Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamknięte. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamknięte. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 stycznia 2012

STOCKHOLM / ocena 4.06 (zamknięta)

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, niemalże wszystkie prowadzone przez obcokrajowców restauracje w Poznaniu oferowały chińszczyznę. Obecnie się to zmienia, a my obserwujemy w gastronomii drugą falę napływową – bardziej wyszukaną i współczesną. Domyślamy się przy tym, że stoją za nią ludzie, którzy przybyli do naszego miasta z miłości :) Z nurtu tego odwiedziliśmy już Artemis/Kapetanis, Bagels & Friends, Indian Ocean, Kuchnię Chrisa, czy też Pika Pika. Teraz czas na Stockholm!


ONA:
Mając w pamięci przejścia znajomej brytyjsko-szwedzkiej pary w trakcie urządzania mieszkania (potomkini wikingów nie chciała słyszeć o urządzeniu choćby części domu poza Ikeą, traktując jakiekolwiek sprzeciwy w tej kwestii jak napaść na narodową świętość) do Stockholmu szłam z wewnętrznym przekonaniem, że jego wystrój z pewnością trochę mi będzie Ikeą pachnieć. Nie było to bynajmniej nastawienie negatywne, wolałam nawet aby moje podejrzenia się sprawdziły, byłby to ukłon w stronę ustalonego porządku świata.

Jasno i prosto, to dwa skojarzenia, które poza wspomnianym wcześniej sklepem przyszły mi do głowy. Proste sosnowe stoliki oraz białe ściany z barwnym akcentem kolorystycznym - ich fragment udekorowany został tapetą w jaskrawo kolorowe paski. Wspomnieć wypada również o tym, że wnętrze jest raczej niewielkie - podłużna sala mieści zaledwie 6 stolików i ladę z wysokimi krzesłami, nad którą dla optycznego powiększenia pomieszczenia umocowano duże lustro. Oprócz kolorowej tapety dodatkowymi estetycznymi akcentami są zdjęcia starego Stockholmu z przełomu wieków, które spoczęły na blatach stolików (dla wygody i ochrony przykryto je szklanymi kwadratami odpowiadającymi wymiarom blatu). Stare zdjęcia zdobią również ściany, a każdy stolik - wazoniki ze świeżymi mini goździkami. Całość jest świeża, jasna, estetycznie spójna i nawet jeśli poszczególnych mebli nie zakupiono w szwedzkim gigancie, to koncepcja wnętrza idealnie koresponduje z nazwą restauracji. Zaraz na wstępie Pani z obsługi poinformowała nas o braku kilku przystawek z menu, co dość mocno ograniczyło nam wybór, tym samym skłaniając mnie do wypróbowania krewetek na toście (choć połączenie krewetek i sosu majonezowego nigdy nie należało do moich ulubionych), okonia morskiego na desce i ciasta daktylowego z lodami. Przed złożeniem zamówienia i po moich dociekaniach Pani kelnerka stwierdziła, że majonezu w przystawce jest niewiele. I faktycznie, choć wszystkie krewetki koktajlowe były szczelnie sosem otulone, to jednak nie składał on się z samego majonezu (prawdopodobnie rozrobiony został z jogurtem) dzięki czemu danie stało się lżejsze i dla mnie przyjemniejsze, niemniej nie powaliło na kolana. Było poprawnie i prosto, ale jak dla mnie raczej nie do powtórki (przeciwnego zdania był Marcin, który stwierdził, że następnym razem wybierze właśnie moją przystawkę - ocena tego dania to zatem kwestia gustu). Przejdźmy jednak do ciekawszego punktu posiłku, czyli dania głównego. Okoń był pyszny, soczysty, delikatny, nie przytłoczony niepotrzebną ilością przypraw. Można było poczuć smak prawdziwej ryby. Jedna z lepiej przyrządzonych ryb jakie ostatnio w Poznaniu jadłam (zaznaczam jednak, że było to smak delikatny i dedykowany przede wszystkim ich zdeklarowanym miłośnikom). Zawiodły mnie trochę dodatki ponieważ w menu napisano, że okoń podany zostanie „na warzywach”. Cóż jakby nie patrzeć był (ziemniaki i pół grillowanego pomidora), ale to właśnie ziemniaki, z których chętnie rezygnuję na rzecz innych warzyw zdyskwalifikowały w przedbiegach danie z łososiem (przy którym z kolei zaznaczono, że to właśnie na nich zostanie podany). Koniec końców, ziemniaki to jednak warzywo więc teoretycznie nie powinnam się czepiać, dodatkowo zostały smakowicie przyrządzone (chrupiąca, spieczona/przysmażona skórka i delikatne wnętrze) więc zjadłam je z przyjemnością. Do okonia podano jeszcze niewielką porcję (jak dla mnie w sam raz) sosu kurkowego, ale w związku z tym, że kurek pod śniegiem raczej próżno szukać, to sos do wybitnych nie należał. Stanowił jednak miły akcent wzbogacający smak reszty składników. Na koniec deser i fajerwerki, czyli szatańsko dobre ciasto daktylowe. Sam smak daktyli raczej nie był wyczuwalny. Dzięki nim jednak wypiek był bardzo wilgotny, co w zestawieniu z nadzwyczajną puszystością dało genialny efekt. I nie wiem czy to patent z daktylami, czy zdolności szefa kuchni/cukiernika, ale w tym miejscu wypada mi wyłącznie podziękować za kulinarne uniesienie i inspirację do weekendowego pieczenia (przekopałam już blogosferę w poszukiwaniu najlepszego przepisu i to właśnie to ciasto mam zamiar upiec w weekend, nakarmić nim całą rodzinę i pławić się w pochwałach). Wypiek podano w towarzystwie bardzo smacznego sosu karmelowego, lodów malinowych (smak do indywidualnego wyboru) oraz zielonej herbaty Dilmah. Do dania głównego wybrałam kieliszek białego wina, niestety o czym ze skruszoną miną poinformowała mnie Pani kelnerka, do ostatniej butelki wpadł jej korek i mogła zaproponować jedynie jakieś zastępstwo. Wybrałam wino różowe – świeże i owocowe.

Do Stockholmu warto się wybrać, ja znalazłam tam kilka perełek i jestem przekonana, że jeszcze kiedyś znajdę kolejnych faworytów. Obsługa jest bardzo uprzejma, uśmiechnięta i miła, choć chciałabym, żeby trochę lepiej opanowała kwestię doradzania przy wyborze jedzenia (wszystkie informacje musiałam wyciągać na siłę). Jestem jednak pewna, że będzie to łatwe do nadrobienia. Wnętrze, o czym już wspominałam, robi przyjemne wrażenie, choć jak dla mnie nadaje się przede wszystkim na lunch/obiad czy kawę z deserem. Nie jestem pewna, czy wybrałabym się tu na kolację (jest bardziej w typie baru niż restauracji, choć ceny ciążą raczej w kierunku tej drugiej opcji). Znajdzie się tu również miejsce dla tych, którzy kuchnią szwedzką nie są specjalnie zainteresowani - szef kuchni z racji hinduskich korzeni przemycił do menu kilka azjatyckich pozycji. W menu znajdziecie też specjalnie oznaczone dania wegetariańskie.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Tak, jak i bywają hotele butikowe, tak i Stockholm nazwałbym restauracją butikową, bo choć nie szykowałem się na przestronne wnętrza, to tak niewielkie rozmiary restauracji wyraźnie mnie zaskoczyły. Mało będzie, jak napiszę, że każdy ze znanych mi barów Piccolo jest znacznie większy. Dopowiem zatem, że właściciele powinni starannie obmierzyć metraż, bo rysuje się szansa odebrania Vine Bridge tytułu najmniejszej restauracji w Polsce ;) Co do wystroju, to jakżeby miało być inaczej, jak nie po szwedzku - wszystko jasne, proste i funkcjonalne. Z lekkim przekąsem można by powiedzieć, że zupełnie jak w stołówce Ikei, niemniej muszę zauważyć, że materiały użyte do wykończenia są w Stockholmie lepszej jakości, a przynajmniej takie na mnie zrobiły wrażenie.

Ocenę obsługi pozwolę sobie skrócić do minimum, gdyż nie wywarła ona na mnie, ani pozytywnego, ani też negatywnego wrażenia. Wszystkie swoje obowiązki wykonywała jak należy, ale od siebie nie dawała nic więcej.

