przez weekendowy tłum, a już nie dostrzegałem tych niedostatków. A jeśli o tłumach mowa, to najsłabiej wypada pojemność lokalu i dobór tak rozłożystych krzeseł, że stołów mieści się ledwie pięć. I choć z podziwem patrzyłem w stronę tych, którzy przez cztery godziny wytrwale stali przy beczkach, to ja bez miejsca przy stole szybko bym tapas bar opuścił. Gwoli ścisłości, lokal wcale nie jest taki mały, tyle tylko, że kuchnia zdaje się być równej wielkości co sala, a przynajmniej tak to wyglądało, gdy uchylały się do niej drzwi.

Zasady z Pika Pika są następujące. Zamawiasz kieliszek wina domu za 5 złotych (rodem z Nawarry) i dostajesz do niego jeden tapa (kawałek bagietki z dodatkiem). Zamawiasz karafkę półlitrową za 15 złotych lub dzbanek litrowy za 25 złotych i dostajesz odpowiednio - 3 lub 5 tapasów. Oprócz tego mam półkę z butelkowanymi winami dostarczonymi przez Vinolę, gdzie do cen należy doliczyć korkowe w wysokości 12 złotych. Jest jeszcze tablica, na której wypisane są potrawy, które za 5 lub 10 złotych przyrządzą Ci w kuchni. Ze specjałów, które możecie zobaczyć na zdjęciach, mi najbardziej przypadły do gustu krokiety z kurczaka, dorsz z cieciorką oraz mięso w pomidorach. Gustuję zatem raczej w kuchni ciepłej Pika Pika, choć w przypadku krokietów była to raczej kuchnia letnia (na trzy próbowane sztuki, aż dwie były w samym środku jeszcze zimne). Najmniej odpowiadały mi za to rozmoczone papryczki z nadzieniem, bo choć wiem, że ściągnę tym wyznaniem na siebie gromy, to naprawdę w Biedronce sprzedają lepsze, nie mówiąc już o tych, które samemu można zrobić z papryk jabłkowych Rolnik i sera Feta. Wracając do tapas baru - na sam koniec wizyty dojrzałem tabliczkę z ofertą talerza jamon iberico de pata negra za 40 złotych i zdecydowanie chciałbym taki talerz następnym razem zamówić.

Obsługa w Pika Pika jest iście hiszpańska. Otwarta, życzliwa, nieszablonowa, ale potrafiąca też puścić focha. Nie było bowiem w naszym towarzystwie osoby, która choć raz nie ścięłaby się z obsługującym nas kelnerem. A to ktoś pomieszał mu ponoć zamówienie, a to nie można było podać jednocześnie wina białego i czerwonego, a to ktoś spojrzał w jego kierunku spod byka, a inny nie zrozumiał dowcipu. Taki urok miejsca, a wspominam o tym tylko dlatego, abyście mogli sobie je lepiej wyobrazić. Z poważniejszych zastrzeżeń do obsługi, mam tylko jedno - gdy zamówiliśmy wino butelkowe (Bracamonte Verdejo 2010), a jako kolejne chcieliśmy zamówić wino domu, to kelner za bardzo nas przekonywał, że mamy pozostać przy butelkowym. Ja rozumiem, że to na nim tapas bar więcej zarabia i to do niego liczy sobie korkowe, ale klient nie czuje się dobrze, gdy mu się coś na siłę wciska, skoro zdecydował się na coś innego, trzykrotnie swoją opinię podtrzymał, a i tak musi czwarty raz dobitnie zaznaczyć, ze wybiera wino domu (pomimo niezadowolonej miny kelnera). Złościć się jednak na tych ludzi długo nie można, gdyż jak widzą Cię następnym razem, to traktują już jak swojego :)

I choć to ja w naszym tandemie nalegałem, aby oceny jednak przyznać, to proponuję, abyście zapomnieli w przypadku Pika Pika o jedzeniu, obsłudze i wystroju, gdyż w tym miejscu liczy się przede wszystkim atmosfera (no i oczywiście wino). Polecam!

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


POST SCRIPTUM
Gdy kilka dni temu wpadliśmy na chwilę do Pika Pika, zauważyliśmy kilka nowych dań w menu - m.in. fasolę z szynką (za 5 zł) oraz langustynki (za 10 zł). Podoba nam się takie urozmaicenie, ale w zmianach są dwie strony medalu, gdyż okład podawanej do wina bagietki tym razem był cieniem tego z wcześniejszej wizyty. Raz, że pasta warzywna posypana szynką i pasta grzybowa z serem nie zachwyciły, to jeszcze podano je w bardziej monotonny sposób. Wcześniej zamawialiśmy litr wina i otrzymywaliśmy pięć tapasów w trzech rodzajach. Tym natomiast razem podawano pięć tapasów jednego rodzaju.

KOSZTORYS dla 2 osób:
Jamon Serrano - 5 zł.
Chorizo - 5 zł.
Queso Manchego - 5 zł.
Pisto Manchego - 5 zł.
Pimientos del piquillo con crema de gambas - 5 zł.
Tortilla de - 5 zł.
Carne con tomate - 5zł.
Garbanizos con bacalao - 5 zł.
Croquetas de pollo - 10 zł.
Tarta de chocolate - 7 zł
Bracamonte Verdejo 2010 0,75 – 51 zł
Wino domu 0,5 - 15 zł.
Suma: 123 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.00

ADRES: Poznań, ul. Zamkowa 5
INTERNET: brak strony www

Bookmark and Share

czwartek, 20 października 2011

A NÓŻ WIDELEC / ocena 4.47

Wizytę w A Nóż Widelec planowaliśmy od lipca. Najpierw na przeszkodzie stanął urlop właścicieli lokalu, później nasze wakacje, a jeszcze później tzw. powakacyjne dochodzenia do siebie. Wyprawa na ul. Czechosłowacką zapowiadała się jednak nader ciekawie, oto mamy bowiem nieznaną szerszemu gronu restaurację, w której szef kuchni podkreśla swoje przywiązanie do świeżości i jakości produktu, a wszystko to miesza z umiłowaniem do potraw regionalnych. Smaczku dodaje również fakt, że doświadczenie zdobywał w restauracji wyróżnionej gwiazdkami Michelina.


