Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia polska. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 listopada 2011

Gospoda ZAPIECEK / Bar METKA (po "Kuchennych rewolucjach") / ocena 3.41

Jak tradycja, to tradycja. Skoro opisaliśmy na blogu wrażenia po przemianie tawerny Kapetanis oraz knajpki Indian Ocean, to i bar Metka trzeba było nam odwiedzić. W końcu to właśnie te trzy przybytki reprezentowały nasze miasto kolejno w pierwszym, trzecim i czwartym sezonie Kuchennych Rewolucji Magdy Gessler.

PS Metka właściwie będzie dopiero reprezentować, gdyż emisja odcinka wciąż przed nami.


ONA:
Jedno z moich wspomnień dotyczących baru Metka (wtedy jeszcze była to gospoda Zapiecek) wiąże się z recenzją pary z Warszawy, która spędzając weekend w Poznaniu, z braku znajomości lokalnych restauracji wybrała pierwszą napotkaną, czyli Zapiecek. Recenzja nie należała do napawających optymizmem, ale pamiętam, że pomyślałam wtedy „trzeba mieć niezłą fantazję żeby przyjechać na kilka dni do Poznania i wybrać się na kolację do Zapiecka”. Tę anegdotę przywołuję tylko dlatego, że sama Zapiecka nigdy nie odwiedziłam, nigdy nawet nie byłam bliska żeby tam cokolwiek zjeść, widocznie zabrakło mi stołecznej fantazji.

Jeszcze zanim trafiliśmy do Metki do naszych uszu zaczęły docierać informację, że Magda Gessler postanowiła urządzić tu pierwszy poznański „tapas bar” z lokalnymi specjałami (choć nie wiem czy ostatecznie nie wyprzedził go ten z Wrocławskiej). Mając przed oczami Przekąski Zakąski Adama Gesslera przygotowałam się na to, że w Metce skuszę się na kilka niewielkich, typowo polskich smakołyków, które okraszę kieliszkiem wódki. Perspektywa tyleż niepokojąca co miła. Rzut oka na menu i wnętrze lokalu zweryfikował jednak moje oczekiwania. Karta przypominała typowe menu restauracyjne, a i wnętrze Metki  nie zachęciło do wieczoru przy zakąskach i wódce. Ostatecznie zdecydowałam się na dwie przystawki – pyry z gzikiem oraz wątróbkę z jabłkiem (do której domówiłam zestaw surówek – warzywna obsesja mi nie minęła). Pyry z gzikiem były nawet nie najgorsze, choć odwołując się do klasyki gatunku,  ziemniaki powinny zostać ugotowane w mundurkach. Niestety nie były, co gorsza były odgrzewane (co niewątpliwie skróciło czas oczekiwania na posiłek). Kolejną przystawką była wątróbka z jabłkiem. To co rzucało się na pierwszy rzut oka to niedźwiedzia porcja tego dania. Zresztą już pyry z gzikiem sprawiły, że poczułam się najedzona, ale to co podano mi na drugie danie sprawiło, że przez następne 24 h Marcin nazywał mnie niedźwiedziem. Pomijając humorystyczny wymiar całego zdarzenia,  byłoby miło gdyby obsługa uprzedzała, że te dwie zamówione przeze mnie  przystawki to sporo nawet jak na rosłego mężczyznę. Co do wątróbki (bo w sumie spróbowałam niewiele poza nią)  mogę powiedzieć tyle, że była sprężysta i przyprawiona bardzo solidną porcją majeranku, a kawałki kruchego, lekko przesmażonego jabłka fajnie przełamywały majerankową dominację. Nieco ciekawszy od wątróbki był deser – jabłka na ciepło z lodami i śmietaną czyli bardziej oryginalna wersja szarlotki (przypominało to domowy kisiel z kawałkami świeżych jabłek). Mimo moich oporów jedzenie okazało się zjadliwe, a w kontekście ceny nawet  w pewnym sensie atrakcyjne. Mimo to, rewolucji tej nie mogę ocenić jako w pełni udanej. Metka sprawia wrażenie, że wraz z programem Pani Gessler zmieniła tylko nazwę. Jedzenie niczym nie zaskakuje, wystrój mimo ciekawych akcentów związanych ze starym Poznaniem wprawia raczej w melancholię (minus za duży, włączony telewizor na barze oraz okropny, przytłaczający sufit). Liczyłam, że tym razem Magda Gessler posłużyła się szóstym zmysłem i stworzyła tu mekkę dla tych, którzy spóźnili się na nocny autobus na Kaponierze i chcą coś przekąsić lub wstąpić na ostatni lub kolejny kieliszek mocniejszego trunku. Niestety hybryda, która powstała po rewolucji przypomina raczej coś pomiędzy barem mlecznym, a smutną knajpa z piwem. I choć jedzenie nie było złe,  to nie jestem w stanie wymyślić motywacji, która mogłaby mnie do Metki jeszcze kiedyś zaprowadzić. Również obsługa nie zachęca do ponownych odwiedzin. Pani w sumie była miła, ale czas oczekiwania na rachunek (dobre 20 minut od zjedzenia deseru) w świetle tego, że byliśmy jedynymi klientami, jest raczej jej słabszą stroną.