Już przed wizytą szykowałem się na kompozycję śledzi przyrządzanych na sposób szwedzki. Nie było ich jednak, a że nie było też szwedzkich klusek ziemniaczanych z nadzieniem z wędzonego boczku w żurawinach, to postawiłem na... tajską zupę Tom kha kai. Trafny był to wybór, gdyż zupa była rewelacyjna – dość pikantna, treściwa i esencjonalna, idealnie doprawiona mleczkiem kokosowym oraz limonką kafir, podana z kawałkami kurczaka w środku i miseczką ryżu obok. Na drugie danie zamówiłem stek zapiekany na dębowej desce z sosem pieprzowym i warzywami. Do owych warzyw mam podobne zastrzeżenie co Ania, bo choć w Szwecji może i określa się ziemniaki na równi z innymi warzywami, to jednak w Polsce kiedy mowa o warzywach, to mowa o czymś innym niż ziemniaki z plastrem pomidora. Sednem dania było jednak mięso wołowe i to na nim chciałbym się skupić. Z zewnątrz stek był ładnie zapieczony i choć barwa wydawałaby się trochę za ciemna, jak na zamówiony przeze mnie średni stopień wysmażenia, to jednak szef kuchni doskonale wiedział co robi  - w środku stek był bowiem delikatnie różowy - dokładnie taki jak chciałem. Problem smaku polegał jednak na tym, że mięso gdzieniegdzie miało trudne do przełknięcia elementy tłuste. Nie chcę wyjść przy tym na delikatną panienkę, która wybrzydza przy iście męskiej strawie, ale komfort spożycia tych 5% elementów tłustych odbierał mi przyjemność ze spożycia całej reszty. Suma summarum kawałek zostawiłem na desce i widziałem dwa stoliki dalej, że inny gość restauracji uczynił podobnie. Inna sprawa, że porcja była naprawdę spora i pod koniec byłem już całkowicie najedzony (mogłem więc wybrzydzać). Szczegół techniczny muszę też wtrąć odnośnie trudności z krojeniem. Stalowa taca, na której podano deskę dość łatwo uciekała mi po szklanym blacie ilekroć zbliżałem nóż do mięsa. Techniczny plus jednak za to, że była to jedyna restauracja do tej pory, w której podano mi specjalną podstawkę na wyciągniętą z kubka torebkę herbaty. A skoro już o herbacie mowa, to długo wahałem się, czy jestem w stanie zamówić deser i choć wystawka w lodówce jakoś szczególnie mnie do tego nie przekonała, to pomny internetowych opinii, jakoby szef kuchni był niegdyś chwalonym cukiernikiem w Czekoladzie – zdecydowałem się na Crème Brulee. Pani kelnerka poinformowała mnie przy tym, że jest on na bazie whisky, co momentalnie wzbudziło moją ciekawość. Krem był naprawdę wzorowy – z idealnie skrystalizowaną skorupką i iście kremowym środkiem. Może i bez wyszukanych dodatków, ale za 8 złotych jest to obecnie najkorzystniejsza opcja Brulee w naszym mieście. Nie tak dawno chwaliłem A Nóż Widelec za zejście do ceny 11,90 zł, a tu proszę! Nie wiem tylko, dlaczego informacja o whisky nie pojawiła się w menu? Po pierwsze - jest się czym chwalić, a po drugie - mamy trochę klasycznych Crème Brulee w Poznaniu, ale Whisky Crème Brulee nie przypominam sobie nigdzie. Ostatecznie przyznaję 5 za zupę, 4- za danie główne oraz 5+ za deser.

Oceniając całość pojawił się dylemat jakości do ceny. Z jednej bowiem strony mamy stosunkowo niskie ceny jednostkowych potraw, a z drugiej człowiek wchodzi do przybytku wyglądającego trochę jak bar szybkiej obsługi (vide Meze), a wychodzi uboższy o 181 zł. Dylemat ten zostawiam jednak Wam, a sam ograniczę się do stwierdzenia, że choć zauważyłem kilka aspektów do poprawy, to Stockholm z pewnością jest jasnym punktem na gastronomicznej mapie Poznania.

PS Gdy Ania skosztowała swojego deseru powiedziała - "Ktoś kto tak piecze ciasta musi by dobrym człowiekiem". Ruszyła mnie szczerość tej wypowiedzi, a jednocześnie spodobała mi się tak, że zapisałem ją od razu na serwetce i mimo protestów Ani, stanowczo zapowiedziałem, że użyje jej w recenzji :)

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Szwedzka sałatka krewetkowa na maślanym toście z kawiorem - 14 zł.
Tom kha kai (Tajska zupa z kurczakiem, mlekiem kokosowym) - 16 zł.
Grillowany okoń z sosem kurkowym serwowany na dębowej desce z warzywami - 49 zł.
Stek zapiekany na dębowej desce z sosem pieprzowym i warzywami - 46 zł.
Ciasto daktylowe z lodami waniliowymi i sosem toffi - 12 zł.
Crème Brulee - 8 zł.
De Muller Solimar Rosado 0,15 - 14 zł.
Mostazal Cabernet Sauvignon/Carmenere 0,15 - 10 zł.
Herbata x 2 (zielona i malinowa) - 12 zł
Suma: 181 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Poznań, ul. Kramarska 21/2

INTERNET: www.cafestockholm.pl

Bookmark and Share

poniedziałek, 18 października 2010

CAFE SENSACJA / ocena 2.97 (zamknięta)

Od kiedy nad Wartą zaczęły swoją działalność serwisy promujące zakupy grupowe, zdarza się, że odwiedzamy lokale, do których niekoniecznie wybralibyśmy się w pierwszej kolejności, gdyby przyszło nam płacić pełną cenę. Jednak zniżka na poziomie 50% często przesądza o sprawie i skłania, aby zaryzykować i zajrzeć w dotąd nieznane nam miejsce. Tak właśnie było z wizytą w Cafe Sensacja.


ONA:
O istnieniu Cafe Sensacja dowiedziałam się od jednej z naszych Czytelniczek, która po nieudanej wizycie właśnie w tym miejscu, postanowiła podzielić się z nami wrażeniami, przestrzegając przede wszystkim przed panującą w lokalu atmosferą przepełnioną okrzykami wznoszonymi w tzw. łacinie podwórkowej. Kawiarnie w mniejszym stopniu wzbudzają moje zainteresowanie (szczególnie te, w których jest wszystko i nic, od kawy po pierś z kurczaka na sałacie) dlatego informację tę puściłam trochę mimo uszu. Kiedy jednak dowiedziałam się, że to właśnie w Sensacji będziemy stołować się w najbliższym czasie, opinia ta stanęła mi przed oczami. Szczerze mówiąc pomyślałam, że może być tylko lepiej.

Po chwili od odnalezienia słabo oznakowanej kawiarni, znaleźliśmy się w wyremontowanej suterenie kamienicy. Wnętrze było pełne papierosowego dymu i klubowej muzyki, która momentami stawała się dość męcząca. Jeden i drugi problem został jednak rozwiązany przez obsługę, która po chwili otworzyła drzwi, żeby przewietrzyć pomieszczenie (sprawiając, że w lokalu zapanował dość nieprzyjemny chłód) i co jakiś czas puszczała utwory z bardziej rozbudowaną linią melodyczną. Wnętrze trudno określić jednym zdaniem, jest to klasyczna, pełna zakamarków suterena z ładnymi sklepieniami. Główne pomieszczenie zostało zdominowane przez duży bar, wzdłuż którego ustawiono stoliki z wygodnymi siedziskami (te same lub podobne umieszczono w pozostałych salach). W środku panuje lekki półmrok rozproszony gdzieniegdzie ciepłym światłem ze ściennych kinkietów (co niestety widać na naszych, nie do końca udanych zdjęciach). Roi się tu od przeróżnych dekoracji począwszy od zdjęć i obrazów, po gramofon, maszynę do szycia, latarenki, lustra, suszone kwiaty, kłosy zboża, a także książki i gry planszowe.

Menu nie kryło dla nas tajemnic ponieważ prześledziliśmy je na stronie internetowej. Stąd już wcześniej zdecydowałam się na pół porcji ślimaków zapieczonych z masłem czosnkowym, sałatkę z wędzonym łososiem i pół porcji ciasta domowego. Pozostała zatem kwestia napojów. Przyznaję, że tęsknym wzrokiem zerkałam w stronę karty win, szczególnie kuszący wydawał mi się tu Cremant d’Alsace (w całkiem niezłej jak na cremant w lokalu cenie – 70 zł). Kusiło mnie także piwo z syropem fiołkowym, który to napój już kilka osób poleciło nam w komentarzach do posta o Ptasim Radiu. W ogóle w lokalu można było wybierać spośród ogromnej liczby ciekawych syropów i choć z reguły nie pijam piwa z sokiem, tym razem skusiło mnie wybitnie francuskie Picon Biere (lager wzbogacony alkoholowym syropem o smaku pomarańczy). Zacznę od napoju, który potraktowałam jako smakową ciekawostkę, choć szczerze mówiąc poprzestanę na jednorazowej przygodzie (utwierdzając się w przekonaniu, że Francuzi i piwo to nie do końca udany mariaż). Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to skrajnie subiektywne (być może oburzające dla innych) odczucie, ale wspomniane Picon Biere smakowało dla mnie jak pozbawione gazu piwo, zaserwowane w szklance po soku pomarańczowym. Kiedy już zaspokoiłam swoją ciekawość w kwestii smaku napoju, na stole pojawił się tuzin zapieczonych w muszlach ślimaków. Nie czuję się specjalistką w kwestii tego przysmaku, gdyż ślimaki (duszone bez muszli w sosie z majerankiem) jadłam wcześniej tylko raz, wiele lat temu we Francji i pamiętam, że zaskoczyło mnie, iż po obróbce termicznej zwinęły się one w niewielkie, twardawe pierścionki. Te zaserwowane w Sensacji były bardziej delikatne i soczyste, doprawione niewielką ilością czosnku i pietruszki. Okazały się trochę smaczniejsze niż się spodziewałam, a zarazem zupełnie inne niż te, które próbowałam we Francji. Do ślimaków zaserwowano dwie ciepłe bułeczki (niestety pieczywo to w mrożonej formie można kupić w supermarketach). Dalej przyszedł czas na sałatkę składającą się z sałaty, pomidorów, ogórków, orzechów laskowych i dressingu jogurtowo-ziołowego. Sałatka nie była najgorsza, choć przyznam, że osobiście orzechy laskowe nie współgrały mi z całością, jakość łososia pozostawiała trochę do życzenia (trafiłam kilka dość twardych kawałków), a i suszone zioła mogłyby zostać zastąpione tymi świeżymi. Najbardziej dobiły mnie jednak dwie kromki pieczywa tostowego, które spoczęły obok talerza z sałatką. Zdecydowanie najlepiej z wybranych przeze mnie dań wypadła szarlotka posypana płatkami migdałów, z dużymi kawałkami świeżych jabłek podana na ciepło z solidną porcją cynamonu. Przez większą część naszej wizyty obsługa była prawie niezauważalna i choć niespecjalnie skora do rozmowy, przyznam, że próbowała doradzać w momentach naszego zawahania. Pomijając jej wycofanie, gubienie sztućców po drodze i dość nieprzyjemną sytuację przy regulowaniu rachunku (ale o tym przeczytacie w recenzji Marcina) nie zapisała się bardziej wyraziście w mojej pamięci.

