Pokazywanie postów oznaczonych etykietą centrum miasta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą centrum miasta. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 listopada 2012

BLOW UP HALL - lunch / ocena 4.03

Naprawdę trudno zliczyć ile razy planowaliśmy wizytę w Blow Up Hall, a także ile raz prosiliście nas w mailach, abyśmy właśnie tę restaurację odwiedzili. Początkowo hamowała nas specyficzna polityka lokalu, który wymagał autoryzacji zdjęć przed ich publikacją. Jakiś czas temu na naszą skrzynkę e-mail dotarło jednak zaproszenie prosto z Blow Up Hall z prośbą o obiektywne zrecenzowanie lokalu wraz z zapewnieniem, że w kwestii zdjęć mamy całkowitą swobodę. Temat tej jednej z najdroższych restauracji w Poznaniu wrócił wówczas na naszą wokandę. Zrezygnowaliśmy przy tym ze specjalnego zaproszenia i wybraliśmy się tam incognito, spontanicznie i nieco asekurancko decydując się na menu lunchowe.


ONA:
Być może wybór menu lunchowego nie jest najlepszym sposobem na to, aby poznać kunszt szefa kuchni i możliwości restauracji, ale głównym powodem takiego wyboru była cena i bardzo ciekawy zestaw proponowanych dań (na tyle ciekawy, że kwestia ostatecznej decyzji była co najmniej problematyczna). Trudności zresztą pojawiły się również przy samej ocenie całości. Już wcześniej przyjęliśmy bowiem, że do ofert lunchowych stosujemy nieco łagodniejszą skalę, z drugiej zaś strony cały czas w pamięci mieliśmy, że to prawdopodobnie najdroższy zestaw lunchowy w Poznaniu, wróćmy jednak do początku.

Do restauracji wchodzi się z imponującego hallu, który jest zarazem przestrzenią hotelową. Na drodze do restauracji rozłożyła się jednak ekipa robiąca sesję zdjęciową. Nie byliśmy pewni, czy w związku z tym restauracja jest zamknięta, czy mamy czekać na zakończenie zdjęć, czy też przedzierać się przez rozstawiony sprzęt, ludzi i kable… Nikt do nas nie podszedł, ani sytuacji nie wyjaśnił, w związku z tym na przedostanie się do lokalu wykorzystaliśmy moment przerwy w zdjęciach.

Z menu wybrałam ceviche ze śledzia z chutney buraczkowym, na organicznym pumperniklu, risotto szafranowe ze słodkimi ziemniakami, młodymi buraczkami i cukinią oraz tartę z sezonowymi owocami. Zaznaczę przy okazji, że już na początku posiłku postanowiliśmy wymieniać się talerzami w połowie każdego dania. Przyznaję, że przystawka mi smakowała, choć zdecydowanie największe wrażenie zrobił na mnie sposób jej podania (w tej kwestii pod wrażeniem pozostałam aż do końca posiłku). Co prawda, po lekturze menu zapachniało bardziej oryginalnymi smakami, podczas gdy to co otrzymałam na talerzu, to był raczej taki smaczny, domowy śledzik. Smaczny był również zapiekany ser Halloumi, który na przystawkę wybrał Marcin. W tym przypadku nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że ser poddano zbyt długiej obróbce cieplnej, przez co był trochę przesuszony. Całość tworzyła jednak przyjemną kompozycję ze słodkawą marmoladą z czerwonej cebuli, suszonymi pomidorami oraz podsmażonym młodym szpinakiem (ten ostatni trochę przesolony). Danie główne rozpoczęłam risottem szafranowym. I znów kompozycja dodatków trafiała idealnie w mój gust, ale nie jest tak, że nie mogę się do niczego przyczepić. Moim zdaniem konsystencja dania była zbyt płynna (wiem, że risotto ma być kremowe, ale moje danie zbliżało się konsystencją do gęstej zupy). Tak samo nie do końca odpowiadało mi to, że smak szafranu (który sam w sobie lubię) całkowicie zdominował smak innych składników. Koniec końców, słysząc moje wątpliwości Marcin zapytał, a czy pochwaliłaś risotto z którejkolwiek restauracji w Poznaniu? Przyznam że nie, choć danie to uwielbiam, kiedy jest porządnie zrobione. Powiem tak, risotto w Blow Up Hall było w pół drogi do ideału. Zdecydowanie lepiej zaprezentowało się danie Marcina – przepyszny, soczysty delikatny okoń morski z równie smacznymi warzywnymi dodatkami i kaszą jaglaną. To danie to mój zdecydowany faworyt w zestawieniu. Na koniec pojawiły się tarty, a właściwie tartletki z kruchego ciasta, z śmietankowym kremem oraz malinami i borówkami. Smaczne i niezbyt słodkie (jedynie ciasto trochę za twarde).

Najtrudniejszym elementem do oceny nie jest jednak jedzenie, a wnętrze. Mamy tu bowiem ciekawie i nowocześnie urządzoną przestrzeń, siedzimy w otoczeniu wielkiej sztuki (zdjęcia akcji Spencera Tunicka czy Vanessy Becroft), ale po bliższym przyjrzeniu się łatwo dostrzeżemy rysy na tym spójnym obrazie. Wygodne białe fotele mają mocno sfatygowane obicia (tym samym sprawiają wrażenie przybrudzonych) sąsiadujące z nami stoliki (bez obrusów) w całej okazałości prezentowały spore ubytki w czarnej okleinie, a kilka elementów zastawy miało wyszczerbione brzegi. Całość sprawiła wrażenie opuszczonego po sezonie nadmorskiego ośrodka, aniżeli eleganckiej restauracji.

Przyznam szczerze, że relację z tej wizyty piszę z lekkimi wyrzutami sumienia. Zdaję sobie sprawę, że jeśli przymknąć oko na cenę, jest to zapewne jedna z najciekawszych i najsmaczniejszych ofert lunchowych w Poznaniu. Problem w tym, że całość nie powala. Na koniec zawitał do nas szef kuchni, który jak sam przyznał jest na miejscu od 6 tygodni i dopiero rozwija tu swoje skrzydła, a lunche to na razie eksperyment, nad którym intensywnie pracuje. Zaprosił nas również na Restaurant Day, w którym miał zamiar wziąć udział. Biorąc pod uwagę, że był to człowiek sympatyczny i otwarty oraz fakt, że już nie pierwszy raz zdarzyło nam się odwiedzić restaurację w nie do końca fortunnym dla właścicieli bądź szefa kuchni momencie, Blow Up Hall dostanie ode mnie za jakiś czas jeszcze jedną szansę.