ONA:
Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu znaleźliśmy się na pętli górczyńskiej właśnie po to, żeby dostać się do A Nóż Widelec i pewnie dlatego początkowo trochę błądziliśmy. W końcu jednak z pomocą kilku przechodniów udało nam się dotrzeć do celu, czyli do pensjonatu, na którego parterze mieści się restauracja. Wszystko wygląda bardzo niepozornie – jedna ze zdawałoby się wielu restauracji daleko od centrum, schludna, czysta, bezpretensjonalna. Duże okna wychodzą na dość ruchliwą ulicę Czechosłowacką, a ściany pomalowane odcieniami zieleni konsekwentnie urozmaicone zostały akcentami głębokiej czerwieni. Ot schludnie urządzona niewielka restauracja z prostymi stolikami i wysokim barem. 

Menu nie jest przesadnie rozbudowane, ale nie jest też oszczędne. Nawet wyjątkowo wybredne osoby powinny znaleźć coś dla siebie. Idąc do restauracji zdecydowana byłam na barszcz, ale kiedy zobaczyłam, że w zestawie dnia (zupa + danie główne za 17,90zł) jest zupa ogórkowa zaczęłam się łamać, ostatecznie decydując się na tę drugą opcję (w tym miejscu plus dla obsługi, która nie zrobiła problemu z zamówieniem samej zupy z gotowego zestawu). Nie mniej wahań pojawiło się przy wyborze dania głównego – miałam ochotę i na szagówki i na łososia. Ostatecznie padło na łososia, nawet nie ze względu na sama rybę, ale mój organizm domagał się akurat solidnej porcji warzyw, a to właśnie łosoś podawany był z warzywami i sałatą, mimo, że Pani z obsługi (właścicielka i żona szefa kuchni) namawiała na „doskonałe pierogi ruskie” (te jadłam ostatnio w Chatce Babuni) i pstrąga (tego jadłam dzień wcześniej na obiad). Z zamówieniem deserów postanowiliśmy wstrzymać się do zakończenia drugiego dania. Kiedy przed Marcinem spoczął talerz z tatarem, ja dostałam solidną porcję ciepłej (w temperaturze idealnej do jedzenia) zupy ogórkowej. Cóż mogę powiedzieć, była to bardzo dobra, domowa zupa, bez chemicznych ulepszaczy. Przyjemnie kwaskowa i sycąca. Dalej przeszedł czas na „łososia w papilocie” czyli w dużym arkuszu pergaminu, skręconym na końcach niczym cukierek. Po rozwinięciu papilota moim oczom ukazał się kawałek upieczonego łososia, ułożonego na warzywach – fasolce szparagowej, burakach pokrojonych w kostkę, brokułach i selerze naciowym. Do tego otrzymałam niewielka miseczkę mieszanej sałaty z dressingiem, prażonymi pestkami dyni i płatkami migdałów. Całość w zupełności zaspokoiła moją potrzebę warzyw (tym bardziej, że po etapie obsesji szparagowej, bobowej, fasolowej – przyszedł czas na buraczkową). Hitem okazała się jednak zwyczajna wydawałoby się sałata. Smakowo pierwsze skrzypce grał tutaj jednak przepyszny słodkawy dressing, którego smak bezbłędnie uzupełniony został delikatną słodyczą chrupiących migdałowych płatków. Do samego łososia się mam żadnych zastrzeżeń, był soczysty i sprężysty (za sprawą zabiegu z papilotem), a jego smak nie został zbombardowany toną niepotrzebnych przypraw. Mimo tego, że po drugim daniu dobijałam pomału do kresu swoich możliwości, to i tak zdecydowaliśmy się na odrębne desery. Nie mogliśmy dojść do porozumienia w kwestii wyboru – mi odebrało rozum na widok murzynka z domowymi lodami, a Marcin obstawał przy swoim ulubionym kremie brulee. Ostatecznie dobrze się stało, bo choć deser Marcina był bardzo smaczny (nawet jeśli wg. mnie skarmelizowany cukier stworzył na wierzchu odrobinę za cienką skorupkę), to mój murzynek bił go na głowę. Powiedzmy sobie szczerze, że nazwa murzynek „z duszą” jest tu raczej ukłonem w stronę polskiej nomenklatury, bo bardziej niż z tradycyjnym murzynkiem miałam tu do czynienia z czekoladowym fondant – kiedy tylko wbiłam łyżeczkę w ciastko (po wcześniejszym zrzuceniu nadmiaru cukru pudru z jego powierzchni), na talerzu rozlała się ciepła, gęsta, ciemnoczekoladowa lawa. Do tego kilka malin, gęsty sos malinowy i domowe lody ajerkoniakowo-śliwkowe. Pyszności. Podczas całego posiłku obsługiwała nas bardzo sympatyczna właścicielka lokalu. Trudno jej cokolwiek poważnego zarzucić, bo kto jak nie właściciel dba najlepiej o swój interes. Mimo wszystko mam dwie uwagi. Do posiłku zamówiliśmy piwo – wśród napojów w menu nie widziałam wina – dopiero pod koniec wizyty dowiedziałam się, że istnieje osobna karta win (szkoda zatem że nie została przyniesiona razem z menu lub że nie zostaliśmy o niej poinformowani w trakcie składania zamówienia). Druga rzecz tyczy się zamówionego piwa, które zostało postawione na stoliku w butelkach obok pustych szklanek i musieliśmy nalać je sobie sami (może dlatego, że akurat nie było nas przy stoliku, a Pani kelnerka chciała żebyśmy mogli je nalać „na świeżo”).

Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że jest to bardzo ciekawe miejsce na kulinarnej mapie Poznania. Wnętrze spodoba się przede wszystkim tym, którzy w designerskich przestrzeniach czują ciężkostrawny powiew snobizmu i wolą raczej bezpretensjonalne miejsca. Po posiłku wyszedł do nas szef kuchni, który zaczął opowiadać o swoim królestwie i doświadczeniach kulinarnych w tak ciekawy sposób, że na miejscu spędziliśmy dużo więcej czasu niż było to zaplanowane. Człowiek ów był bardzo sympatyczny, świetnie orientował się w nowych trendach kulinarnych i restauracyjnych i w bardzo przyjazny sposób wypowiadał się o swojej potencjalnej, poznańskiej konkurencji. Widać również, że mimo zacięcia regionalnego ma również pewne ambicje związane z kuchnią europejską, które realizuje w trakcie wieczorów tematycznych (była już kuchnia francuska, a wkrótce przyjdzie czas na włoską). I choć ja w restauracjach raczej nie szukam domowych smaków (gdyż mam lub mogę je mieć na co dzień) to kolejną wyprawę do A Nóż Widelec planuję już wkrótce (szagówki, czy pierogi hmmmm). Mnie kupili wypiekanym przez siebie chlebem i domowymi lodami. Czy można chcieć więcej?