Podsumowując, do Cafe Sensacja pewnie już nigdy się nie wybiorę (chociaż początkowo brałam pod uwagę powrót na wypróbowanie wspomnianego cremant). Jedzenie „na głodniaka” jest do zaakceptowania, jednak w świetle kwoty na rachunku zniechęca mnie do dalszych eksperymentów (za tę cenę mogę zjeść coś dużo smaczniejszego w regularnej restauracji). Gwoździem do trumny było jednak zachowanie obsługi na końcu naszej wizyty (a podobno osobą, która rzeczony gwóźdź wbiła, była właścicielka lokalu). Niestety nie jestem w stanie sobie do końca tego zachowania wytłumaczyć, ale też tego wytłumaczenia specjalnie nie szukam, ponieważ Sensacja nie ma w sobie takiej atrakcji, która skusiłaby mnie do powrotu.

PS Na minus muszę policzyć jeszcze to, że aby dostać się do toalety, każdorazowo należy zasygnalizować swoja potrzebę fizjologiczną prosząc o klucz.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3-


ON:
W sąsiedztwie przystanku tramwajowego na Alejach Marcinkowskiego (tego w stronę Kupca Poznańskiego i dalej na Rataje) stoi kamienica z niewielkim, pomarańczowym szyldem oraz szklanymi drzwiami, za którymi wydaje się znajdować opuszczony sklep. Okazuje się jednak, że Cafe Sensacja bynajmniej nie jest opuszczona. Po prostu, aby do niej dotrzeć, trzeba po przekroczeniu progu zejść po schodach na poziom sutereny i skręcić w lewo. Za kolejnymi drzwiami ukaże nam się ceglane, sklepione wnętrze z przygaszonym światłem – niby otwarte, ale jednak z kilkoma zakamarkami. Jak dla mnie stylistyka nie tyle kawiarniana, ani restauracyjna, co typowo pubowa. Po prawej stronie od wejścia mamy wysoki bar, na wprost salę, która przechodzi w kolejną (zdawałoby się główną), z której jest wejście do kameralnego pokoiku z kanapami, a także wyjście na ogródek na tyłach kamienicy i wejście do kuchni na zapleczu. Od razu wyczułem dwa potencjalne problemy. Pierwszy to domniemana (co też się potwierdziło) trudność z obfotografowaniem, tak rozplanowanego wnętrza, a drugi – mało komfortowe warunki spożywania posiłku przy wysokim i niewielkim stoliku. Taki stolik jest co prawda tylko jeden (w niewielkim quasi korytarzyku), niemniej w Sensacji trafiliśmy na permanentny ruch i cała reszta stolików była zajęta (zarówno te 2 osobowe, te niskie przy kanapach, jak i 6 osobowe ławy). I choć nie było kompletu gości, gdyż największe ławy zajmowała czasem jedna osoba z laptopem, a czasem dwie grające w szachy (dostępne na półce z grami i książkami), to byliśmy świadkami licznych opuszczeń lokalu z powodu nieznalezionego miejsca. Przyznam przy tym, że zadziwiła mnie naoczna popularność Sensacji i postawiłem sobie za zadanie odkryć magnetyzm tego miejsca. A jeżeli już o miejscu wspominamy, to szczęśliwie udało nam się przesiąść, gdy tylko wyczaiłem, że jedna z par zbiera się do wyjścia. Przeżyłbym co prawda wysoki stolik i wysoki taboret, ale wielki kwiat, o który chcąc, nie chcąc ocierałem się przy każdym ruchu, był nie do zniesienia na dłuższą metę. Co prawda były też kłęby dymu papierosowego, jaki produkowało dwóch starszych jegomości przy barze, ale 15 listopada już wkrótce, a restrykcyjna ustawa, która wejdzie wówczas w życie, da mi komfort, którego teraz zabrakło.

Dostaliśmy po dwie karty menu każdy i tak, jak menu na stronie internetowej wydało mi się przejrzyste, tak te papierowe wprowadzało pewien chaos i potrzeba było dłuższej chwili, abym mógł się zorientować, gdzie szukać napoi, gdzie deserów, posiłków, a gdzie alkoholi. Ostatecznie zarówno przystawkę, jak i deser zdecydowaliśmy się zamówić z Anią na spółę i były to odpowiednio - ślimaki po burgundzku oraz domowe ciasto z owocami własnego wypieku. Na drugie danie zamówiłem z kolei quesadilla el diablo, które wskazała mi Pani kelnerka, gdy poprosiłem o radę zestawiając to danie z chlebkiem pita z kurczakiem na ciepło. Nie ukrywam, że najbardziej ciekawy byłem ślimaków, bowiem chyba nie często się zdarza, aby kawiarnia serwowała taki oto specjał. W tym przypadku wytłumaczeniem jest chyba osoba właściciela Sensacji, który jak się dowiedzieliśmy swoimi kanałami - jest Francuzem, który prowadzi lokal z żoną - Polką. Oczekiwania były zatem tym większe, bo skoro Francuz, to chyba wie co robi, skoro wprowadza taką, a nie inną pozycję do menu (w domyśle – ma dojście do świeżych produktów, zna świetny przepis i jest mistrzem tej potrawy). Z kuchni podano nam (schemat jest bowiem taki - Pani kelnerka przyjmuje zamówienie i zanosi je do kuchni, a z kuchni danie wprost na stół podaje je inna Pani) 12 ślimaków zapieczonych w muszlach z masłem czosnkowym i dwoma ciepłymi bułeczkami. Nie był to jednak przysmak, którego się na wyrost spodziewałem. Nie wiem, czy to mrożony produkt, czy co innego, ale walor smakowy był nikły i stanowił jedynie tło wobec wspomnienia świeżych ślimaków kosztowanych niegdyś w Piano Bar. Ot, taka kawiarniana ciekawostka, w specjalnym naczyniu podana i specjalnym narzędziem z muszli wydobywana. Naczynie zresztą chwiało się non-stop gdyż ułożone zostało na za małym do niego talerzu, a najfajniejszym doznaniem smakowym było maczanie kawałków ciepłej bułeczki w roztopionym maśle czosnkowym. Przyszła jednak kolej na danie główne – 6 kawałków quesadilla z serem gouda, kawałkami piersi z kurczaka oraz papryczkami jalapeño w środku, podanych z miseczką sosu al'a salsa (tylko rzadszego) i posypanych ziołami. Danie było zarówno bardzo pikantne (co też słusznie oznaczono w menu) za sprawą zielonych papryczek, jak i niespodziewanie sycące za sprawą sera. Potrawa była jednak stanowczo za mało urozmaicona, jak na drugą z najdroższych i najbardziej rozbudowanych wersji w menu, a jej jedzenie (bynajmniej nie smakowanie) nudziło się już po drugim kawałku. Niezwykle rzadko nie dojadam do końca z braku smaku, jednak tym razem nie dałem rady tego zmęczyć i zostawiłem dwa trójkąty. Odkupienie przyszło w deserze, bowiem szarlotka przyozdobiona bitą śmietaną, plastrami pomarańczy oraz listkiem mięty była rzeczywiście domowego wypieku. Cechowała ją niezwykła delikatność, przyjemnie rozpływała się w ustach i zaiste była bardzo smaczna. Wspomnę też o dodatku Picon bière, który domówiliśmy do piwa. Ma niewątpliwie ciekawy skład (nalewy na korzeniu goryczki alpejskiej, korzeniu gencjany, drzewa chinowego, słodkiej skórce pomarańczowej z dodatkiem syropu cukrowego i karmelu) i dodaje piwu kilka procent (sam ma ich 18), ale jak dla mnie powoduje też, że po piwo sięgam rzadziej, bowiem jego smak zneutralizował to co w piwie lubię najbardziej. Ostatecznie przyznaję 3- za ślimaki, 2 za quesadilla, 4+ za szarlotkę, a piwa nie oceniam.