PS  W restauracji podano mi menu bez cen. Wiem, że to prawdopodobnie taka elegancka forma i ukłon w stronę dawnych czasów, kiedy książę na białym koniu płacił bez mrugnięcia okiem za wszystkie wydatki swej księżniczki. Zaklinam się, że nie przemawiają przeze mnie żadne feministyczne zapędy, ale chciałabym znać ceny z czystej ciekawości (na wypadek gdybym miała ochotę wybrać się tam w przyszłości z mamą/koleżanką itd.), w tym celu musiałam zdecydowanie mniej elegancko zwędzić menu Marcinowi.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


ON:
Nie sądziłem, że oceniając restaurację na dobrą czwórkę, będę kiedykolwiek pisał w kategorii zawodu. Tak się jednak składa, że jakoś podświadomie myślałem, że Blow Up Hall prezentuje najwyższy kulinarny poziom w Poznaniu. Co prawda nigdy wcześniej tam nie jadłem, ale jakbym miał obstawiać, która z poznańskich restauracji jest najbliżej zdobycia gwiazdki Michelin, to w ciemno wskazałbym właśnie to miejsce. Sam nie wiem dlaczego tak łatwo dałem się tak uwieść, ale myślę, że dowodzi to sprawności ich działu PR, który doskonale wykreował wyobrażenie restauracji, w której zjemy drogo, ale jakże dobrze. Myślę, że w normalnych warunkach szydło dość szybko wyszłoby z worka, niemniej wysokie ceny w menu sprawiały, że gośćmi Blow Up Hall bywali zapewne częściej przyjezdni biznesmeni, aniżeli mieszkańcy  Poznania. Tym samym, u mało kogo można było potwierdzić, czy obiegowe opinie o restauracji, to prawda, czy marketingowa wydmuszka.

Z radością przywitałem przy tym ofertę lunchową, którą potraktowałem jak przysłowiowy papierek lakmusowy – oto bowiem w cenie 100 złotych mogliśmy liznąć kunsztu Blow Up Hall i w zależności od wyniku, albo pójść za ciosem i wybrać się tam na kolację, albo definitywnie odpuścić temat.

Zacznijmy od wnętrza – jest nowoczesne i na zdjęciach prezentuje się dobrze, jednak z bliska białe fotele mają trwałe przebarwienia, a czarne stoły charakteryzują uszczerbki w okleinie. I choć zupełnie nie zwróciłbym na to uwagi w restauracji ze średniej półki cenowej, to w Blow Up Hall raziło mnie to równie mocno, jak wyszczerbione talerze, jakie nam podano.

Zawsze najważniejsze jest jednak jedzenie, niemniej i tu do ideału było daleko. Zamówiłem zapiekany ser Halloumi z marmoladą z czerwonej cebuli, młodym szpinakiem i suszonymi pomidorami; grillowanego Okonia Morskiego z duszonymi warzywami, kaszą jaglaną i sosem pomidorowym oraz tartę z sezonowymi owocami. Przyznaję, że każde z dań było niezmiernie estetycznie podane. W smaku były już jednak tylko poprawne i nic więcej. I znowu – zachwycałbym się nimi w restauracji ze średniej półki, ale po marce Blow Up Hall spodziewałem się czegoś więcej. Spodziewałem się bowiem, że coś mnie zaskoczy - jakiś smak, jakaś kompozycja. Tak jednak jak w berlińskim Fischers Fritz zaskakiwało mnie wszystko, tak w Blow Up Hall nie zaskoczyło mnie absolutnie nic. Najsmaczniejszy był przy tym Okoń Morski, jaki był tematem przewodnim dania głównego - świeży, idealnie zgrillowany, z delikatnym mięsem i chrupiącą skórą. Problem w tym, że zaserwowane do ryby dodatki nie robiły już takiego wrażenia, gdyż średnio do siebie pasowały (najmniej kawałki szynki w sosie pomidorowym). Jako całość bardziej przypadł mi do gustu starter, aczkolwiek tutaj akurat temat przewodni (ser Halloumi) został za mocno przypieczony, przez co był zdecydowanie za suchy. Sytuację mógłby uratować wybitny deser, niemniej w menu lunchowym dostępna była jedynie tarta, a pech polega na tym, że albo ja tart nie umiem docenić, albo jeszcze nie trafiłem jeszcze na tę perfekcyjną. Ostatecznie zatem przyznaję 4 za starter, 4 za danie główne i 4- za deser.

Co do obsługi, nie mam większych zastrzeżeń do pracy obsługującej nas Pani kelnerki. Zgodni z Anią jesteśmy natomiast co do krytyki tempa pracy w kuchni. Byliśmy jedynymi gośćmi, a trójka widzianych przez nas kucharzy przygotowywała lunch tak, że całość zajęła nam półtorej godziny.

Zmierzając do podsumowań, nie ukrywam, że ocena Blow Up Hall była jedną z najtrudniejszych, jakiej przyszło mi na tym blogu dokonywać. Nie zaserwowano nam bowiem żadnego dania, która byłoby słabe  – wszystko było poprawne. Grunt jednak w tym, że oczekiwania były o dwa poziomy wyższe. Spodziewaliśmy się najlepszej restauracji w Poznaniu, a już w samym Starym Browarze odkryliśmy dwie lepsze (La Passion Du Vin i Piano Bar). Inna sprawa jak w pełni rzetelnie i sprawiedliwie ocenić pracę szefa kuchni, który menu odziedziczył po poprzedniku, a swoje pomysły wcieli dopiero za jakiś czas? Pozostaje mi jedynie kibicować, aby dania z jego autorskiego menu dorównały wyobrażeniom, jakie o tym miejscu mają mieszkańcy Poznania :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zestaw lunchowy: starter + danie główne + deser (Ceviche ze śledzia Bałtyckiego z chutney buraczkowym na organicznym pumperniklu; Risotto szafranowe ze słodkimi ziemniakami, młodymi buraczkami, bobem i cukinią; Tarta z sezonowymi owocami) - 46 zł
Zestaw lunchowy: starter + danie główne + deser (Zapiekany ser Halloumi z marmoladą z czerwonej cebuli, młodym szpinakiem i suszonymi pomidorami; Grillowany Okoń Morski z duszonymi warzywami, kaszą jaglaną i sosem pomidorowym; Tarta z sezonowymi owocami) - 46 zł
Woda x 2 (niegazowana i gazowana) - 12 zł.
Suma: 104 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.03

ADRES: Poznań, ul. Kościuszki 42 (Stary Browar)

Bookmark and Share

sobota, 2 czerwca 2012

MATII SUSHI / ocena 4.31

Matii Sushi to jedna z tych poznańskich restauracji, którą odwiedziliśmy już kilka razy, ale jak dotąd nie mieliśmy okazji podzielić się naszymi wrażeniami na blogu. Testowaliśmy ją już zarówno na wczesny lunch ze znajomymi, rodzinny obiad, czy imprezę firmową. Tym razem zdarzyła się jednak okazja do wyjścia we dwoje i relację z takiego właśnie najbardziej standardowego dla nas wyjścia, chcielibyśmy Wam przedstawić.