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5+


ON:
Wnętrze restauracji może nie jest szczególnie eleganckie i nie porywa niczym nadzwyczajnym., jest jednak niezwykle schludne, a tyczy się to zarówno podłogi, stołów, jak i toalety. Długo musiałbym sobie przypominać restaurację, w której stół był w równie wielkim porządku - bez jakichkolwiek okruszków, plam, przebarwień. Oprócz czystości moją uwagę przykuła również półka z albumami o tematyce kulinarnej. Ich obecność w restauracji sama w sobie nie dziwi, ale miło wiedzieć, że wiąże się nią nie tyle dbałość o wystrój, a ludzka pasja i radość z wykonywanego zawodu. Jestem przekonany, że tak właśnie jest, gdyż już po posiłku szef kuchni wertował przy nas wspomniane albumy z wypiekami na twarzy, aby zilustrować omawiane tematy.

Z karty zamówiłem tatar z żółtkiem, polędwicę wieprzową zawiniętą w boczek z chrzanowym purre ziemniaczanym, karmelizowaną cebulą, sosem pieczeniowym i warzywami, a także Creme Brulee z malinami na deser. Nie sposób przy tym nie wspomnieć, jak dobre karta robi wrażenie w kontekście cen. Rachunek wybranego przeze mnie zestawu opiewał na 67,45 zł, przy czym wybierałem dania raczej z górnej półki cenowej. Podmieniając tatar na rosół, a polędwicę na klasyczny schabowy zszedłbym do 49,45 zł, a decydując się na pierogi ruskie zamiast schabowego doszedłbym do 45,45 zł za trzydaniowy zestaw z dwoma napojami. Niczym byłoby jednak chwalenie tych cen, gdyby nie było można zestawić ich z tak wysoką oceną oferowanych potraw, jak w A nóż widelec.

Tatar z pewnością został ręcznie posiekany, a tajemnica jego jakości tkwiła zapewne w równej mierze w kunszcie szefa kuchni, co w jakości wielkopolskiej polędwicy wołowej z dobrego źródła oraz wiejskiego żółtka. Danie przybrano ogóreczkami, kaparami, ziołami i rukolą, a do smaku pokropiono odrobiną oliwy truflowej. Smakowało mi bardzo i właściwie mam tylko jeden zarzut jego względem. Nie wiem,  czy będę to umiał Wam wytłumaczyć, ale jak zerkniecie na zdjęcie to zobaczycie, że mięso było już samo w sobie solidnie "naoliwione" - było soczyste i błyszczące. No i żałuję, że nie spróbowałem go nim zmieszałem całość z żółtkiem. Wówczas tatar był bowiem, jak dla mnie aż zbyt "naoliwiony", a smak czystego mięsa lekko przytłumiony. Ewidentnie mój błąd, ale na usprawiedliwienie dopowiem, że żółtko wyglądało jakby niepozornie spoczywało na tatarze, a tymczasem było to prawdziwe wiejskie żółtko, dla którego wytłoczono miejsce niejako w głąb tatara. Może bardziej sprawdziłoby się żółtko przepiórcze, a być może to tylko jakiś mój wymysł z tym "naoliwieniem". Gdy bowiem powiedziałem o wszystkim szefowi kuchni, to zrobił takie oczy, że w mig zrozumiałem, iż jestem jedynym gościem, który zgłosił taką sugestię ;) Wspomniałbym jeszcze o braku przypraw na stole, którymi mógłbym podrasować trochę mięso. Nie żeby tego jakoś wymagało, ale ot taki własny rytuał przyrządzania tatara mam. Brak ten rekompensowały kromki chleba wypiekanego na miejscu.

Co do polędwicy wieprzowej zawiniętej w boczek, to zarówno mięso, jak i boczek były bardzo delikatne, a ich krojenie było prawdziwą przyjemnością, tak jak i zresztą smakowanie. Charakteru dodawała tutaj karmelizowana cebula spoczywająca na polędwicy, która tak miło zawładnęła moimi kubkami smakowym, że prawdopodobnie straciłem poczucie rzeczywistości oznajmiając Ani, jak przepyszna jest ta kapusta i jak żałuję, że nie ma jej więcej. Lekko rozczarowało za to chrzanowe purre ziemniaczane, bo choć podane było super, to jak dla mnie było za mało chrzanowe. Zaskoczył natomiast przepyszny sos pieczeniowy (demi glace), którego lekkość była z kolei zaletą. Do wszystkiego podano jeszcze miseczkę warzyw ugotowanych na parze, niemniej nie porwały mnie jakoś szczególnie i zamiast nich wolałbym więcej kapusty karmelizowanej cebuli ;)

Na koniec Creme Brulee i małe wyjaśnienie, dlaczego zamówiłem właśnie ten deser. Jest to jedyna pozycją w całej karcie o konotacji zdecydowanie nie polskiej. Pomyślałem sobie - skoro gość (chodzi mi o szefa kuchni) tak bardzo stawia na wszystko co polskie, a jeden jedyny wyjątek czyni dla Creme Brulee, to znaczy, że jest prawdziwym mistrzem tego deseru i prezentuje w nim cały swój kunszt. Po degustacji dalej trzymałem się tej wersji, gdyż krem był zjawiskowy, a przy tym był to najtańszy Creme Brulee, jaki udało mi się kiedykolwiek zamówić, a czyniłem to m.in. w 7 opisanych na blogu poznańskich restauracjach. W jednej lub dwóch był równie wspaniały, niemniej tam porcja kosztowała 2,5 razy więcej. A dlaczego serwują  ten krem w A Nóż Widelec? Okazało się, że szef kuchni przygotował go specjalnie z okazji Walentynek, a jak już przygotował raz, to taki był odzew stałych gości, że nie mógł im nie ulec i wprowadził danie do karty na stałe. I choć próbował już po fakcie wynaleźć jakąkolwiek polską konotację lub chociażby polską dla niego nazwę, to zwyczajnie się nie dało. Finalnie przyznaję 4+ za tatar, 4+ za polędwicę oraz 5+ za Creme Brulee.