Na tym etapie wiedzieliśmy, że do Cafe Sensacja na jedzenie już na pewno nie zbłądzimy, ale bynajmniej nie wykluczaliśmy wypadu na deser lub napitek. Stało się jednak coś nieprzewidywalnego. Chcąc uregulować większą część rachunku trzema bonami Groupon (łącznie 90 zł) Pani kelnerka oznajmiła, że akceptują tylko jeden bon na osobę. Przyznam, że lekko nas tym zdezorientowała, poprosiłem zatem o chwilę i zagłębiłem się w lekturę kuponów, które każdorazowo wskazują wszystkie warunki ograniczające promocję. Utwierdziłem się, że nie ma mowy o żadnym ograniczeniu ilości tychże kuponów i ruszyłem do baru, grzecznie pytając, czy jest pewna swoich racji, bowiem akurat my często z zakupów grupowych korzystamy i jeżeli jest taka bariera ilościowa, to jest to wyraźnie na kuponie wskazane. Pani kelnerka jeszcze nie zdążyła odpowiedzieć, a w słowo weszła jej Pani, która wynosiła dotychczas dania z kuchni (po czasie dowiedzieliśmy się, że była to żona francuskiego właściciela, która wraz z nim prowadzi lokal). Oznajmiła stanowczo i nie pozostawiając pola do dyskusji, że muszą mieć przecież jakieś zasady, bowiem jeden Pan przyniósł 16 kuponów i kropka (tak, jakby to było coś złego). Moim zdaniem - zasady, zasadami, ale niech Sensacja ustala je wcześniej z Grouponem, albo chociażby informuje o nich, gdy przed zamówieniem oznajmiałem, że płatność będzie w tychże kuponach. Ja naprawdę dużo nie wymagam. Nie oczekuję, że kelnerka będzie obchodzić się ze mną jak z jajkiem i wybaczam w tym przypadku bez mrugnięcia okiem totalne wycofanie komunikacyjne obsługi, jej potknięcia w postaci dwukrotnie zrzucanych przy moim stoliku sztućców i takie tam drobiazgi. Jednak brak profesjonalizmu ze strony właścicieli jest dla mnie przegięciem wykluczającym mój przyszły wypad do Sensacji.

Summa summarum, nie odnalazłem magnesu, który tłumaczyłby tak spory ruch. Jeżeli bowiem nie jedzenie, nie obsługa, to chyba nie wnętrze, bo choć wypadło najlepiej, to nie jest przecież unikalne w skali Poznania. Również ceny w ostatecznym rozliczeniu nie kuszą zbytnio, gdyż w tej niby niskobudżetowej kawiarni rachunek wyniósł nas 103 zł, a w odwiedzonej ostatnio (niby burżujskiej) Brovarii było to 115 zł. Przykro mi bardzo, ale 12 złotych różnicy nie tłumaczy takich dysproporcji w jakości. Wiem natomiast jedno - Cafe Sensacja ma swoje zasady i mi one nie odpowiadają.

Jedzenie: 3-
Obsługa: 3-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3-


KOSZTORYS:
Ślimaki po burgundzku (12 pieczonych ślimaków w koklikach z masłem czosnkowym, podawane z pieczywem) - 27 zł.
Sałatka z łososiem (z zieloną sałatą, pomidorami, ogórkiem, cebulą i orzechami oraz z sosem jogurtowo-ziołowym, podawana z pieczywem i masłem) - 20 zł.
Quesadilla El diablo (z serem gouda, z piersią z kurczaka i papryczkami jalapeño) - 22 zł.
Domowe ciasto z owocami, własny wypiek (szarlotka) - 8 zł.
Lech Premium 0,5 x 2 - 16 zł.
Picon bière 0,05 x 2 - 10 zł.
Suma: 103 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.97

ADRES: Poznań, Al. Karola Marcinkowskiego 16/6
INTERNET: http://www.cafe-sensacja.com/

Bookmark and Share

piątek, 13 sierpnia 2010

FABRYKA WSPÓŁCZESNYCH SMAKÓW / ocena 4.06 (zamknięta)

Na przełomie maja i czerwca zapytaliśmy Was - Którą z podpoznańskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? W ankiecie wzięło udział 225 Czytelników, a miejsca na podium zajęły: Fabryka Współczesnych Smaków (19%), Gospoda Jaśkowa Zagroda oraz TASTE_it (po 11%). Dalej znalazły się kolejno: Greys (10%), Popas (10%), Stara Wozownia (9%), Pod Dębami (8%), Młyn na Prowincji (7%), Gościniec Sucholeski oraz  Szafoniera (po 5%). Co prawda z pewnym opóźnieniem, ale dotarliśmy wreszcie do zwycięskiej restauracji i zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń :)


ONA:
O tym gdzie leży Wysogotowo dowiedziałam się dzięki wycieczce do Fabryki Współczesnych Smaków. Kiedy miejscowość została przez nas odnaleziona na mapie byliśmy pewni, że czeka nas miła wycieczka za miasto. Najpierw należało dostać się na Junikowo, później złapać autobus 77, przejechać 5 przystanków i dalej już tylko spacer w kierunku Wysogotowa. A posteriori mogę Was jednak zapewnić, że marsz wzdłuż remontowanej, niewiarygodnie wprost zatłoczonej ulicy z przymusową inhalacją spalin w pakiecie, wcale nie należy do wyjątkowych przyjemności. Niech triumfują Ci, którzy posiadają samochód ;).

Ale do rzeczy. Kiedy już dotarliśmy na miejsce, pierwszym zaskoczeniem był duży rozmiar budynku, który zajmuje Fabryka Współczesnych Smaków. Drugim, jakieś absurdalne pojazdy (zdaje się że były to dwa samochody wojskowe i jakieś motocykle) ustawione zaraz przy wejściu, w sposób sugerujący, że nie są to pojazdy klientów restauracji, a jakaś przykra ekspozycja. Zresztą nie mogły to być pojazdy klientów, gdyż w restauracji było całkowicie pusto, na tyle pusto, że po przekroczeniu jej progu poczuliśmy się cokolwiek zagubieni, tym bardziej, że nie przywitał nas nikt z obsługi. Rzut okiem na salę i stwierdzam, że nie jest źle. Być może duża przestrzeń kojarzy się raczej z miejscówką weselną, albo stołówką, ale dzięki poprzecznemu podziałowi z wykorzystaniem wiszących, okrągłych, „tubowatych” lamp osiągnięto efekt dość zgrabnego zagospodarowania sali. Najbardziej zieje pustką przed barem i tu pewnie przydałoby się coś zmienić. Dominujące kolory to pomarańcz, beż i czerń, stosowane dość konsekwentnie budują wrażenie wnętrza przemyślanego estetycznie. Jeżeli dodać do tego motyw przewodni, czyli okrągłe lampy różnych rozmiarów to odnajdujemy tu jakiś rytm. Kształt lamp współgra także z płachtami materiału półokrągło zwieszającego się pod sufitem. Materiał osłania teoretycznie nieciekawe elementy konstrukcyjne sali, czyli rury. Ogólnie rzecz biorąc jest przyjemnie, choć na mój gust jakoś to wszystko przekombinowane. Bo trochę tu elementów nawiązujących do fabryki, trochę do eleganckiej restauracji (ładnie zastawione stoliki z materiałowymi serwetkami), trochę do stołówki (głównie przestrzeń przy barze) a trochę do klubu. Wolałabym chyba bardziej określony kierunek. Fajnie by było zobaczyć tu np. takie zupełnie surowe,  industrialne wnętrze (w końcu to fabryka) skontrastowane z prostymi, elegancko zastawionymi stolikami.

Z menu wybrałam zupę krem z pomidorów, trio z ryb i creme brulle. Zupa była smaczna, dość intensywna w smaku i mocno przyprawiona pieprzem, co sprawiło, że była pikantna. Pływało w niej kilka listków bazylii oraz mozzarella, która pod wpływem ciepła stała się jeszcze bardziej miękka. Smacznie, ale bez fajerwerków. Trio z ryb, po raz kolejny uświadomiło mi natomiast, że w moim słowniku nie istnieje takie pojęcie jak panierka, bo o ile zapytałam się jakie ryby będą wchodziły w skład dania (i tu uzyskałam kompetentną odpowiedź – łosoś, halibut, sola) to zupełnie nie przyszło mi do głowy, żeby spytać jak zostaną przyrządzone. No i kiedy napędzałam swoje ślinianki wizjami pieczonych/grillowanych kawałków rozpływających się w ustach ryb, przed moim obliczem postawiono ryby w panierce. I choć nadal panierki nie lubię, to ryby wchodzące w skład mojego dania były bardzo smaczne (najbardziej halibut i łosoś, mniej sola). Wszystkie były soczyste, delikatne i usmażone na świeżym tłuszczu, który nie zrujnował subtelnego smaku mięsa. Jeżeli chodzi o ryby i samo podanie dania (dekoracje z melona i ogórka, szczypior, kiełki) to byłam zadowolona. Trochę gorzej miała się sprawa ze szpinakiem, którego de facto jestem wielką fanką. Pomijając fakt, że był z mrożonki, to nie został nawet odpowiednio podgrzany. W efekcie czego, smakowite dary morza ułożono na niezbyt estetycznym kopcu zimnego szpinaku. W menu podano również, że w skład mojego dania wchodzi szpinak (to się zgadza) z pomidorkami koktajlowymi (to się nie zgadza). Na talerzu spoczywał bowiem pomidorek koktajlowy sztuk: 1 (raczej w formie garni) i nawet mimo tego, że był pokrojony na cztery, jestem na tyle bystra żeby zorientować się, że o liczbie mnogiej nie powinno być tutaj mowy ;). Do dania głównego można było wybrać 2 dodatki z karty. Zdecydowałam się na zestaw surówek i pieczywo z masłem smakowym (za które nie pobrano dodatkowej opłaty, chociaż teoretycznie wybrałam aż 3 dodatki). Surówki były proste i domowe, raczej w stylu stołówki niż restauracji, ale smaczne i co ważne przygotowywane na miejscu. Na miejscu wypiekane były również apetyczne bułeczki z ziołami i suszonymi pomidorami. Przypominały trochę mini ciabatty i nawet jeśli ich skórka była odrobinę zbyt twarda, bardzo mi smakowały (te same bułeczki zostały podane do zupy - szkoda, że Pani kelnerka nie poinformowała o tym fakcie, kiedy wybierałam dodatki). Na koniec creme brulle. Wyglądał nie najgorzej, choć wydawało mi się, że cukier nie skarmelizował się w sposób poprawny, tworząc w kilku miejscach duże bąble, a nie zwartą skorupkę. I tak właśnie było, brakowało tej genialnej skorupki pokrywającej całą powierzchnie kremu. Samo wnętrze również mnie nie zachwyciło, powinno być gładkie, a było grudkowate. Jeżeli chodzi o smak, było ok, niestety konsystencja pozostawiała trochę do życzenia.