ONA:
Mam wrażenie, że Matii na stałe wpisało się w kulinarny krajobraz Poznania. I choć nie jest to najstarsza poznańska suszarnia, to wielokrotnie byłam świadkiem spektakularnych sporów (zarówno w Internecie jak i w tzw. realu) toczonych o to, który poznański sushi bar jest najlepszy. Najbardziej zażarta walka toczyła się pomiędzy zwolennikami nieistniejącego już sushi Sekai (na Krysiewicza), Sakany i Matii. Ja jeszcze wówczas byłam „wyznawcą” Sakany, niestety obecnie nie jestem w stanie się pod tą opinią podpisać, ponieważ dawno tego miejsca nie odwiedzałam (choć tylko tam w stałej ofercie znaleźć mogłam moje ulubione małże arktyczne).

Cokolwiek by jednak nie mówić i od której strony na problem nie spojrzeć, Matii z pewnością znajduje się w ścisłej czołówce poznańskich suszarni. Stąd każda wizyta w tym miejscu wiąże się z konkretnymi oczekiwaniami. Nie zdziwiło mnie zatem, że zaraz za progiem przywitała nas miła i uśmiechnięta Pani kelnerka. Wyjaśnię przy okazji (ponieważ spotkałam się z zarzutami, że nie każdemu odpowiada amerykański, sztuczny uśmiech), iż mam tu na myśli naturalny, szczery wyraz twarzy, który sprawia, że czujemy się mile widzianymi gośćmi, a nie natrętnymi klientami.

Z menu poza klasykami (o czym za chwilę) zdecydowaliśmy się na zupy. W moim przypadku była to udon unagi. W delikatnym, słodkawym bulionie oprócz makaronu udon znalazły się kawałki podpieczonego węgorza, omlet i grzybki shitake, które potęgowały nutę słodyczy w zupie. Wierzch posypano natomiast drobnymi, chrupiącymi płatkami, które przełamywały gładkość pozostałych składników. Całość bardzo smaczna, z pewnością doskonale sprawdzi się dla tych, którzy nie gustują w smakach pikantnych, a taka była właśnie (równie smaczna) balijska zupa Marcina. Prawdopodobnie nie byłabym sobą, gdybym się jednak do czegoś nie przyczepiła. Tym razem padło na porcję makaronu, która jak dla mnie była zdecydowanie za duża i trochę przytłaczała pozostałe składniki. Nie jest to jednak opinia znawcy tego konkretnego dania, a raczej subiektywna preferencja.

W menu Matii można znaleźć wiele ciekawostek takich jak np. sushi ze szparagami czy oliwkami. I choć nigdy nie postrzegałam siebie jako tradycjonalistki (a już szczególnie opinia ta nie sprawdza się w przypadku moich kulinarnych wyborów) to jednak pozostałam wierna najprostszym a zarazem najbardziej dla mnie ulubionym nigiri (w tym konkretnym przypadku z łososiem, rybą maślaną i kalmarem) i 2-3 składnikowym równie prostym maki (znów łosoś i tuńczyk w towarzystwie tykwy, kiszonej rzepy, ogórka czy awokado). Mając do dyspozycji te smakołyki bez żalu oddałam Marcinowi całą porcję zamówionego przez nas tatara, dlatego o nim wspominać nie będę. Samo sushi było subtelne w smaku i co wyjątkowe na skalę poznańską, miało w środku bardzo duże kawałki świeżej ryby. Rolki były przy tym tak zgrabnie zwinięte, iż nie wpływało to na wielkość poszczególnych krążków. Dało się również odczuć, że nie może tu być mowy o oszczędności na składnikach. Moją uwagę zwróciło także przywiązanie do estetyki podania, bo mimo tego, iż w niczym nie przypominało prostoty śniącego mi się po nocach sushi u Jiro Ono, zdecydowanie cieszyło oczy i pobudzało ślinianki do wzmożonej pracy.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może podobać się ciężkawy wystrój restauracji, czy lokalizacja w biurowcu (co niekoniecznie sprawdza się w przypadku romantycznych randek) ale kiedy po chwili przyzwyczaimy oczy do ciemniejszego wnętrza, usiądziemy w wygodnych fotelach i dostrzeżemy kilka japońskich wizualnych smaczków, z pewnością damy się uwieść Matii na dłużej. Podsumowując, Matii polecam, o restauracji słyszałam zresztą niemal same dobre opinie, a te jednostkowe i mniej pochlebne padały wyłącznie z ust konkurencji.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4



ON:
Wnętrze Matii jak najbardziej trafia w mój gust. Jest i nowoczesne i z klimatem. Dobrze się w nim czułem kilka lat temu. Dobrze się w nim czuję i teraz. Zauważyłem natomiast, że na minus zmieniła się karta menu. Dawniej było można bowiem zakosztować wykwintnych dań kuchni ciepłej - zarówno rybnych, jak i mięsnych. Teraz ich nie dostrzegłem. Zwróciłem za to uwagę, że karta w 95% pokrywa się z menu siostrzanego Violet Sushi & Yakitori. Przyznam, że jakoś nie łapię zamysłu, w którym w odległości zaledwie 800 metrów funkcjonują dwa lokale tej samej firmy, różnie nazwane i różnie wystrojone, ale z niemalże identycznym menu. Jak dla mnie sprowadza się to do tego, że jak lubisz czerwony, to idziesz do Matii, a jak lubisz fioletowy, to wybierasz Violet ;)

A jako, że w Violet niesamowicie smakowała mi zupa balijska, to i w Matii ją zamówiłem. Razem z Anią skomponowaliśmy sobie też zestaw złożony z naszych klasyków sushi - futomaki (z łososiem, z tuńczykiem i z grillowanym łososiem), oraz nigiri  (z rybą maślaną i z kalmarem). Do tego domówiliśmy też dwie bardziej uwspółcześnione wersje sushi, których w Matii bynajmniej nie brakuje - futomaki z mixem łososia, tuńczyka i ryby maślanej oraz nigiri z opalanym łososiem. Gdy zastanawiałem się jeszcze nad domówieniem gunkana z tatarem, Pani kelnerka wspomniała o aktualnej promocji "Siekanie na żądanie", na którą to ostatecznie się zdecydowałem - zamawiając tatar z tuńczyka serwowany na lodzie.