W kwestii obsługi duży plus za to, że szef kuchni wychodzi po posiłku do gości, aby poznać ich opinie i przedstawić swoją filozofię kulinarną. Mały minus natomiast za to, że choć przed lokalem jest tablica informująca o promocyjnej herbacie do środowych deserów, to i tak za herbatę do środowego deseru nam policzono. Trochę żartobliwie też wspomnę, że Pani kelnerka wcale nie pomaga w wyborze dań z menu. Do tej pory skarżyłem obsługę w takich wypadkach, gdy ta nic nie wiedziała, bo nic nie próbowała, albo polecała mi byle co. Tu jednak nie o tym mowa. Pani kelnerka, a jednocześnie współwłaścicielka i żona szefa kuchni - próbowała zapewne wszystkiego z menu i wszystko co poleci jest zapewne świetne. Problem jedynie w tym, że poleca dosłownie wszystko :) I tak oto gdy wahałem się między dwiema potrawami, to każdorazowo słyszałem, że i to i to jest wyborne i naprawdę ciężko wybrać. I choć przydałoby się lepsze podprowadzenie gościa, to nie mam o to większych pretensji, gdyż z przyjemnością spróbuję tych specjałów następnym razem.

A Nóż Widelec jest z pewnością bardzo, ale to bardzo dobrą restauracją z kuchnią polską. Ania zapytuje - czego chcieć więcej? - a ja przewrotnie zaznaczę, że mam pewien niedosyt. Bynajmniej nie w jakości serwowanych potraw, a w spektrum ich rozpiętości geograficznej. Oto bowiem mamy szefa kuchni, który przez lata pracował w gwiazdkowej restauracji w Wielkiej Brytanii i z pewnością zna wiele tajników kuchni z różnych zakątków świata (co potwierdza serwując rewelacyjny Creme Brulee). No i ja chciałbym posmakować tych specjałów, bez ograniczania się wyłącznie do ojczystych, które przecież próbuję (może nie w tak nowoczesnej formie), ale jednak od urodzenia. I choć Pan Michał twardo przy polskości w naszej dyskusji obstawał i chyba do dziś ciężko mu się pogodzić z tym Creme Brulee w menu, to słusznie moim zdaniem robi szukając kompromisu w postaci organizowanych wieczorów tematycznych. Był już francuski, a teraz będzie włoski. I choć po części zadowala to mój pęd w świat, to jednak nie wychodzi już tak okazyjnie (260 złotych od pary). No dobrze, przemyślałem to trochę i nie musi być wcale światowo, aby było idealnie. Wystarczyłoby mi, aby było trochę nowocześniej. W końcu podtytuł restauracji brzmi "nowa kuchnia polska" i fajnie jakby było to wyraźniej widać w menu.

PS  Gdy poprosiłem Pana Michała o wymienienie jego zdaniem najlepszych restauracji w Poznaniu odpowiedział - La Passion du Vin i Hugo. Co ciekawe, akurat te restauracje otwierają naszą blogową listę TOP 10. Tym bardziej mi miło, że od dziś A Nóż Widelec również jest na tej liście.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 5


KOSZTORYS:
Zupa ogórkowa: 8,9 zł.
Ręcznie siekany tatar z wielkopolskiej polędwicy wołowej z wiejskim żółtkiem: 19,9 zł.
Filet z łososia zapiekany w papilocie z warzywami, kruche listki sałat z vinegret: 25,9 zł.
Polędwica wieprzowa zawinięta w boczek, chrzanowe purre ziemniaczane, karmelizowana cebula, sos pieczeniowy, warzywa: 25,9 zł.
Czekoladowy Murzynek z duszą, lody ajerkoniak-śliwka, prażone migdały, sos z ogrodowych malin: 12,9 zł.
Klasyczne Creme Brulee z malinami: 11,9 zł.
Lech Premium 0,5 x 2: 14 zł.
Herbata zielona z brzoskwinią (Julius Meinl): 5,5 zł.
Suma: 124,9 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.47

ADRES: Poznań, ul. Czechosłowacka 133
INTERNET: www.anozwidelec.com

Bookmark and Share

poniedziałek, 25 lipca 2011

TERMINI trattoria / ocena 3.75

Do Termini wybieraliśmy się już na początku maja, ale wówczas po drodze skusiła nas restauracja Credo ze swoją promocyjną ofertą Crazy Mondays. Jak zwykło się jednak mawiać - co się odwlecze, to nie uciecze :)


ONA:
Kuchnia włoska to prawdopodobnie najczęściej podejmowany temat przez poznańskich restauratorów. Zresztą zapewne nie tylko poznańskich, ale przecież to właśnie rodzime podwórko interesuje nas najbardziej. Wśród takich przybytków można wyabstrahować co najmniej 3 typy lokali. Mamy zatem bezpretensjonalne pizzerie o ciepłym wnętrzu wypełnionym italianizującymi dodatkami oraz restauracje pretendujące do miana tych bardziej wykwintnych i eleganckich, funkcjonujące raczej jako miejsca na uroczyste kolacje lub spotkania biznesowe. Jest jeszcze trzecia grupa, są to lokale serwujące raczej proste włoskie menu bez snobistycznych zakusów, ale przywiązujące trochę większą wagę do wnętrza niż popularne pizzerie. Idąc do Termini spodziewałam się, że idę do lokalu, który zaliczyłabym właśnie do tej ostatniej grupy. Oczekiwałam, że będzie prosto, bezpretensjonalnie, ale ze smakiem.