Podsumowując, widzę w tym miejscu jakiś potencjał, bo wnętrze jest dość fajne (gorzej sprawy się mają z miejscówką i widokiem za oknem), tak samo jak jedzenie (nawet mimo kilku tych moich uwag). Obsługująca nas Pani była bardzo sympatyczna i kompetentna (przyniosła mi odpowiednie sztućce do ryby, choć zbyt wcześnie pozbawiła mnie talerzyka do pieczywa). Dla mnie będzie to kolejna czwórka i jeśli jakimś zrządzeniem losu znajdę się w okolicy to na obiad chętnie wpadnę. Wpadnę, żeby dowiedzieć się, czy kiepski szpinak to standard, czy tylko jednorazowa wpadka.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


ON:
Publikując ankietę dotyczącą podpoznańskich lokali, spodziewałem się w weekendowego wypadu w nieznane. Zaiste było to nieznane, aczkolwiek gdy zlokalizowaliśmy Wysogotowo okazało się, że na eskapadę nie potrzeba nam całej soboty, tylko kilka godzin po pracy. My co prawda wybraliśmy się przez Junikowo, ale teraz już wiemy, że najłatwiej dostać się do Wysogotowa tym samym autobusem 77 od drugiej strony (z Bałtyku na Malwową jedzie w 21 minut). Co prawda konieczny jest jeszcze 20 minutowy spacer, jednak w przeciwieństwie do Ani, nie narzekam na ten aspekt wcale. Zaiste był remont jednego pasa jezdni oraz hałaśliwy sznur samochodów zmierzających w kierunku Poznania, ale przez całą drogę był też wygodny chodnik oraz las po prawej stronie. Dla mnie liczyło się przede wszystkim owo nieznane i towarzyszącą temu ciekawość, którą coraz trudniej wykrzesać mi w granicach miasta. Większości poznańskich lokali jest mi bowiem znana, jeżeli nie z doświadczenia, to z widoku, lektury lub rozmów. Z Fabryką Współczesnych Smaków było inaczej. To była moja tabula rasa i przyznam, że lubię ten stan napięcia i oczekiwania.

Gdy przy szosie ukazała się nam pomarańczowa tablica, z którą identyfikowaliśmy FWS (kolor strony internetowej), weszliśmy między dwie hale magazynowe w poszukiwaniu wejścia do lokalu. Wyobrażałem sobie, że jedna z tych hal ma gdzieś na zapleczu wygospodarowane miejsce na restauracyjkę. Tym czasem, jedna z tych hal (w dodatku ta większa), to właśnie ta niby restauracyjka, a właściwie moloch restauracja. Jak można nie zauważyć czegoś tak dużego? Wytłumaczyć się mogę jedynie tym, że szukałem pomarańczowego, a znalazłem zielono/białe ;) Przekraczamy próg, a w środku pustka i cisza, tak jak i na zewnątrz. Abstrakcyjne to było odczucie, ale na nic nie czekając obeszliśmy sobie całą salę. Jest to otwarta przestrzeń z ciemnym parkietem i podwieszanymi pod sufitem płachtami materiału, z dwóch stron oszklona oknami, a z trzeciej zamknięta oszkloną kuchnią oraz bufetem przypominającym trochę ten stołówkowy. Nagle pojawiła się uśmiechnięta, rudowłosa Pani kelnerka w pomarańczowej koszulce, która przeprosiła nas za zaniedbanie i wytłumaczyła, że z powodu bliżej nieokreślonych problemów kadrowych, pracuje dziś również na zmywaku. Włączono wówczas muzykę (płyta Stinga), a my zajęliśmy jeden z nakrytych stolików.  Z okutego w metal menu zamówiłem krem z pomidorów oraz grillowaną polędwiczkę wieprzową z sosem pieprzowym (do wyboru był także sos serowy, słodko-pikantny i kurkowy). Do dania głównego dobrałem frytki oraz warzywa gotowane, a na deser wespół z Anią zamówiliśmy krem brulle. Co prawda trochę czekaliśmy na zupę, jak na fakt, że byliśmy jedynymi gośćmi restauracji, niemniej warto było czekać, bowiem krem z pomidorów jest naprawdę godny polecenia. Dość gęsty oraz aksamitny w konsystencji, lekko pikantny i wyraźny w smaku, z listkiem bazylii na wierzchu i kawałkami mozzarelli na dnie. Na uwagę zasługuje właśnie ta mozzarella, bowiem próbowałem takie zestawienie po raz pierwszy i bardzo mi ono odpowiada. Przyszła jednak kolej na danie główne, które podano w bardzo estetyczny sposób, co wyraźnie zaskoczyło mnie na plus. Podświadomie spodziewałem się bowiem, że lekko stołówkowy bufet (prawdopodobnie używany tylko podczas większych imprez), wyda posiłek w lekko stołówkowym formacie. Format był jednak elegancki, a odstawały od niego jedynie gotowane warzywa (sposób ułożenia, brak przybrania, a także fakt, że wszystkie trzy miały zbliżony, rozgotowany kolor). Jak wyglądało, tak też smakowało - wyborne mięso podlano gęstym sosem o wyraźnym smaku z całymi ziarnami zielonego pieprzu i posiekaną cebulą. cienkie frytki usmażono porządnie na oleju tak, że ich smak przypominał te z dzieciństwa, a stroik z pomidorka koktajlowego, plastrów ogórka, kuleczek melona i kiełków dopełniał smaku. Pani kelnerka przybyła też po chwili z co najmniej metrowym młynkiem do mielenia pieprzu i nic więcej nie było trzeba, a wspomniane gotowane warzywa to iście zbędny dodatek (lepiej gdyby restauracja od niego odeszła i w zamian obniżyła trochę cenę dania głównego). Na koniec pozostał nam deser w postaci kremu brulle, który jak już kiedyś wspominałem, świetnie nadaje się do testowania kulinarnego kunsztu. Tym razem mój swoisty papierek lakmusowy wskazał , ani na tragedię, ani na ideał, tylko gdzieś pomiędzy. Nie wyszła bowiem karmelizacja cukru, a masa choć w smaku bez większego zarzutu, miała za rzadką konsystencję. Ostatecznie przyznaję 4+ za krem z pomidorów, 4+ za polędwiczkę (5 za mięso, 4+ za frytki, 3 za warzywa) oraz 4- za krem brulle.

Dla mnie Fabryka Współczesnych Smaków to już nie tabula rasa. Kojarzy mi się wyraźnie, zarówno z fabryką, jak i smakami. Najmniej ze współczesnością tychże smaków, ale nie jest to zarzut z mojej strony (a jeżeli nawet, to bardziej do nietrafionej nazwy, niż profilu działalności). Tak, czy inaczej, wizyta w tej restauracji będzie strzałem w dziesiątkę dla tych wszystkich, którzy mieszkają lub pracują w Wysogotowie, Skórzewie, czy Przeźmierowie. Dla Poznaniaków pozostanie raczej interesującą alternatywą i sam jestem ciekaw, czy to wystarczy aby utrzymać się na gastronomicznym rynku. Osobiście trzymam kciuki.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


KOSZTORYS:
2 x krem z pomidorów z bazylią i mozzarellą - 20 zł.
Trio z ryb na szpinaku z pomidorkami koktajlowymi (+ pieczywo i wybór surówek) – 29 zł.
Grillowana polędwiczka wieprzowa z sosem pieprzowym (+ frytki i warzywa gotowane) – 29 zł.
Krem brulle – 14 zł.
Masło smakowe – 2,5 zł.
Woda gazowana Kropla Beskidu 0,25 x 2 – 8 zł.
Suma: 102,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Wysogotowo, ul. Skórzewska 35
INTERNET: www.fabryka-wspolczesnych-smakow.pl

Bookmark and Share

piątek, 5 marca 2010

Restauracja METRO / ocena 4.47 (zamknięta)

Restauracja Metro nie należy do najpopularniejszych lokali w mieście. Chyba nawet nie wszyscy o niej słyszeli. Z pewnością znana jest stałym bywalcom kina Apollo lub wielbicielom Kurta Schellera (podobno część dań z menu sygnowana jest jego nazwiskiem). My wybieraliśmy się tam już dwukrotnie. Raz restauracja była zamknięta z powodu awarii ogrzewania, a drugi raz skusił nas po drodze nowo otwarty Fast Wok. Ostatecznie, pierwszą kolację w Restauracji Metro zjedliśmy w minioną niedzielę.