Przed właściwym posiłkiem otrzymaliśmy miłe czekadełko w postaci  małej porcji mieszanki warzyw (kapusty, marchewki, ogórka i cebuli), która została skropiona delikatnym sosem i posypana sezamem. Dalej przyszła kolei na zupę balijską, która była zarówno idealną mieszanką - ostrego, kwaśnego i słodkiego, jak i obfitowała w bogactwo dodatków, ale o tym akurat rozpisywałem się już tutaj, więc przejdę do tatara z tuńczyka podanego z jajkiem przepiórczym i szczypiorkiem, który choć całkiem smaczny, to wypadł poniżej moich (wysokich) oczekiwań. Pierwsza rzecz, że był nazbyt mdły w smaku, mimo iż Pani kelnerka dopytywała, czy przyrządzić go bardziej na ostro, czy na łagodnie, a ja wskazałem na to pierwsze. Druga sprawa, że tatar był tak mocno ubity w formę, że nie widziałem w nim choćby kawałka tuńczyka. Raczej była to jedna zbita masa, którą próbowałem rozdzielać na mniejsze cząstki. Żeby jednak nie było - była to dobra masa (choć mogłaby być lepsza). Sushi natomiast oczekiwań nie zawiodło wcale - raz, że przyrządzone na bardzo wysokim poziomie, a dwa, że gdzie jak gdzie, ale w Matii nie oszczędzają, ani na rybie, ani na wielkości kawałków. Jedyne czego mi w sushi brakowało, to trochę wyraźniejszych smaków, ale rozumiem, że takie właśnie proste smaki zamówiliśmy. No nic, chciałoby się oczywiście zamówić w Matii cały talerz nowości - od Red Dragon, po Red Tiger, ale te frykasy kosztują 59 złotych, zatem aż trzykrotnie więcej niż nasze sprawdzone klasyki. Tyle o moich małych marzeniach, a póki co przyznaję 5+ za zupę, 4 za tatar i 4+ za sushi.

Matii uzyskało najwyższą ogólną notę z wszystkich ocenionych przez nas sushi barów. Uczciwie muszę jednak zauważyć, że samo jedzenie zostało przez nas wyżej ocenione w Sakanie i... Violet. Sztuka jaka udała się przy tym tylko tutaj to idealne wyważenie i wysoki poziom zarówno pod kątem jedzenia, obsługi, wystroju, jak i cen. Tym Matii wygrywa i za to Matii cenię.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zupa udon unagi z makaronem udon, węgorzem, tamago i grzybami shitake - 18 zł.
Zupa balijska z krewetkami, kurczakiem, pędami bambusa, chilli, sambalem i togarashi - 18 zł.
Tatar z tuńczyka serwowany na lodzie - 35 zł.
2 x nigiri z opalanym łososiem - 14 zł.
2 x nigiri ibodai (z rybą maślaną) - 14 zł.
2 x nikiri ika (z kalmarem) - 15 zł.
6 x grill sake (grillowany łosoś, ogórek, sałata, słodki sos, sezam, dressing) - 22 zł.
6 x sake futomaki (łosoś, ser filadelfia, sałata, ogórek, awokado) - 19 zł.
6 x tuna futomaki (tuńczyk, dressing, sałata, ogórek awokado) - 25 zł.
6 x maxi futo (łosoś, tuńczyk, ryba maślana, ser filadelfia, sałata) - 25 zł.
Czajniczek zielonej herbaty - 10 zł.
Suma: 215 zł

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.31

ADRES: Poznań, Plac Andersa 5 (budynek PFC)
INTERNET: www.matii.pl

Bookmark and Share

sobota, 7 kwietnia 2012

MASSIMILIANO FERRE / ocena 3.62

Nie jeden i nie dwa razy polecaliście naszej uwadze restaurację Papavero na ul. 3 Maja. Jako jednak, że to raczej elegancki wybór, to wizytę tam rezerwujemy sobie na specjalną okazję, a póki co próbujemy loklal sąsiedni, który ponoć należy do tego samego właściciela.


ONA:
Rzadko zdarza się tak, że blogowa wizyta jest zarazem moją pierwszą w wybranej restauracji. Tak jednak było z restauracją Massimiliano Ferre. Mimo że wielokrotnie przechodziłam pod jej oknami i pewnie tyle samo razy pomyślałam, że najwyższa pora przetestować tutejszą kuchnię, to musiało upłynąć sporo czasu zanim ostatecznie tam trafiłam.

Jasne wnętrze buduje wrażenie ciepła i przytulności. Uwagę zwraca centralnie usytuowany, półokrągły bar, jedna ze ścian pomalowana na czerwono i długie kotary na przeciwległej ścianie, oddzielające przestrzenie pomiędzy poszczególnymi stolikami. Całość przypomina mi wszystkie poznańskie włoskie knajpki razem wzięte, przesuwając nieznacznie akcent w kierunku tych z nieco bardziej eleganckim wnętrzem. Dla mnie największym atutem wizualnej części restauracji są duże okna. W cieplejsze dni bywają otwarte na oścież, dzięki czemu restauracja wręcz wychodzi na ulicę.

Po szybkiej lekturze menu wybrałam scampi w sosie śmietanowym z brandy i koperkiem, zupę pomidorową z domowym makaronem, solę z sezonowymi warzywami i sosem kaparowym oraz tartę cytrynową. Zamawiając scampi spodziewałam się wprawdzie langustynek, a nie krewetek, ale całość wypadła na plus. Danie trudno było zjeść nie brudząc sobie przy okazji palców, niemniej bardzo smaczny sos śmietanowy rekompensował tę niedogodność. Z przystawką zaserwowano nam koszyk mini bułeczek z masłem, ale zamiast masła chętniej dojadłam pieczywo z resztkami sosu (Marcin zresztą równie chętnie podłapał ten pomysł). Zupa pomidorowa wyróżniała się natomiast intensywną słodyczą, nie jest to może mój ulubiony styl jeśli chodzi o pomidorówkę, ale niewątpliwie uznaje to za ciekawy akcent smakowy (zupa przypominała mi trochę osławioną pomidorową z Donatello). Nie do końca załapałam natomiast pomysł wzbogacania zupy kremu makaronem (jak dla mnie podział jest jasny - albo zupa krem, albo wersja bardziej klarowna z makaronem). Skusiła mnie jednak obietnica makaronu domowego. Niestety albo był to najsłabszy domowy makaron jaki w życiu jadłam, albo nazwa domowy została przepisana z nazwy jego opakowania. Podobną niekonsekwencję zauważyłam, w przypadku określenia "warzywa sezonowe", bo jeśli pod tą nazwą kryje się mrożony bukiet jarzyn (kalafior, brokuł, marchewka) to traktuję to raczej jako żart. Nie był to jednak jedyny problem z moim daniem głównym, bo rozpadająca się, bezsmakowa sola (najprawdopodobniej rozmrożona pod bieżącą wodą) była tu tylko gwoździem do trumny. Niech oceną mojego dania będzie stwierdzenie, że najbardziej z tego zestawu smakowały mi ziemniaki (za którymi raczej nie przepadam) z sosem kaparowym. Na koniec na stole pojawiły się desery co było już dużo przyjemniejszym akcentem. Wprawdzie tarta kojarzy mi się raczej z kruchym ciastem, a tu cytrynowy krem całkowicie je rozmiękczył, ale samo wyważenie kwasowości wypadło idealnie. Jak dla mnie niepotrzebnie tartę zestawiono z jeszcze bardziej kwaskowym sorbetem limonkowym (słodszy smak byłby tu fajnym kontrapunktem). Wierzch tarty pokryty został skarmelizowanym cukrem, co może nie jest niczym oryginalnym, ale stanowiło miłą przeciwwagę dla kwasowości kremu. Całość wieńczył owoc physallisu, który lubię, ale sprawia wrażenie ozdoby, którą w eleganckich restauracjach używano 5 lat temu. Jeżeli miałabym ocenić poszczególne dania to za przystawkę dałabym 4+, za zupę 3+, za danie główne naciągane 3-, a za deser 4-. Co do obsługi, nie mam żadnych zastrzeżeń, była sprawna i nienarzucająca się. Ciężko wskazać coś na zdecydowany plus, ale też raczej trudno skrytykować cokolwiek.