Moje przypuszczenia w pewnym stopniu się potwierdziły zaraz po wejściu do lokalu. Wnętrze urządzone zostało całkiem przyjemnie, a szare kanapy wręcz prosiły o to żeby wygodnie się na nich rozsiąść. Wprawdzie nie do końca rozumiem dość powszechną potrzebę potwierdzenia włoskości miejsca przez szereg stosownych atrybutów – tu jakaś kolumna, tam wymalowana pizza, tu znowu krzywa wieża w Pizie, a to z kolei zdobiące ścianę usta prawdy. To wszystko jako całość się sprawdza, choć nigdy nie ukrywałam, że cały czas szukam włoskiej restauracji bez tego całego kramu. Po krótkiej chwili oczekiwania, zjawiła się Pani kelnerka proponując żebyśmy zajęli dowolny stolik. Z podanego nam menu, na przystawkę wybrałam gruszki na rukoli z serem pleśniowym, jako danie główne pieczonego łososia z sosem koperkowym, ryżem i brokułami, a na deser pana cottę z sosem owocowym. Po chwili podano nam przystawki, a przede mną spoczęła apetycznie wyglądająca sałatka. Całość oceniam na plus i zapewne na przystawkę skusiłabym się ponownie, choć przyznaję, że pojawiły się tu drobne niedociągnięcia – wg. mnie, w sałatce nie było oryginalnej gorgonzoli tylko jej polski substytut, a i fajniejsza byłaby tutaj chyba surowa gruszka (choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że to jeszcze nie sezon). Świeża rukola, pestki dyni i ocet balsamiczny łączyły się jednak z pozostałymi składnikami w całkiem zgrany zespół. Co do dania głównego, mogę się z Wami podzielić podobnymi odczuciami. Otóż, całościowo danie mi smakowało (no może trochę mniej niż przystawka), przyjemny sos koperkowy nie zalewał całej ryby tylko zgrabnie spoczął w jej bliskim sąsiedztwie (co nie zakłócało smaku łososia). Jednak i tu miałabym kilka uwag. Otóż zamawiałam łososia pieczonego, a dostałam smażonego w delikatnej (wprost „szyfonowej”) panierce z mąki. Jestem wielbicielka ryb pieczonych, lub delikatnie podsmażonych i później dopieczonych, dlatego takie detale mają dla mnie znaczenie. Pomijając ten fakt ryba była smaczna i usmażona na świeżym oleju, dlatego również tutaj jestem w stanie przymknąć oko. Trudniej mi natomiast nie przyczepić się do brokułów, które pojawiły się w moim zestawie. Zastanawiam się dlaczego w szczycie sezonu warzywnego, kiedy stragany uginają się wprost od bogactwa świeżych warzyw, a jedynym problemem jest tutaj (czasem poza ceną) decyzja na co mamy największą ochotę i gdzie znajdziemy najlepszy produkt, dostałam mrożone brokuły. Nie były niedobre, ale chyba lepiej takie rozwiązania zarezerwować na środek zimy. W całym zestawieniu najmniej wyrazisty był ryż, ale potrafił nabrać rumieńców za sprawą naprawdę udanego sosu koperkowego. Najsłabszym elementem posiłku bez wątpienia był deser, czyli pana cotta. Porcja wprawdzie słuszna, konsystencja jak na pana cottę przystało sprężysta, ale całość prawie bezsmakowa. Wanilii nie było czuć ani na języku, ani nie sposób jej było dostrzec gołym okiem (brak charakterystycznych czarnych, waniliowych ziarenek, które świetnie widoczne były w bardzo smacznej pana cottcie z Credo). Jeśli natomiast chcielibyście znać moją opinię na temat wiśniowej „frużeliny”, którą polano deser, wystarczy, że w moim wywodzie o brokułach w wiadomych miejscach wstawicie słowo frużelina, a warzywa zastąpicie owocami. Deser raczej słaby. Do posiłku zamówiliśmy jeszcze karafkę wina domu. Wino wydawało mi się bardzo słodkie i poza tą słodyczą mało wyraziste, dlatego kierowana ciekawością poprosiłam Panią o pokazanie butelki. Z tą słodkością może przesadziłam, bo okazało się, że piłam wino półwytrawne, dowiedziałam się jednak, że zaserwowano nam jedno z najbardziej popularnych dostępnych na polskim rynku win bułgarskich.

Sama nie jestem pewna jak podsumować Termini w kilku słowach. Spędziłam tam miłe popołudnie, było spokojnie, cicho i przytulnie. Moja ocena jedzenia spadała jednak trochę z każdym daniem: za sałatkę mogłabym dać dobrą 4, za łososia 3+, a za deser 3-. Czuję niedosyt, ale w sumie nie wzbraniałbym się, żeby do Termini udać się raz jeszcze. Chętniej wybrałabym się tam, gdyby restauracja skupiła się bardziej na sezonowości i zaproponowała ofertę dań trochę ciekawszą, od tej, którą można dostać w każdej włoskiej knajpce (pełnię szczęścia zapewniłoby jeszcze jakieś proste włoskie wino podawane jako wino domu). Kuchnia włoska nie jest chyba aż tak uboga i przewidywalna, jak to wynikałoby z analizy menu lokali z kuchnią włoską w Poznaniu.

PS Podejmuję ryzyko ściągnięcia na siebie gromów za kolejne 3+ za jedzenie. Ehhh naprawdę chciałam dać coś innego, zadowalając przy okazji i Was i siebie, kombinowałam na wszystkie sposoby, (czego nie doceniłam, a co być może przeceniłam), ale ostatecznie i tak wyszło mi 3+. Proszę o wyrozumiałość ;)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+


ON:
Przyznam, że problematyczna jest dla mnie ocena jedzenia serwowanego w takich miejscach, w przypadku tylko i wyłącznie jednej wizyty. Nie mamy bowiem do czynienia z typową pizzerią, gdzie na pizzy należałoby się skupić. W Termini oferują coś więcej i chętnie na to więcej się zdecyduję, ale jak tu później sprawiedliwie ocenić knajpkę z włoską kuchnią, nie kosztując w niej ani pizzy, ani makaronu?

Problem ten zostawiam na zaś, a póki co kilka słów o wnętrzu, które wydało mi się całkiem przytulne. Może i jest kilka „przeozdobień” (atrapa Ust Prawdy, czy też malunek pieca do pizzy), za którymi specjalnie nie przepadam, ale wnętrze jest też bardzo schludne, jasne i z pewnością można się w nim zaszyć wygodnie i odpocząć trochę od gwaru panującego na pobliskim Starym Rynku.