Myślałam, że rewolucja w Zapiecku/Metce będzie powiewem świeżości w Poznaniu. Ot, taki swojski zakąskowy bar z tatarem, metką, śledziem i dobrze schłodzoną wódką, a to wszystko odcedzone z nieco „lanserskiego” klimatu Przekąsek Zakąsek. Niestety wyszło nijako, choć może Magda Gessler będzie miała inne zdanie w tej kwestii.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 4-



ON:
Zajrzałem kiedyś do gospody Zapiecek i choć nie pamiętam szczegółów, to jednak miejsce nie mogło mnie specjalnie ująć, skoro nie zdecydowałem się pozostać, aby zamówić tam posiłek. Punktów odniesienia nie mam zatem zbyt wiele, ale może to i lepiej, bowiem oceniam wyłącznie stan obecny.

Wnętrze z pewnością zostało odnowione, ale wydało mi się zbyt chłodne w odbiorze (choć nie widać tego akurat na zdjęciach), a ponadto pozostaje zbitką jakiś nie do końca zrozumiałych dla mnie pomysłów. Nie wiem, czy bardziej miała to być restauracja, sportowy pub, czy może dyskoteka. Niech każdy oceni to sam, a ja tymczasem przejdę do wyobrażeń posiłku,  jakie miałem przed wizytą. Wypróbować zamierzałem pięć różnorodnych zakąsek, licząc przy tym, że za cały ich zestaw zapłacę nie więcej niż 40 złotych. Ostatecznie mój zestaw kosztował mniej, niż zakładałem, ale zamówionych pozycji nie było pięć, tylko trzy. Więcej nie dałbym zresztą rady wypróbować, gdyż to co w wyobrażeniach miało być zestawem zakąsek, okazało się na miejscu tradycyjnym obiadem z zupą, daniem głównym i deserem. A wszystko to pomimo tego, że z założenia odrzuciliśmy cześć menu zatytułowaną "Zestawy obiadowe".

Cała karta zrobiła na mnie wrażenie dziwnie monotematycznej. Bronił się tylko wybór zup (każda za 5 złotych), gdyż były wśród nich m.in. takie specjały, jak czernina, gulaszowa i żurek. Blado wypadał za to główny gwoźdź programu, jakim miały być przekąski. Brakowało mi tatara, czy też śledzi, które są klasykami podobnych przybytków w Polsce. Ostatecznie zamówiłem zupę gulaszową, kaszankę smażoną z cebulą i jabłkiem, a także wspólny z Anią deser - lodową szarlotkę. Najlepsza była zupa. Gęsta, prawdziwa, pikantna i rozgrzewająca, a do tego z chudym mięsem, co akurat mi odpowiadało. W gwoli ścisłości - nie było to żadne wielkie uniesienie kulinarne, ale całkiem przyzwoita strawa. Kaszanka zbytnio zupie zresztą nie odstawała. Była dobrze przysmażona - z chrupiącą skórką i miękka w środku, aczkolwiek tutaj pozytywne wrażenie niwelowała dość kiepskiej jakości musztarda. Najsłabiej  moim zdaniem wypadł jednak deser, który akurat był najdroższy. Szumnie nazwany został lodową szarlotką. W rzeczywistości były to lody śmietankowe z jabłkami na gorąco, bitą śmietaną i polewą czekoladową. Reasumując, przyznaję 4 za zupę, 4= za kaszankę i 3 za lody, przy czym dodam jeszcze dwie uwagi, aby zobrazować pewne niuanse. Po pierwsze, jedzenie nie jest złe, choć karta mogłaby być znacznie ciekawsza. Po drugie, atrakcyjność jedzenia  wzrasta jeszcze bardziej, gdy zważymy na jego ceny. Nie ma bowiem znowu zbyt wielu lokali z obsługą kelnerską, w których można usiąść przy stoliku i za 17 złotych zamówić kompletny posiłek (zupę, jedną z solidnych przekąsek i herbatę).