Dla mnie wizyta w Massimiliano Ferre okazała się rozczarowaniem. Wiedziałam, że wystrój to raczej nie moja bajka, ale liczyłam że jedzenie będzie przynajmniej na poziomie tego z Fidelio. Niestety nie dorastało mu do pięt. Być może jeszcze kiedyś zaryzykuję wizytę w MF, ale póki co nie wiem co mogłoby mnie do tego skłonić.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3


ON:
Do Massimiliano Ferre szedłem z dużymi nadziejami, a żeby wyjasnić dlaczego, przytoczę poznańską wieść gminną, która niesie, że w sołackiej pizzeri Milano można zjeść prawie tak samo dobrze, jak w sąsiadującej z nią eleganckiej restauracji Milano, tylko znacznie taniej. Nie ukrywam, że na podobny efekt liczyłem w przypadku powiazań między MF, a Papavero.

Od Pana kelnera dowiedzieliśmy się, że szefostwo nie jest przychylne fotografowaniu wnętrz, zatem ich opis sobie odpuszę, na jedzeniu się skupiając. Zdecydowałem się na carpaccio, krem szpinakowy, półmisek mięs z grilla oraz jabłecznik. Pewne jest przy tym, że zły lokal wybraliśmy aby zamawiać tak rozbudowane menu degustacyjne, gdyż zwyczjnie nie dało się tego wszystkiego przejeść. Ale do sedna - najlepsze bez wątpienia było carpaccio, choć i tu nie będę bezkrytyczny, bo choć uwielbiam carpaccio, to nie przypominam sobie, abym gdziekolwiek w restauracji jadł równie średnie (no może średnio-dobre). Czosnku w czosnkowym pesto nie wyczułem, a samo mięso jakieś takie wysuszone i trochę bez wyrazu. Co do zupy, to krem szpinakowy nigdzie mnie dotąd co prawda nie zachwycił, ale że Pan kelner tak go zachwalał, to liczyłem że właśnie tutaj te potrawę dla mnie odczarują. Niestety i w tym przypadku czosnku nie wyczułem, a sam krem smakował jakby rozmoczyć mrożony szpinak i go podgrzać. Nic specjalnego, tak zresztą jak i półmisek grillowanych mięs (wołowina, wieprzowina i kurczak). Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie narzekam, bo nie ma na co, ale też nie mogę się zachwycać, bo nie było czym. Brakowało finezji, a koncept pasowałby bardziej do Sphinxa, aniżeli włoskiej restauracji z prawdziwego zdarzenia. Obraz średniego posiłku dopełnił równie średni jabłecznik z kulką całkiem dobrych dobrych lodów i sosem waniliowym. Ostatecznie przyznaję 4 za carpaccio, 3+ za krem szpinakowy, 3+ za półmisek mięs oraz 3+ za jabłecznik.

Jak człowiek z nadzieją idzie, to i rozczarowanie jest większe i stąd pewnie taki, a nie inny wydźwięk mojej recenzji. Jakbym nastawił się, że idę do średniej klasy włoskiej knajpki, to może i bym wyszedł oczarowany. W tym przypadku rozczarowanie jest jednak podwójne - nie tylko nie uśmiecha mi sie do MF wracać, to jeszcze wcale nie jest mi spieszno do Papavero - jeśli bowiem rzeczywiście obie restauracje należą do tego samego właściciela, to zważywszy na fakt, że sąsiaduja ze sobą - prawdopodobnie mają jedną kuchnię, z której dania wychodzą do dwóch restauracji (a jeśli nawet nie, to zapewne kucharze z jednej restauracji w zależności od potrzeb praktykują w drugiej). Trudo mi przy tym uwierzyć, że ktoś kto przygotowywał dla mnie dania, umie robić to znaczne lepiej, jeśli tylko goście zamówią je z droższego menu, wchodząc wejściem od ul. 3 Maja.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3


KOSZTORYS:
Scampi w sosie śmietanowym na brandy z pomidorami concassee - 37 zł.
Carpaccio z polędwicy wołowej z pesto czosnkowym - 29 zł.
Krem pomidorowy z domowym makaronem - 10 zł.
Krem szpinakowy z czosnkiem i śmietaną - 10 zł.
Sola saute w sosie kaparowo- rozmarynowym z ziemniakami i sezonowymi warzywami - 39 zł.
Półmisek mięs z grilla lawowego z ziemniakami frit, zestawem domowych surówek i trzema rodzajami sosów – 43 zł.
Tarta cytrynowa podana z sorbetem limonkowym i culis truskawkowym - 15 zł.
Jabłecznik na ciepło z kulką lodów i sosem waniliowym - 14 zł.
Piwo Żywiec 0,5 x 2 - 14 zł.
Suma: 211 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.62

ADRES: Poznań, Plac Wolności 14
INTERNET: www.mf.art.pl

Bookmark and Share

czwartek, 15 marca 2012

WOOK / ocena 3.38

W związku z tym, że programowo unikamy restauracji sieciowych, wyjścia do Wooka nie planowaliśmy. Zmieniliśmy jednak zdanie przy okazji piątej z kolei prośby od Czytelników bloga o sprawdzenie właśnie tego miejsca. Postanowiliśmy zaryzykować, tym bardziej, że kolejne sugestie, które do nas trafiały dotyczyły odwiedzania restauracji tańszych niż dotychczas. Mamy kilka pomysłów na takie właśnie posty, a tymczasem zapraszamy do przeczytania krótkiej relacji z wizyty w Wooku.