Ostatecznie odpuściłem pizzę i makaron i zdecydowałem się na Spinaci al forno, Saltimboccę alla romana i Pana cottę wespół z Anią. Zamówiliśmy też karafkę białego wina domu, choć rozczarowanie tutaj było spore, gdy okazało się, że winem domu we włoskiej trattorii jest... bułgarska Sophia. Przejdźmy jednak do jedzenia. Spinaci al forno to nic innego, niż delikatny szpinak z czosnkiem i ziołami, zapieczony pod parmezanem. Dobrze przy tym, że słowo delikatny znalazło się w menu, bowiem żaden inny przymiotnik nie oddał by trafniej charakteru tegoż dania. I choć wolałbym, aby danie miało bardziej wyrazisty charakter, to było naprawdę uczciwie przyrządzone (świeży szpinak, dobrej jakości ser), smakowite i sycące. Saltimbocca to z kolei cielęcina pieczona z szynką włoską i szałwią w sosie na białym winie. Dużo sobie obiecywałem, gdy z kuchni dochodziły mnie odgłosy rozbijanego mięsa (widać, że na świeżo robione), aczkolwiek finalnie uznałbym je za zbyt słabo obsmażone, zbyt słabo zawinięte i zbyt słabo szałwią doprawione (prawda jest taka, że nie wyczułem jej wcale). Nadal była to porcja całkiem smacznego mięsa, jednak saltimbocca chyba nie do końca. Na zakończenie jeszcze pana cotta, czyli deser waniliowy z sosem owocowym. Zły nie był, ale jak dla mnie trochę za dużo w nim było żelatyny, a za mało wanilii, przez co był zbyt  toporny w konsystencji, a za delikatny w smaku. Suma sumarum, szpinak oceniam na 4+, saltimboccę na 4-, a panna cottę na 3+, niemniej na ostateczną ocenę jedzenia serwowanego w Termini pozwolę sobie dopiero po wypróbowaniu tamtejszej pizzy, tudzież makaronu.

Od jakiegoś czasu obserwuję niepokojącą zjawisko ciągłego wzrostu cen w poznańskiej gastronomii, ale to właśnie wizyta w Termini była dla mnie swoistą iskrą zapalną do publikacji tejże obserwacji. Oto bowiem doszło do tego, że za posiłek dla dwojga w niepozornej trattorii przyszło nam płacić prawie 150 złotych, a jeszcze nie tak dawno, gdy zaczynaliśmy pisać ten blog, kwota ta była zarezerwowana niemalże wyłącznie dla restauracji z wyższej półki. Można powiedzieć - taka kolei rzeczy, ale osobiście trudno pogodzić mi się z faktem, że za podwyżkami nie idzie równie widoczny wzrost jakości potraw. Co by bowiem nie mówić - po raz piąty z rzędu oceniamy restaurację na mniej niż szkolną czwórkę.

PS Żeby jednak nie popadać w pesymizm, zdradzę, że na celowniku mamy nowy, szerzej nieznany i całkiem obiecujący lokal z autorską kuchnią i niewygórowanymi cenami. Zapowiada się ciekawie, ale jak będzie, przekonamy się wkrótce :)

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Carpaccio di pere (gruszka na rucoli z gorgonzolą i pestkami dyni): 18 zł.
Spinaci al forno (delikatny szpinak z ziołami, czosnkiem i parmezanem): 14 zł.
Salmone al forno di aneto (łosoś pieczony w sosie koperkowym, podawany z ryżem i gotowanymi brokułami): 36 zł.
Saltimbocca alla romana (cielęcina pieczona z szynką włoską ze świeżą szałwią w sosie na białym winie, pieczone ziemniaki i sałata): 37 zł.
Pana cotta (włoski deser waniliowy z sosem owocowym): 9 zł.
Wino domowe 0,5: 29 zł.
Suma: 143 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.75

ADRES: Poznań, ul. Świętosławska 11
INTERNET: www.termini.pl

Bookmark and Share

czwartek, 19 maja 2011

CREDO bar & restaurant / ocena 3.87

Tym razem wybieraliśmy się do trattorii Termini, jednak przechodząc ulicą Wrocławską naszą uwagę przykuły otwarte okna Credo, a także informacja o promocji Crazy Mondays (50% zniżki na wszystkie dania z karty). Byliśmy rozdarci do tego stopnia, że kolejny raz o naszym wyborze zdecydował rzut monetą. Padło na Credo, gdzie z racji wspomnianej promocji panował dość spory ruch, a to nie sprzyjało swobodnemu fotografowaniu. Po zdjęcia wnętrz postanowiliśmy wrócić kilka dni później, wypróbowując przy okazji firmową lemoniadę. Pani kelnerka oznajmiła niestety wówczas, że o zgodę musiałaby zapytać kierownictwo, a tego w zasięgu wzroku nie było. I tak oto zostaliśmy odesłani po zdjęcia do facebookowego profilu :(


ONA:
Ocieniając restaurację Credo nie sposób uniknąć odniesień, do lokalu, który działał w tym samym miejscu jeszcze kilka miesięcy temu. L’Heroine bardzo podobało mi się od strony wizualnej, jedzenie również dość mi smakowało, choć ostateczną opinię chciałam wyrobić sobie przy okazji kolejnych wizyt (wiadomo, że jak coś się uda raz, szczególnie na początku, niekoniecznie musi oznaczać regularnie utrzymywanego wysokiego poziomu). Ponownych odwiedzin w L’Heroine nie było, w ogóle zamknięcie restauracji owiane było pewną dawką tajemniczości (vide dyskusja na naszym facebookowym profilu), tak czy inaczej kilka miesięcy później przechodząc ulicą Wrocławską zauważyłam, że w opustoszałym lokalu coś znowu zaczęło się dziać.