ONA:
„W 1846 roku, w okresie „Wielkiego Księstwa Poznańskiego”, właściciel browaru Conrad Lambert wybudował przy ulicy Piekary salę koncertowo – teatralną oraz szereg obiektów ogródkowych o wspólnej nazwie „Odeon”. Nazywana przez mieszkańców Poznania salą Lamberta stała się niejako rozrywkowym centrum miasta. W 1890 roku w Sali Lamberta koncertował sam Ignacy Paderewski, a w roku 1898 odbył się pierwszy publiczny pokaz filmowy w Poznaniu. W 1921 roku Rzepczyński i Łuczak przebudowali istniejący teatr na Kino Apollo. W 1927 Sala Lamberta została połączona z kabiną projekcyjną Kina Apollo i zaczęła funkcjonować jako ekskluzywne kino „Metropolis” – pierwszy poznański multiplex. Miejsce to słynęło ze swej elegancji. Naprzeciw kina funkcjonować zaczął lokal „Palais de Danse”, którego ogródek oraz niezwykły wystrój spowodowały, że uznawany był za jeden z najpiękniejszych lokali w ówczesnej Polsce. Podczas II wojny światowej władze okupacyjne poleciły zmienić kino „Metropolis” w „Teatr Varietes Metropol”. W 1945 roku budynek całkowicie spłonął. Kino Apollo w swoim obecnym kształcie, którego nabrało po remoncie zakończonym w styczniu 2005 roku, nawiązuje do nieistniejącego już „Metropolis”.” 

Historię tę przytaczam dlatego, że takie informacje widnieją na okładce menu restauracji Metro, która mieści się właśnie pod kinem Apollo. Możecie to uznać za przynudzanie na blogu o restauracjach, ale w końcu nigdy nie ukrywałam, że sam Poznań jest mi szczególnie bliski, a i kino Apollo cieszy się moją sympatią. Wracając jednak do restauracji, to muszę przyznać, że od początku zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Nowoczesny, spójny wystrój, bez zbędnego natłoku dodatków i bibelotów, stanowi estetyczną całość, która nie odwraca uwagi od jedzenia. Przestronne sale, utrzymane w kolorystyce beżów, brązów, wanilii i delikatnej zieleni, ozdobione ciężkimi kotarami i fotografiami w sepii, dodatkowo wzbogacone są subtelnymi lustrzanymi dekoracjami i ciekawymi lampami. Jest tu jeszcze jeden ważny, choć najmniej dosłowny element wnętrza - światło. Generalnie całość oceniam jak najbardziej na plus. Oszczędnie, ale nie ascetycznie, przy tym nowocześnie i elegancko. Również menu sprawia dobre wrażenie, dość bogate i przekrojowe, ale nie przesadnie rozbudowane. Dominuje kuchnia polska i włoska. Ja zdecydowałam się na tatar z łososia, przybrany tuńczykiem i królewskim kawiorem oraz ravioli ze szpinakiem i ricottą oraz creme brule na deser. Oprócz dodatków opisanych w menu (tuńczyk oraz czarny i czerwony kawior), tatar z łososia podany został z drobno pokrojoną cebulką, plastrem limonki i gałązką koperku. Całość była smaczna, choć początkowo nie do końca rozumiałam zamysł z dodaniem tuńczyka (nie surowego). Dla mnie nie wzbogacał on smaku łososia, choć niewątpliwie zwiększał porcję całego dania. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że koncepcją była tu zasada kontrastu. Z jednej strony kawior czerwony obok czarnego, zestawienie surowe - nie surowe, ale także połączenie ryb o różnych „charakterach”. Łosoś jest bardzo delikatny, natomiast tuńczyk jest ciężki i zwarty, żeby nie powiedzieć mięsny. Z daniem głównym było trochę gorzej. Ręcznie lepione ravioli (ciasto z dodatkiem szpinaku) były trochę rozgotowane i tak duże, że bardziej przypominały nasze swojskie pierogi, aniżeli drobne, włoskie pierożki (nie jest to pewnie wymóg, ale mniejsze mogłyby być ładniejsze i smaczniejsze). Rozmiękczone ravioli, nadziewane ricottą, podane ze szpinakiem i sosem śmietanowym, posypane parmezanem były nieco mdłe i mało wyraziste. Całość, mówiąc potocznie i z całym szacunkiem dla kuchni mołdawskiej (i chyba też rumuńskiej, bułgarskiej i węgierskiej), przypominała mi taką „mamałygę”. Generalnie nie było źle, ostatecznie zjadłam całą porcję, miałam też wrażenie, że danie zostało przygotowane z dobrych jakościowo składników, niemniej trochę poległo ze względu na konsystencję i brak wyrazistości (pomogłam sobie podkradając grillowane warzywa z talerza naprzeciwko ;)) Na koniec spróbowałam creme brule. Smakowo był bez zarzutu, choć bardziej przypominał delikatną piankę, aniżeli krem. Była to taka przyjemna wariacja na ten słodki i ulubiony przeze mnie temat. Dodam jeszcze, że do posiłku zamówiłam piwo Peroni. Nie jestem wielka fanką tej marki, uważam, że rodzime osiągnięcia w tej kwestii są zdecydowanie smaczniejsze, jednak tym razem jej uległam. Muszę przy tym zaznaczyć, że rzadko się zdarza, żeby w poznańskiej restauracji dostać to piwo w tak dobrej cenie (8zł za 0,5 L). No właśnie, przeglądając zresztą całe menu miałam wrażenie, że Metro ma dość uczciwe ceny. 

Jedzenie nie było porywające, niemniej urzekło mnie wnętrze i obsługa. Pan kelner był niezwykle uczynny, miły i sympatyczny. Potrafił opowiedzieć o daniach, o przygodach restauracyjnych i zażartować na poziomie. Niezwykle miła atmosfera, którą potrafił wytworzyć wespół z estetycznym wnętrzem sprawiły na mnie tak pozytywne wrażenie, że potrafię przymknąć oko na pewne niedostatki w kwestii jedzenia. Zdaje sobie przy tym sprawę, że w menu jest kilka innych ciekawych dań, które smakowo mogłyby bardziej trafić w mój gust, na to jednak przyjdzie jeszcze czas. Chciałabym także dodać, że choć restauracja istnieje już jakiś czas, sprawiała wrażenie tak czystej i uporządkowanej, że wydawało mi się, iż właśnie została otwarta. Bardzo spodobała mi się ta dbałość o porządek oraz pewien szacunek dla historii i miejsca (vide cytat zamieszczony we wstępie i menu restauracji), w którym Metro zostało urządzone. Mimo lekkiego rozczarowania moim daniem głównym, do Metra z pewnością wybiorę się ponownie. Z jednej strony, żeby wyrobić sobie ostateczną opinię o proponowanych daniach, a z drugiej dlatego, że po prostu dobrze się tam czułam i pewnie nie raz będzie ku temu okazja, a propos wizyty w kinie Apollo.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4+


ON:
Masywne przyziemia monumentalnego budynku kina Apollo kryją nad wyraz nowoczesne, bardzo eleganckie, a zarazem ciepłe wnętrza. Zaskoczyło mnie to bardzo, bowiem przechodząc tamtędy wielokrotnie i zerkając w kierunku restauracji, spodziewałem się czegoś bardziej tradycyjnego, a przede wszystkim mniej efektownego. Po przestąpieniu progu schodzimy po schodkach do centralnie położonego holu z oryginalnym żyrandolem. Po prawej stronie jawi nam się rozświetlony bar oraz dwie kameralne sale. Na wprost znajduję się wejście do kuchni, a z lewej strony trzecia i największa sala, w której zasiedliśmy. To co rzuca się w niej najbardziej w oczy, to wielkie lustro, które zajmuję niemalże całą przeciwległą do wejścia ścianę. Charakterystyczna jest również długa na całą ścianę boczną fototapeta w odcieniach brązu, która przedstawia scenę z nowojorskiego metra. Jest jeszcze wypolerowana podłoga z drewnianych paneli, wysoko osadzone półokrągłe okna, kilka dużych okrągłych stołów, a także kilka mniejszych prostokątnych. Z głośników leci z kolei dyskretnie muzyka w postaci hitów lat dziewięćdziesiątych.

Uśmiechnięty kelner przywitał nas w holu, a przy stoliku wręczył proste, acz eleganckie czterostronicowe menu w formacie A3. To co mnie ujęło oprócz prostoty i przejrzystości menu, to ceny w nim zawarte. Jesteśmy otóż w naprawdę eleganckim lokalu, a najdroższa potrawa (grillowane gambasy) to koszt 69 zł, przy czym znakomita większość dań głównych oscyluje w granicach 30-40zł. W takich oto dobrych nastrojach zaczęliśmy zamawiać. W kwestii wyboru zupy nie miałem żadnych wątpliwości i zdecydowałem się na krem chrzanowy, który polecił nam w e-mailu jeden z naszych czytelników. Na drugie danie wybrałem z kolei pikantne polędwiczki wieprzowe z grillowanymi warzywami oraz ziemniakami na ostro. Zdecydowaliśmy się także na wspólny deser w postaci kremu brulee.