ONA:
Piekielny (czerwono-czarna kolorystyka) wystrój Wooka ma zdaje się tylko jeden azjatycki akcent - duże chińskie lampiony zawieszone nad barem. Całość jest nieco ciemna i przypomina bardziej duże amerykańskie sieciówki, niż klimatyczne azjatyckie knajpki. To co najbardziej rzuca się w oczy to centralnie ustawiony bar i wrażenie, że miejsca dla zgłodniałych klientów nie powinno tu zabraknąć nawet w najbardziej ruchliwy dzień.

Po zweryfikowaniu cen i zdjęć w menu doszliśmy do wniosku, że poszczególne dania są tu raczej niewielkich rozmiarów i aby się najeść najlepiej zamówić co najmniej kilka pozycji. Miało to oczywiście swoje dobre strony, ponieważ mogliśmy wyrobić swoje opinie o restauracji na podstawie większej ilości "specjałów". Mimo to nasz posiłek potrafiłabym określić zaledwie w trzech słowach: słono, tłusto i ciężkostrawnie. Wiem również, że na pewno nie poleciłabym nikomu mdłej ryby w sosie curry (kiepska jakościowo mrożona ryba i mało wyrazisty sos zdecydowanie odrzucały mnie od tego dania). Nasze pozostałe wybory były natomiast raczej przeciętne i jak dla mnie nie wyróżniały się niczym co zasługuje na szczególną uwagę. Jeżeli jednak musiałabym wskazać najlepsze danie, byłyby to kalmary w ciemnym sosie (duży plus za to, że nie były "gumowate"). Ujęło mnie również to, że warzywa w większości dań oprócz ryżu po kantońsku były świeże, a nie z mrożonki. Wiem, że nie powinnam się tym zachwycać, ale nie raz w restauracjach teoretycznie uważanych za lepsze przyszło mi jadać warzywa mrożone, nawet w środku lata. Dwa słowa należą się również obsłudze kelnerskiej. Pan, który zajmował się naszym stolikiem, od początku był bardzo miły i chętny do pomocy – cierpliwie tłumaczył sposób zamawiania dań widząc, że jesteśmy tu po raz pierwszy. W pewnym momencie jednak jego entuzjazm, chęć pomocy i złapania kontaktu z klientem zaczynał zmierzać w kierunku granicy ciężkiej nachalności. I kiedy podczas płacenia rachunku musieliśmy wysłuchać serię żartów na temat pocztu królów polskich, mieliśmy ochotę po prostu wziąć nogi za pas.

Trudno mi polecić to miejsce na jakąś szczególną okazję. Poziomem nie odbiega raczej od większość chińsko-polskich przybytków. Mogę sobie jednak wyobrazić sytuację, że od czasu do czasu przychodzi ochota na coś mniej wyszukanego, słonego i tłustego, co można podlać solidną porcją chmielowego napoju. I chyba dla takich okazji Wooka stworzono.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3


ON:
Sfinks Polska S.A. ma w swoim restauracyjnym portfolio trzy marki - Sphinx (który znam bardzo dobrze, jak zapewne każdy z Was), Chłopskie Jadło (w którym jadłem raz i nie specjalnie mnie ujęło), no i Wook (którego byłem ciekaw).

Wystrój restauracji Wook trąci mi za bardzo dyskoteką. Nie powiem, przestronne, podświetlone wnętrza robią wrażenia, gdy idzie się przez całą restaurację zająć miejsce przy stoliku, ale jak już się zasiądzie i zobaczy plamy na obrusie, a do tego umazane plastikowe podstawki (które sam wycierałem ile sił, aby zdjęcia jakoś wyglądały), to pozytywne wrażenia ulatują i zostaje wrażenie dyskoteki.

Obsługa początkowo wzorowa (pomyślałem - szkoła Sphinxa - a musicie wiedzieć, że kelnerzy ze Sphinxa w mojej ocenie wykonują swój fach często lepiej niż ich koledzy i koleżanki w co poniektórych restauracjach z blogowego TOP 10), później trochę odleciała w swój zakręcony świat (i wówczas zacząłem się zastanawiać, czy nie trafiliśmy na jakiegoś totalnego freaka - bo rozumiem, że bezpośredni gość i chcę rozluźnić atmosferę, ale wszystko powinno mieć swoje granice).

Co do jedzenia, to z pewnością zamówiliśmy go za dużo. W e-mailach do nas wspominaliście o mikro porcjach i konieczności łączenia zestawów i chyba za bardzo sobie Wasze rady do serca wzięliśmy. Jeśli miałbym doradzać post factum, to przy wyjściu w dwie osoby wystarczą Wam dwie zupy, jedna wspólna porcja ryżu, dwa dania główne, jedna wspólna sałatka i jeden wspólny deser, co daje 7 porcji, zamiast zamówionych przez nas 11. Umówmy się, że nie jest to przy tym jedzenie, nad którym można by się długo rozwodzić. Krótko zatem podsumowując - zupa była dobra, ryż średni, surówka średnia, kalmary dobre, sakiewki z krewetkami dobre, ryba kiepska, wołowina dobra, makaron dobry, a deser średnio-dobry. Z pewnością nie jest to jedzenie dla wyrobionych azjatycko smakoszy, ale chcę wierzyć w to, że chociaż część z tych, którzy w Wooku rozpoczynają przygodę z kuchnią azjatycką, pójdzie w swoich poszukiwaniach dalej.

Jako nietypowe zakończenie, pozwolę sobie podesłać Wam link do artykułu opisującego historię, która mnie swojego czasu strasznie zbulwersowała. Gdybym to ja był bowiem zarządzającym Sfinks Polska, to taki wiceprezes, wyleciał by u mnie z hukiem, a taki kelner dostałby nagrodę za podejście do klienta.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-



KOSZTORYS:
Zupa kokosowa - 6 zł.
Ryż biały - 6 zł.
Ryż po Kantońsku - 6 zł.
Surówka KIMCHI - 6 zł.
Surówka z białej kapusty - 6 zł.
Kalmary w ciemnym sosie - 8 zł.
Ryba panierowana w sezamie - 8 zł.
Makaron sojowy z krewetkami - 8 zł.
Sakiewki z krewetkami - 8 zł.
Wołowina na chrupiąco - 8 zł.
Słodkie kuleczki zhimaqiu w sezamie - 6 zł.
Dzban piwa Okocim 1,5 - 15 zł
Suma: 91 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.38

ADRES: Poznań, ul. Fredry 12
INTERNET: www.wook.pl

Bookmark and Share

piątek, 20 stycznia 2012

STOCKHOLM / ocena 4.06 (zamknięta)

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, niemalże wszystkie prowadzone przez obcokrajowców restauracje w Poznaniu oferowały chińszczyznę. Obecnie się to zmienia, a my obserwujemy w gastronomii drugą falę napływową – bardziej wyszukaną i współczesną. Domyślamy się przy tym, że stoją za nią ludzie, którzy przybyli do naszego miasta z miłości :) Z nurtu tego odwiedziliśmy już Artemis/Kapetanis, Bagels & Friends, Indian Ocean, Kuchnię Chrisa, czy też Pika Pika. Teraz czas na Stockholm!