Cierpliwie czekałam i obserwowałam wszystkie zmiany, jednak to co można było zauważyć w pierwszej kolejności (czyli zmiany w wystroju) nie napawało mnie szczególnym optymizmem. Po wizycie stwierdzam, że wystrój jest lepszy niż początkowo mi się wydawało, ale i tak wszelkie wprowadzone zmiany odbieram raczej na minus. I tak, ściany zostały pomalowane na szary kolor, który sam w sobie dość lubię (choć biały dodawał poprzedniemu wnętrzu więcej przestrzeni i światła), natomiast niespecjalnie trawię przecieraną fakturę. Układ sal, baru, stolików i szafy na kurtki pozostał w praktycznie niezmieniony. Na ścianach zmieniły się natomiast fotografie, kilka krzeseł zmieniło obicie, a nad barem zawisła solidna tablica z wybranymi pozycjami z menu. Co oczywiste brakowało jaskrawo niebieskiego neonu L’Heroine i co mniej oczywiste designerskiej lampy Zettel. Generalnie choć zmiany nie trafiły w mój gust, to jednak całość wypadała całkiem nieźle, zresztą nadal ogromnym atutem są tu duże okna (część z nich w ciepłe dni otwierana jest na oścież), a i minimalistyczne żarówki zwieszające się pod ciemnym sufitem wprost z plątaniny kabli mają w sobie coś z przyjemnej nowoczesności. Wystrój to jedno, ale równie ważna zdaje się być obsługa, a ta była prawie bez zarzutu. Obsługiwała nas przemiła Pani, uśmiechnięta, chętna do rozmowy i dobrze zorientowana w menu. Niewielki minus daję za to, że po zjedzeniu dość długo musieliśmy czekać, aż pojawi się ktoś, kto mógłby przynieść nam rachunek, ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Najpierw zapoznałam się z menu pełnym ciekawych propozycji. Tym razem miałam wielką ochotę na kalmary, ale równie mocno kusiło mnie risotto. Ostatecznie zdecydowałam, że kalmary wezmę na przystawkę (nawet kosztem tego, że miały zostać podane w panierce, a danie główne proponowało grillowana wersję, co odpowiadało mi zdecydowanie bardziej), a na drugie danie skuszę się na risotto. Kalmary (które podobno za czasów głębokiej komuny były niezwykle tanie i stanowiły bardzo popularną alternatywę dla ryb, tak przynajmniej twierdzi mój Tato) usmażone zostały w cieście piwnym. Danie dość ciężkostrawne, choć w kategorii tłustych przegryzek przyzwoite. Kalmary fajnie zestawione tu zostały z sosem tzatziki. Prawdopodobnie nie skusiłabym się na nie drugi raz, ale osobom lubiącym panierki i dania smażone w głębokim tłuszczu mogę polecić je z czystym sumieniem. I tu przyszedł czas na risotto. Wierzę, że czasy w których risotto kojarzyło się Polakom z sypkim ryżem z dodatkami mamy już dawno za sobą i większość ludzi zdaje sobie sprawę, że poprawnie zrobione risotto ma bardzo kremową i nieco kleistą konsystencję. Z jednej strony za sprawą dodawanego na końcu parmezanu i/lub masła oraz specjalnego gatunku ryżu – Arborio lub Carnaroli. Oba gatunki ryżu charakteryzują się specyficznym kształtem (krótkie, obłe ziarna), wysoką zawartością skrobi i tym, że po ugotowaniu mają miękką otoczkę, ale lekko twardawe wnętrze. Powiem nieskromnie, że nad wypracowaniem idealnego przepisu na risotto spędziłam całkiem sporo czasu i czuję się w tej kwestii dość dobrze zorientowana. Zawsze używam ryżu Arborio i przestrzegam kilku innych ważnych reguł (dodatek szafranu, wina, stopniowo wlewanego dobrego jakościowo bulionu oraz równie dobrego parmezanu). Faktem jest, że zamówione danie miało poprzeczkę oczekiwań ustawioną dość wysoko, ale restauracja w pewnym sensie wzbudziła moje zaufanie. Przyznaję, że się zawiodłam. Na moje oko do dania nie użyto specjalnego ryżu (ziarenka były lekko rozgotowane i miały wydłużony lekko kanciasty kształt), konsystencja była daleka od kremowej (nie pomagał tu również niewielki dodatek Grana Padano), nie czułam też szafranu (który nie jest wprawdzie obowiązkowy, ale nadaje daniu przyjemny szlif), wychwyciłam natomiast smak wina, które niestety nie wzbogaciło risotta delikatnym aromatem, tylko dość mocno je zakwasiło. Danie miały urozmaicić warzywa – pomidory, cebula, czosnek i zielone szparagi. Wszystkie niestety były rozgotowane, na czele ze szparagami. Zdaję sobie sprawę, że mój opis tego dania był wyjątkowo czepialski, a ja narażam się na zarzuty przesadnego wymądrzania, ale wiem, że dobre risotto to nie znowu taka czarna magia i naprawdę warto się postarać dla smakowego efektu. I tak, gdyby to danie zaserwowano mi jako bliżej nieokreślone danie z ryżu dałabym za nie 3+, ale jeśli mam ocenić je w kontekście poprawnie zrobionego oryginału włoskiego to ocena spada do 2. Na obronę dania powiem jednak, że Marcin postanowił dokończyć je za mnie (porcja była naprawdę solidna) i stwierdził, że może nie jest idealne, ale lepsze niż to, które jadłam w Mielżyńskim (z czym ja akurat się nie zgadzam). Po tym długim przynudzaniu, czas na akcent optymistyczny – na stole zjawiła się Pana Cotta. Powiem krótko, była pyszna, orzeźwiająca i lekka (wiem, wiem śmietana i lekkość raczej nie idą w parze, ale niech tam). Smakowało mi również piwo jęczmienne z browaru Konstancin i cieszy mnie, że właściciele postanowili postawić w kwestii napojów alkoholowych na coś oryginalnego.

Moje wrażenia dotyczące Credo najlepiej zobrazowałaby sinusoida. Były momenty wyjątkowo przyjemne, jak i wyraźne spadki formy. Podoba mi się idea otwartych na oścież okien, podoba mi się pomysł na lekkie tapasy, podobają mi się opisy dań w menu i to, że restauracja nie spoczywa na laurach tylko cały czas szuka czegoś nowego (a przynajmniej tak wynika z powiadomień na ich facebookowym profilu), godne polecenia są również tanie poniedziałki (do których jak widać właściciele nie potrzebują wszędobylskich serwisów oferujących zakupy grupowe). Brakuje tu jednak jeszcze ostatecznego szlifu i poświęcenia większej uwagi temu co trafia na talerze. Sam pomysł nie zawsze wystarczy, żeby się obronić, liczy się jeszcze efekt końcowy.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Opis restauracji Credo w oderwaniu od kontekstu miejsca nastręczał mi takich trudności, że zamiast wstrzymywać dłużej publikację posta (recenzja Ani jest gotowa od sześciu dni), postanowiłem zacząć od nowa i na szybko zestawić ją z mieszczącą się tam wcześniej L'Heroine.