Witold się nie mylił, a polecany przez niego krem chrzanowy okazał się najlepszą zupą, jaką jadłem podczas wszystkich dotychczasowych wyjść opisanych na blogu. Krem nie był zbytnio gęsty, ale miał niesamowicie aksamitną konsystencję. Był delikatny, a zarazem wyrazisty w smaku. Podany został z łyżką puszystej śmietany pośrodku talerza, a także z cieniutkimi paseczkami szynki, koperkiem oraz szczypiorkiem. Smakował naprawdę wybornie, a drugie danie pozostało dla niego tłem. Smacznym, ale jednak tłem. Cztery płaty delikatnej, zarumienionej polędwiczki zostały ułożone na spodzie z podsmażanych ziemniaków (obtoczonych tajemniczej przyprawą, zapewne z domieszką papryki) oraz grillowanych warzyw (cukinia, bakłażan, żółta i czerwona papryka, a także pomidorki koktajlowe). Mój podstawowy zarzut dotyczy się tego, że pikantne polędwiczki nie były w ogóle pikantne. Były wręcz nad wyraz delikatne. Lekko pikantne były z kolei ziemniaki, lecz te miały być ostre. Bezbłędne w smaku były zatem tylko warzywa. Nie chciałbym być przy tym źle zrozumiany, bowiem wszystko było smaczne i z bardzo dobrej jakości składników, jednak nie równało do geniuszu pierwszego dania. W kwestii deseru, przyznam z kolei, że krem brulee jest jednym z tych dań, po których dość łatwo oceniam kunszt restauracji. Mam bowiem kilka ulubionych klasyków (obok kremu brulee jest to chociażby carpaccio, czy też zupa cebulowa) które dobrze znam i wiem, jak powinny i jak mogą smakować. Restauracja Metro zdała egzamin z kremu brulee lepiej niż dobrze. Idealnie skarmelizowana skorupka kryła pod sobą pyszną masę o delikatnym smaku waniliowym. Jedyne do czego mógłbym się doczepić to konsystencja tejże masy. Najwyraźniej podczas mieszania zbytnio napowietrzono krem, który powinien być gładki, sztywny i błyszczący, a nie puszysty. Zapewniam jednak, że ten drobiazg, ani nie wpływa na właściwy smak deseru, ani nie odbiera mi radości z degustacji. W kwestii jedzenia przyznaję zatem ostatecznie 5+ za krem chrzanowy, 4 za polędwiczki na ostro oraz 4+ za krem brulee.

Przez cały czas obsługa była nienaganna, a wszystkie dania szybko lądowały na naszym stole. Jedynie pod koniec trochę dłużej czekaliśmy, aby poprosić o rachunek, ale przy tylu pozytywach puszczam to w niepamięć. Z kolei z sympatią będę wspominał, jak kelner widząc nasze szczere zaciekawienie proponowanymi daniami - ofiarował nam w prezencie jeden egzemplarz menu. Przy okazji krótkiej rozmowy opowiedział też trochę o awarii ogrzewania, która to uniemożliwiła naszą pierwszą wizytę. W trudnej biznesowo decyzji o tygodniowym zamknięciu lokalu spostrzegłem zresztą dbałość o klienta oraz jakość oferowanych usług. Jak się bowiem dowiedzieliśmy restauracja mogła normalnie funkcjonować, a brak ogrzewania nie był przy ówczesnej aurze, aż tak odczuwalny we wnętrzu. Kierownictwo postanowiło jednak, że nie może sobie pozwolić, aby choć jeden gość wyszedł z tego powodu niezadowolony i na zawsze skojarzył restaurację z mało odczuwalnym, ale jednak chłodem.

Ja restauracje Metro mogę jedynie gorąco zachwalać i polecać. Jest przyjemna dla oka i podniebienia. Zważywszy na oferowaną jakość jest przyjazna także dla kieszeni. W Pasażu Apollo odwiedziliśmy już trzy lokale i cieszę się bardzo, że wszystkie w pełni zasługują na polecenie. W dodatku, choć zupełnie inne, to świetnie się uzupełniają. Ekowiarnia wydaje się bowiem idealna na śniadanie lub podwieczorek, Fast Wok na szybki i niezobowiązujący lunch, a Metro na biznesowy obiad lub spokojną kolację.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 5-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 5



KOSZTORYS:
Pierwszego sortu tatar z łososia przybrany tuńczykiem i królewskim kawiorem - 20 zł.
Chrzanowy krem na puszystej śmietanie z dodatkiem staropolskiej szynki i świeżego szczypiorku – 12 zł.
Zagniatane ręcznie ravioli ze szpinakiem i aksamitną ricottą, sosem pomalowane – 21 zł.
Pikantne polędwiczki odpoczywające na grillowanych warzywach w towarzystwie ziemniaków na ostro – 33 zł.
Tradycyjny krem brulee z chrupiącą słodką pieżynką - 12 zł.
Peroni Nastro Azzurro 0,5 – 7 zł.
Dzbanek herbaty Dilmah Moroccan Mint - 8 zł.
Suma: 114 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.47

ADRES: Poznań, ul. Ratajczaka 18 (Pasaż Apollo/pod kinem Apollo)
INTERNET: www.metro-restauracja.com

Bookmark and Share

środa, 23 grudnia 2009

KUCHNIA CHRISA - cz. II / ocena 4.22 (zamknięta)

Kuchnia Chrisa zajmowała dotychczas pierwsze miejsce w naszym rankingu. Aby jednak lista Top 5 była jak najbardziej wiarygodna, postanowiliśmy wybrać się do tej restauracji ponownie. Pretekstem do wizyty była również chęć wypróbowania grudniowego menu oraz odnotowanie ewentualnych zmian i postępów. Po złożeniu zamówienia i otrzymaniu potraw spotkała nas jednak przykra niespodzianka. Okazało się, że żadne z nas nie pomyślało o naładowaniu baterii, w efekcie czego przy próbie zrobienia pierwszego zdjęcia nasz aparat chwilowo wyzionął ducha. Wiedząc jednak o tym, że właściciel restauracji jest osobą otwartą i sympatyczną, postanowiliśmy zaryzykować i napisać e-maila z prośba o udostępnienie zdjęć dań przez nas wybranych (były naprawdę pięknie podane, stąd nasza nadgorliwość). Prośba spotkała się z bardzo szybkim i przyjaznym odzewem (otrzymaliśmy większość zdjęć - oprócz zup). Prezentowane zdjęcia nie są zatem naszego autorstwa i nie odzwierciedlają dosłownie tych samych kompozycji, niemniej cieszymy się, że będziecie mieli możliwość zobaczenia, tego o czym napisaliśmy. Zdjęcia wnętrz zrobiliśmy z kolei podczas październikowej wizyty, a jedynym nowym zdjęciem w zestawieniu jest fotografia od zewnątrz.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Kiedy zobaczyłam grudniowe menu Kuchni Chrisa (wybaczcie naturalizm) nieomal zaśliniłam sobie komputer i biurko. Po prostu wiedziałam, że w grudniu muszę tam dotrzeć. Po pierwsze zupa, o której myślałam od pierwszej wizyty w podziemiach Teatru Nowego, po drugie małże nowozelandzkie. Pomiędzy zapoznaniem się z menu, a dotarciem do restauracji minęły niewiele ponad 24 godziny…

Tak się składa, że jeżeli chodzi o małże cierpię na dziwną przypadłość. Kiedy tylko usłyszę: dobre małże, świeże małże, małże w białym winie, a właściwie wszystkie małże (ze szczególnym naciskiem na małże świętego Jakuba) na rękach pojawia mi się gęsia skórka, serce zaczyna bić szybciej, na twarzy pojawia się rumieniec, a w ustach nadprodukcja śliny. Tak się również składa, że kiedyś, spędzając dłuższy czas w kraju, w którym dostęp do świeżych owoców morza był niemal nieograniczony, niestrudzenie przez kilka miesięcy, kilka razy w tygodniu smakowałam wszystkie możliwie typy małży, w prawie wszystkich możliwych odsłonach smakowych. To niezwykle przyjemne doświadczenie zaowocowało ogromną wrażliwością na niezbyt udane potrawy z wykorzystaniem tych owoców morza. Smakowanie małży w Kuchni Chrisa było zatem obciążone dość dużym bagażem doświadczeń. Niemniej gdybym była mężczyzną, zamiast szczęścia szukała dobrych małży, natchnęła Goethego do napisania jednego z arcydzieł literatury i miała na imię Faust, to zapewne Kuchnia Chrisa byłaby jednym z miejsc, w których powiedziałabym: "Trwaj chwilo, jesteś piękna!" Chwila była naprawdę piękna, choć trwała, jak to z chwilami bywa, bardzo krótko (spodziewając się jednak niewielkiej porcji domówiłam jeszcze sałatkę jako dodatek). 5 rozpływających się w ustach małży w maśle imbirowo - limonkowym skropionych olejem sezamowym smakowało bajecznie. Na chwilę też musiałam porzucić restauracyjne maniery i (mówiąc eufemistycznie) spić pozostałe w muszlach masło – idealne połączenie smaku śmietankowego, imbirowego i limonkowego. Przed małżami zjadłam zupę z szafranem i pomidorami. Była równie udana co małże (ale uwaga, z tego co dowiedziałam się od Pani kelnerki, nie jest to ta sama zupa co w menu lunchowym). W smacznym pomidorowo-szafranowym płynie pływały kawałki ryb i warzyw. Pod koniec posiłku mój mózg z drażniącą intensywnością zaczął dopominać się deseru. Wspomnienie zjedzonego tu kiedyś ciastka czekoladowego z serem pleśniowym nie dawało mi spokoju. W myślach próbowałam się przekonać, że to adwent i takie tam. Zaklinałam się także na życiorysy wszystkich znanych mi ascetów, jednak prawdopodobnie Św. Aleksy i koledzy wzięli sobie akurat wolne, bo moja walka wewnętrzna okazała się klęską. Ciasto czekoladowe, tym razem odrobinę mnie rozczarowało. Było zdecydowanie mniej serowe niż poprzednio i konsystencją przypominało fondant (płynny środek). Oczywiście bez przesady z tym rozczarowaniem, zostało przeze mnie pochłonięte sprawnie i bez większych oporów, niemniej nie było już tak zaskakujące jak za pierwszym razem.