ONA:
Mając w pamięci przejścia znajomej brytyjsko-szwedzkiej pary w trakcie urządzania mieszkania (potomkini wikingów nie chciała słyszeć o urządzeniu choćby części domu poza Ikeą, traktując jakiekolwiek sprzeciwy w tej kwestii jak napaść na narodową świętość) do Stockholmu szłam z wewnętrznym przekonaniem, że jego wystrój z pewnością trochę mi będzie Ikeą pachnieć. Nie było to bynajmniej nastawienie negatywne, wolałam nawet aby moje podejrzenia się sprawdziły, byłby to ukłon w stronę ustalonego porządku świata.

Jasno i prosto, to dwa skojarzenia, które poza wspomnianym wcześniej sklepem przyszły mi do głowy. Proste sosnowe stoliki oraz białe ściany z barwnym akcentem kolorystycznym - ich fragment udekorowany został tapetą w jaskrawo kolorowe paski. Wspomnieć wypada również o tym, że wnętrze jest raczej niewielkie - podłużna sala mieści zaledwie 6 stolików i ladę z wysokimi krzesłami, nad którą dla optycznego powiększenia pomieszczenia umocowano duże lustro. Oprócz kolorowej tapety dodatkowymi estetycznymi akcentami są zdjęcia starego Stockholmu z przełomu wieków, które spoczęły na blatach stolików (dla wygody i ochrony przykryto je szklanymi kwadratami odpowiadającymi wymiarom blatu). Stare zdjęcia zdobią również ściany, a każdy stolik - wazoniki ze świeżymi mini goździkami. Całość jest świeża, jasna, estetycznie spójna i nawet jeśli poszczególnych mebli nie zakupiono w szwedzkim gigancie, to koncepcja wnętrza idealnie koresponduje z nazwą restauracji. Zaraz na wstępie Pani z obsługi poinformowała nas o braku kilku przystawek z menu, co dość mocno ograniczyło nam wybór, tym samym skłaniając mnie do wypróbowania krewetek na toście (choć połączenie krewetek i sosu majonezowego nigdy nie należało do moich ulubionych), okonia morskiego na desce i ciasta daktylowego z lodami. Przed złożeniem zamówienia i po moich dociekaniach Pani kelnerka stwierdziła, że majonezu w przystawce jest niewiele. I faktycznie, choć wszystkie krewetki koktajlowe były szczelnie sosem otulone, to jednak nie składał on się z samego majonezu (prawdopodobnie rozrobiony został z jogurtem) dzięki czemu danie stało się lżejsze i dla mnie przyjemniejsze, niemniej nie powaliło na kolana. Było poprawnie i prosto, ale jak dla mnie raczej nie do powtórki (przeciwnego zdania był Marcin, który stwierdził, że następnym razem wybierze właśnie moją przystawkę - ocena tego dania to zatem kwestia gustu). Przejdźmy jednak do ciekawszego punktu posiłku, czyli dania głównego. Okoń był pyszny, soczysty, delikatny, nie przytłoczony niepotrzebną ilością przypraw. Można było poczuć smak prawdziwej ryby. Jedna z lepiej przyrządzonych ryb jakie ostatnio w Poznaniu jadłam (zaznaczam jednak, że było to smak delikatny i dedykowany przede wszystkim ich zdeklarowanym miłośnikom). Zawiodły mnie trochę dodatki ponieważ w menu napisano, że okoń podany zostanie „na warzywach”. Cóż jakby nie patrzeć był (ziemniaki i pół grillowanego pomidora), ale to właśnie ziemniaki, z których chętnie rezygnuję na rzecz innych warzyw zdyskwalifikowały w przedbiegach danie z łososiem (przy którym z kolei zaznaczono, że to właśnie na nich zostanie podany). Koniec końców, ziemniaki to jednak warzywo więc teoretycznie nie powinnam się czepiać, dodatkowo zostały smakowicie przyrządzone (chrupiąca, spieczona/przysmażona skórka i delikatne wnętrze) więc zjadłam je z przyjemnością. Do okonia podano jeszcze niewielką porcję (jak dla mnie w sam raz) sosu kurkowego, ale w związku z tym, że kurek pod śniegiem raczej próżno szukać, to sos do wybitnych nie należał. Stanowił jednak miły akcent wzbogacający smak reszty składników. Na koniec deser i fajerwerki, czyli szatańsko dobre ciasto daktylowe. Sam smak daktyli raczej nie był wyczuwalny. Dzięki nim jednak wypiek był bardzo wilgotny, co w zestawieniu z nadzwyczajną puszystością dało genialny efekt. I nie wiem czy to patent z daktylami, czy zdolności szefa kuchni/cukiernika, ale w tym miejscu wypada mi wyłącznie podziękować za kulinarne uniesienie i inspirację do weekendowego pieczenia (przekopałam już blogosferę w poszukiwaniu najlepszego przepisu i to właśnie to ciasto mam zamiar upiec w weekend, nakarmić nim całą rodzinę i pławić się w pochwałach). Wypiek podano w towarzystwie bardzo smacznego sosu karmelowego, lodów malinowych (smak do indywidualnego wyboru) oraz zielonej herbaty Dilmah. Do dania głównego wybrałam kieliszek białego wina, niestety o czym ze skruszoną miną poinformowała mnie Pani kelnerka, do ostatniej butelki wpadł jej korek i mogła zaproponować jedynie jakieś zastępstwo. Wybrałam wino różowe – świeże i owocowe.