L'Heroine sprawiała wrażenie elitarnej i zamkniętej w sobie. Credo jest z kolei bardziej egalitarne i otwarte – zarówno dosłownie (poprzez na oścież otwartą witrynę), jak i poprzez ofertę (Crazy Mondays, Nie-winne czwartki, Niedzielne Brunche). Zatem 0:1 dla Credo. W L'Heroin było przy tym dostojnie, a zarazem spokojne. W Credo jest natomiast gwar i zauważalny przeze mnie lansik. Remis 1:1. Co do wystroju, to bardziej podobało mi się stonowane L'Heroine, aniżeli kolorowe Credo. 2:1 dla L'Heroine. Do tego dochodzi identyczny w obu przypadkach rozkład pomieszczeń, ta sama zastawa i sztućce, a także identyczna ambicja kuchni smacznej, nowoczesnej i niebanalnej.

Przejdźmy jednak do sedna, bo o ile lepiej czułem się w spokojnym i stonowanym L’Heroine, to jednak mniej mnie obchodzi atmosfera, czy styl wykończenia lokalu, a bardziej serwowane w nim jedzenie. Przyznać tutaj trzeba, że menu Credo brzmi wyjątkowo dobrze. Niemal każdą wyczytaną pozycję miałoby się ochotę zamówić. Stąd liczne moje dylematy, w których wchodziłem ze skrajności w skrajność (od grillowanego hamburgera po smażoną solę). Z tego co pamiętam w L'Heroine takich dylematów nie miałem, a i ceny były wówczas mniej przystępne. Remis 2:2. Ostatecznie zamówiłem:

- Szparagi zapiekane z szynką Serrano podawane z mieszaną sałatą z winegretem, jajkiem w koszulce oraz sosem bérnaise.
- Polędwiczki wieprzowe obtoczone w musztardzie i pieprzu ziołowym podawane z warzywnym ratatouille.
- Delikatne ciasto czekoladowe podawane z lodami waniliowymi i orzechami.

Danie szparagowe świetnie brzmiało, ale niestety było średnie od szparagów zaczynając. Te, mimo iż zielone, były tak włókniste, że pokrojenie ich było niemożliwością. W dodatku kiepsko zapieczone, a bardziej jakby ugotowane. Było to też widać po szynce, która nie była w ogóle chrupiąca, a raczej od sosu rozmiękła. Broniło się jajko, a także sos bérnaise. Mieszanka sałat bynajmniej zła nie była, ale wypadała dość ubogo. Z wyboru szparagów zadowolony zatem nie byłem. W dodatku bardziej niż na przystawkę liczyłem tego dnia na dobrą zupę. Tej w karcie jednak nie było, a siedząc tyłem do tablicy nad barem nie spostrzegłem, że właśnie tam należy jej szukać. Mały minus dla Pani kelnerki, która ograniczyła się do podania kart, a na tablicę nie wskazała – co akurat zrobiła jej koleżanka, gdy dwa dni później dotarliśmy na lemoniadę. Lepiej było z daniem głównym, a już najlepiej z kawałkami polędwiczki wieprzowej, która obtoczona została wcześniej w musztardzie francuskiej i pieprzu ziołowym. Mięso naprawdę smaczne, wyraziste, podane w sosie na bazie czerwonego wina. Choć może trochę za bardzo wysmażone, to i tak należy się plus dla Pani kelnerki, za jego polecenie. Szkoda, że dodatki nie dorównywały mięsu poziomem. Warzywne ratatouille to akurat trafna decyzja, aczkolwiek to moje było gdzieniegdzie przypalone, czego posmak rzutował na całość. Kwaśna śmietana była za to całkowicie zbyteczna i traktować ją należy bardziej jako kompozycje estetyczną, aniżeli część dania. Na talerzu brakowało mi przy tym węglowodanów, które choć można domówić w formie płatnych dodatków, to mogłyby być w zestawie. Jako całość najlepiej wypadł deser – smakowite ciasto czekoladowe i jeszcze lepsze lody waniliowe. Jedyna moja uwaga dotyczy, że ciasto firmowane jest jako delikatne, co można zrozumieć jako synonim delikatnego smaku. Czekolada wykorzysta do tego ciasta była natomiast dość wytrawna, a delikatność bardziej do struktury ciasta się tutaj odnosi. Za to Panna Cotta zamówiona przez Anię była bezbłędna i to ją zamówię następnym razem. Tu i teraz przyznaję jednak 3+ za szparagi, 4- za polędwiczki, i 4 za ciasto czekoladowe, co przechyla szalę zwycięstwa na 3:2 dla L'Heroine. Plus przy tym dla Credo za dobór i promocję pysznego piwa z niewielkiego browaru Konstancin.

Wynik meczu, a także przyznane przez nas oceny cząstkowe wskazują nieznacznie na L'Heroine. Przyznam jednak, że w obydwu przypadkach miałem identyczne odczucia – zasłyszane z każdej strony pozytywne opinie, spore nadzieje przed wizytą i niedorównująca temu buzzowi rzeczywistość. L'Heroine już nic nie poprawi, ale Credo wciąż może. Zacząłbym od kuchni, bo choć źle nie jest, to mogłoby być lepiej.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4- (4+ podczas Crazy Mondays)


POST SCRIPTUM
Gdy powróciliśmy do Credo po zdjęcia podano nam srebrną kartę napojów. Dwa dni wcześniej była ona czarna, ale nie o kolor tu idzie, a o ceny – większe w tej czarnej, a mniejsze w srebrnej. Symboliczne to różnice (złotówka na butelce zamówionego przez nas piwa), ale ciekawi nas, czy to oferta potaniała w ciągu dwóch dni, czy może droższą kartę wprowadza się do obiegu wieczorami, a może tylko podczas Crazy Mondays?!

KOSZTORYS:
Kalmary w panierce piwnej podawane z sosem tzatziki - 19 zł.
Szparagi zapiekane z szynką Serrano podawane z mieszaną sałatą z winegretem, jajkiem w koszulce oraz sosem bérnaise - 21 zł.
Risotto z zielonymi szparagami z pomidorami, cebulą czosnkiem, bazylią, rukolą i serem Grana Padano - 22 zł.
Polędwiczki wieprzowe obtoczone w musztardzie i pieprzu ziołowym podawane z warzywnym ratatouille - 31 zł.
Panna cotta z owocami sezonowymii - 11,50 zł.
Delikatne ciasto czekoladowe podawane z lodami waniliowymi i orzechami - 8 zł.
Konstancin Lekkie 0,5 x 2 - 21 zł.
Suma: 133,50 zł (77,25 zł podczas Crazy Mondays).

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.87

ADRES: Poznań, Wrocławska 10

INTERNET: www.restauracjacredo.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...