Słowem zakończenia muszę przyznać, że wychwalając pod niebiosa dania z Kuchni Chrisa zdradzam trochę swoje „ideały”. Przez toalety Kuchni Chrisa przetacza się spora klientela widzów Teatru Nowego (do stanu restauracyjnych toalet przywiązuje dość dużą wagę, a te idealne nie były). Brakuje mi też dbałości o pewne detale (obsługa jest bardzo sympatyczna, choć nie do końca profesjonalna, a my siedząc w rogu, niedaleko kuchni słyszeliśmy dokładnie wszystkie dobiegające stamtąd rozmowy i hałas mytych naczyń i sztućców). I ostatnie, co zauważyłam dopiero wychodząc z lokalu - w restauracji można swobodnie palić papierosy. Nie jestem w tej kwestii fanatyczką i wcale nie chciałabym forsować zakazu palenia w pubach, niemniej kiedy w restauracji ktoś z sąsiedniego stolika wypuszcza z siebie kłęby tytoniowego dymu, przez co ja zamiast czuć smak dania czuję zapach papierosów, zazwyczaj jestem bardzo niezadowolona. Tutaj palący jegomość siedział w najdalszej części restauracji, przez co nie zakłócił mojego posiłku, niemniej mogłam mieć mniej szczęścia. Podsumowując, z mojego punktu widzenia jedzenie było wyśmienite, choć zdaję sobie sprawę, że w Kuchni Chrisa nadal jest kilka niedociągnięć nad którymi warto byłoby popracować.

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5



ON:
Opisując drugą wizytę w Kuchni Chrisa spróbuję możliwie często odnosić się do tej październikowej, aby obraz był pełniejszy. Ponadto, z racji tego, że lokal ten otrzymał najwyższe noty ze wszystkich ocenionych przez nas restauracji, postaram się być możliwie wrażliwy na wszelkie niedociągnięcia. Bynajmniej nie po to, aby restauracja straciła, ale dlatego, żeby nikt kto ją odwiedzi za naszą namową nie mógł nam zarzucić, że nie o wszystkim mówimy.

Podczas wcześniejszej wizyty w odremontowanych podziemiach teatru zauważyłem dwa problemy związane z wnętrzem. Pierwszy (tłum przechodniów w porze spektakli teatralnych - restauracja jest bowiem przechodnia, a jej toaleta jest jednocześnie toaletą teatru) wciąż jest aktualny i chyba w tej sytuacji lokalowej nieunikniony. Drugi problem (konstrukcja lokalu z pozoru uniemożliwiająca sprawną obsługę gości) dało się jednak rozwiązać i z przyjemnością donoszę, że rozwiązano. Obecnie obsługa jest bardzo uważna i nie ma mowy, aby nie zauważyła wchodzących gości. Kelnerki jednocześnie dyżurują na sali i cały czas są gotowe by pomóc, doradzić lub przyjąć zamówienie. Tym razem zauważyłem jednak dwa kolejne problemy lokalowe. Wpierw usiedliśmy tuż przy wejściu, obok szklanej szyby oddzielającej restaurację od teatru, jednak okazało się, że szyba nie jest dobrze spasowana i ostro wieje za każdym razem gdy otwierane są główne drzwi teatru. Normalnie nie było by to zapewne tak uciążliwe, niemniej było w przypadku kilkunastostopniowych mrozów, jakie panowały. Za namową Pani kelnerki przesiedliśmy się zatem. Jako, że trzy najlepsze stoliki osłonięte białym płótnem były już zajęte, to zdecydowaliśmy się na narożną kanapę przy wejściu do kuchni. I właśnie z tą kuchnią związany jest drugi problem, bowiem chyba nie do końca powinno być tak, że goście wyraźnie słyszą wszelkie odgłosy kuchenne, wliczając w to rozmowy kucharzy.

Przechodząc do sfery kulinarnej, przypomnę, że podczas wcześniejszej wizyty oferta lunchowa skończyła się już o 14:00, a my musieliśmy obejść się smakiem. Tym razem było odwrotnie – na lunch mogliśmy załapać się jeszcze o godz. 19:00. Skorzystałem zatem z okazji i zamówiłem z oferty lunchowej - krem pomidorowy. W przypadku takiego wyboru zupa jest mniej wyszukana i podana w mniej efektownym naczyniu, niż ta z menu (trochę szkoda, że za menu robią cztery luźne, zalaminowane kartki). Porcja jest jednak trochę większa, a koszt dużo mniejszy. Sama zupa w smaku była naprawdę smaczna i konia z rzędem temu, kto w Poznaniu wyszuka tak dobrą zupę w tak dobrej cenie. Oprócz wspomnianego kremu pomidorowego na przystawkę zamówiłem tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone, a na danie główne - curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi. W przeciwieństwie do zup, na dalsze dania przyszło nam całkiem długo oczekiwać. W kwestii tatara przyznam, że nie byłem specjalnie zachwycony. Podany był efektownie, niemniej płatki ciasta, którym był dwukrotnie przełożony, a także imbirowy Mascarpone nie pasowały smakiem do całości. Serek był zbyt mało wyrazisty, a ciasto dodatkowo utrudniło porcjowanie. Jeszcze słabiej wypadło jednak danie główne. Mała porcja curry z kurczaka na dużej porcji kuskus wydała mi się bowiem daniem zbyt jałowym i zupełnie nie zaskakującym w smaku. Nie wiem, czy to kwestia przyrządzenia potrawy, czy kwestia mojego indywidualnego gustu, niemniej żałowałem bardzo, że nie zdecydowałem się na zamówioną niegdyś polędwiczką wieprzową w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą. Tym bardziej, że ostatnio zamieniono i tak bardzo dobry boczek, na jeszcze lepszą szynkę parmeńską. W ogóle to polecam przed wizytą przejrzeć na stronie internetowej restauracji galerię potraw, aby mieć większy ogląd sytuacji. Ja gdybym przejrzał, to już na zdjęciach wychwyciłbym, że curry z kurczaka, nie wpisuję się w moją kulinarną melodię. Jedzenie oceniam tym razem na 3+, czyli dwa punkty niżej niż ostatnio, przy czym zupę oceniam na 4+, przystawkę na 4-, a danie główne na 3. Kuchnia Chrisa to suma summarum dobra restauracja zatem zakończę tym co dobre – wspomnieniem Maurel Vedeau Muscat Sec – smacznego, acz prostego, białego wina, które towarzyszyło nam podczas posiłku.

Reasumując muszę stwierdzić, że trochę się zawiodłem. Zawód jednak wytłumaczyć należy po części tym, że i oczekiwania były bardzo wysokie. Jakie z drugiej strony miały być, skoro Kuchnia Chrisa miała najwyższe noty spośród 20 restauracji, które zostały przez nas ocenione. Menu zmieniane jest jednak co miesiąc i jestem pewien, że jeszcze nie raz doznam tam kulinarnych uniesień, tak jak miało to miejsce w październiku. Uniesień tych można zresztą doznać i teraz, niemniej trzeba zdecydować się na zestaw, który zamówiła moja partnerka.

PS Po czasie nasunęła mi się refleksja, że choć idea sezonowego menu jest godna pochwały, to może nie warto kombinować z nim co miesiąc. Dojść może bowiem do sytuacji, że świetne danie zw pośpiechu zastępowane jest przeciętnym, a wszystko tylko po to, aby utrzymać zasadę, którą restaurator postawił sobie za punkt honoru.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Zupa rybna z szafranem i pomidorami - 12 zł.
Krem z pomidorów - 5 zł.
Małże nowozelandzkie pieczone z masłem imbirowo-limonkowym skropione olejem sezamowym - 30 zł.
Sałatka ze świeżych warzyw - 5 zł.
Tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone - 23 zł.
Curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi - 28 zł.
Ciastko czekoladowe z serem pleśniowym - 16 zł.
Maurel Vedeau Muscat Sec 0,125 x 2 – 24 zł.
Suma: 143 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.25

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 5

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...