Do Stockholmu warto się wybrać, ja znalazłam tam kilka perełek i jestem przekonana, że jeszcze kiedyś znajdę kolejnych faworytów. Obsługa jest bardzo uprzejma, uśmiechnięta i miła, choć chciałabym, żeby trochę lepiej opanowała kwestię doradzania przy wyborze jedzenia (wszystkie informacje musiałam wyciągać na siłę). Jestem jednak pewna, że będzie to łatwe do nadrobienia. Wnętrze, o czym już wspominałam, robi przyjemne wrażenie, choć jak dla mnie nadaje się przede wszystkim na lunch/obiad czy kawę z deserem. Nie jestem pewna, czy wybrałabym się tu na kolację (jest bardziej w typie baru niż restauracji, choć ceny ciążą raczej w kierunku tej drugiej opcji). Znajdzie się tu również miejsce dla tych, którzy kuchnią szwedzką nie są specjalnie zainteresowani - szef kuchni z racji hinduskich korzeni przemycił do menu kilka azjatyckich pozycji. W menu znajdziecie też specjalnie oznaczone dania wegetariańskie.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Tak, jak i bywają hotele butikowe, tak i Stockholm nazwałbym restauracją butikową, bo choć nie szykowałem się na przestronne wnętrza, to tak niewielkie rozmiary restauracji wyraźnie mnie zaskoczyły. Mało będzie, jak napiszę, że każdy ze znanych mi barów Piccolo jest znacznie większy. Dopowiem zatem, że właściciele powinni starannie obmierzyć metraż, bo rysuje się szansa odebrania Vine Bridge tytułu najmniejszej restauracji w Polsce ;) Co do wystroju, to jakżeby miało być inaczej, jak nie po szwedzku - wszystko jasne, proste i funkcjonalne. Z lekkim przekąsem można by powiedzieć, że zupełnie jak w stołówce Ikei, niemniej muszę zauważyć, że materiały użyte do wykończenia są w Stockholmie lepszej jakości, a przynajmniej takie na mnie zrobiły wrażenie.

Ocenę obsługi pozwolę sobie skrócić do minimum, gdyż nie wywarła ona na mnie, ani pozytywnego, ani też negatywnego wrażenia. Wszystkie swoje obowiązki wykonywała jak należy, ale od siebie nie dawała nic więcej.

Już przed wizytą szykowałem się na kompozycję śledzi przyrządzanych na sposób szwedzki. Nie było ich jednak, a że nie było też szwedzkich klusek ziemniaczanych z nadzieniem z wędzonego boczku w żurawinach, to postawiłem na... tajską zupę Tom kha kai. Trafny był to wybór, gdyż zupa była rewelacyjna – dość pikantna, treściwa i esencjonalna, idealnie doprawiona mleczkiem kokosowym oraz limonką kafir, podana z kawałkami kurczaka w środku i miseczką ryżu obok. Na drugie danie zamówiłem stek zapiekany na dębowej desce z sosem pieprzowym i warzywami. Do owych warzyw mam podobne zastrzeżenie co Ania, bo choć w Szwecji może i określa się ziemniaki na równi z innymi warzywami, to jednak w Polsce kiedy mowa o warzywach, to mowa o czymś innym niż ziemniaki z plastrem pomidora. Sednem dania było jednak mięso wołowe i to na nim chciałbym się skupić. Z zewnątrz stek był ładnie zapieczony i choć barwa wydawałaby się trochę za ciemna, jak na zamówiony przeze mnie średni stopień wysmażenia, to jednak szef kuchni doskonale wiedział co robi  - w środku stek był bowiem delikatnie różowy - dokładnie taki jak chciałem. Problem smaku polegał jednak na tym, że mięso gdzieniegdzie miało trudne do przełknięcia elementy tłuste. Nie chcę wyjść przy tym na delikatną panienkę, która wybrzydza przy iście męskiej strawie, ale komfort spożycia tych 5% elementów tłustych odbierał mi przyjemność ze spożycia całej reszty. Suma summarum kawałek zostawiłem na desce i widziałem dwa stoliki dalej, że inny gość restauracji uczynił podobnie. Inna sprawa, że porcja była naprawdę spora i pod koniec byłem już całkowicie najedzony (mogłem więc wybrzydzać). Szczegół techniczny muszę też wtrąć odnośnie trudności z krojeniem. Stalowa taca, na której podano deskę dość łatwo uciekała mi po szklanym blacie ilekroć zbliżałem nóż do mięsa. Techniczny plus jednak za to, że była to jedyna restauracja do tej pory, w której podano mi specjalną podstawkę na wyciągniętą z kubka torebkę herbaty. A skoro już o herbacie mowa, to długo wahałem się, czy jestem w stanie zamówić deser i choć wystawka w lodówce jakoś szczególnie mnie do tego nie przekonała, to pomny internetowych opinii, jakoby szef kuchni był niegdyś chwalonym cukiernikiem w Czekoladzie – zdecydowałem się na Crème Brulee. Pani kelnerka poinformowała mnie przy tym, że jest on na bazie whisky, co momentalnie wzbudziło moją ciekawość. Krem był naprawdę wzorowy – z idealnie skrystalizowaną skorupką i iście kremowym środkiem. Może i bez wyszukanych dodatków, ale za 8 złotych jest to obecnie najkorzystniejsza opcja Brulee w naszym mieście. Nie tak dawno chwaliłem A Nóż Widelec za zejście do ceny 11,90 zł, a tu proszę! Nie wiem tylko, dlaczego informacja o whisky nie pojawiła się w menu? Po pierwsze - jest się czym chwalić, a po drugie - mamy trochę klasycznych Crème Brulee w Poznaniu, ale Whisky Crème Brulee nie przypominam sobie nigdzie. Ostatecznie przyznaję 5 za zupę, 4- za danie główne oraz 5+ za deser.

Oceniając całość pojawił się dylemat jakości do ceny. Z jednej bowiem strony mamy stosunkowo niskie ceny jednostkowych potraw, a z drugiej człowiek wchodzi do przybytku wyglądającego trochę jak bar szybkiej obsługi (vide Meze), a wychodzi uboższy o 181 zł. Dylemat ten zostawiam jednak Wam, a sam ograniczę się do stwierdzenia, że choć zauważyłem kilka aspektów do poprawy, to Stockholm z pewnością jest jasnym punktem na gastronomicznej mapie Poznania.

PS Gdy Ania skosztowała swojego deseru powiedziała - "Ktoś kto tak piecze ciasta musi by dobrym człowiekiem". Ruszyła mnie szczerość tej wypowiedzi, a jednocześnie spodobała mi się tak, że zapisałem ją od razu na serwetce i mimo protestów Ani, stanowczo zapowiedziałem, że użyje jej w recenzji :)

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Szwedzka sałatka krewetkowa na maślanym toście z kawiorem - 14 zł.
Tom kha kai (Tajska zupa z kurczakiem, mlekiem kokosowym) - 16 zł.
Grillowany okoń z sosem kurkowym serwowany na dębowej desce z warzywami - 49 zł.
Stek zapiekany na dębowej desce z sosem pieprzowym i warzywami - 46 zł.
Ciasto daktylowe z lodami waniliowymi i sosem toffi - 12 zł.
Crème Brulee - 8 zł.
De Muller Solimar Rosado 0,15 - 14 zł.
Mostazal Cabernet Sauvignon/Carmenere 0,15 - 10 zł.
Herbata x 2 (zielona i malinowa) - 12 zł
Suma: 181 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Poznań, ul. Kramarska 21/2

INTERNET: www.cafestockholm.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...