Odnośnie obsługi, krótko tylko wspomnę o długim oczekiwaniu nie tyle na rachunek, co w ogóle na widok Pani kelnerki, aby ją o ten rachunek móc poprosić. Rozpiszę się za to o innym widoku obsługi. Tak się bowiem składa, że obok Metki przejeżdżam dwa razy dziennie i przyznam, że obsługę widzę nadzwyczaj często. Nie jest to jednak widok, specjalnie zachęcający do odwiedzin, gdyż personel  - czasem sama Pani kelnerka (inna niż ta, która nas obsługiwała), czasem kucharz, a niekiedy obydwoje - siedzą wówczas na murku, tuż przed wejściem i palą papierosy. Ciekaw jestem, co by się stało, gdyby wychodzący zza rogu klient wszedł nagle do restauracji? Zapewne, pospiesznie zgasiliby papierosy, weszli za nim do środka, zaczęli obsługę i nie widzieli w tym żadnego problemu. Nie wiem, czy Was też razi takie zachowanie, ale dla mnie jest to całkowicie nieprofesjonalne, a nawet nie do końca normalne.

Gdybym miał uszeregować wrażenie, jakie zrobiły na mnie poznańskie rewolucje, to Metka wypadłaby najsłabiej. Zauważam rzecz jasna pewne plusy, ale nie wróżę lokalowi świetlanej przyszłości w obecnym kształcie. Nie wróżyłem jej jednak i Zapieckowi, a bądź co bądź, gospoda przetrwała lata.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Pyra z gzikiem: 8 zł.
Wątróbka drobiowa z cebulą i jabłkiem: 8 zł.
Zestaw surówek: 5 zł.
Zupa gulaszowa: 5 zł.
Kaszanka smażona z cebulą i jabłkiem: 8 zł.
Lodowa szarlotka (lody, bita śmietana, jabłka na gorąco, polewa): 12 zł.
Herbata Ahmad x 2 (zielona i miętowa): 8 zł.
Suma: 54 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.41

ADRES: Poznań, ul. Zeylanda 6/1
INTERNET: brak strony www

Bookmark and Share

czwartek, 20 października 2011

A NÓŻ WIDELEC / ocena 4.47

Wizytę w A Nóż Widelec planowaliśmy od lipca. Najpierw na przeszkodzie stanął urlop właścicieli lokalu, później nasze wakacje, a jeszcze później tzw. powakacyjne dochodzenia do siebie. Wyprawa na ul. Czechosłowacką zapowiadała się jednak nader ciekawie, oto mamy bowiem nieznaną szerszemu gronu restaurację, w której szef kuchni podkreśla swoje przywiązanie do świeżości i jakości produktu, a wszystko to miesza z umiłowaniem do potraw regionalnych. Smaczku dodaje również fakt, że doświadczenie zdobywał w restauracji wyróżnionej gwiazdkami Michelina.


ONA:
Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu znaleźliśmy się na pętli górczyńskiej właśnie po to, żeby dostać się do A Nóż Widelec i pewnie dlatego początkowo trochę błądziliśmy. W końcu jednak z pomocą kilku przechodniów udało nam się dotrzeć do celu, czyli do pensjonatu, na którego parterze mieści się restauracja. Wszystko wygląda bardzo niepozornie – jedna ze zdawałoby się wielu restauracji daleko od centrum, schludna, czysta, bezpretensjonalna. Duże okna wychodzą na dość ruchliwą ulicę Czechosłowacką, a ściany pomalowane odcieniami zieleni konsekwentnie urozmaicone zostały akcentami głębokiej czerwieni. Ot schludnie urządzona niewielka restauracja z prostymi stolikami i wysokim barem. 

Menu nie jest przesadnie rozbudowane, ale nie jest też oszczędne. Nawet wyjątkowo wybredne osoby powinny znaleźć coś dla siebie. Idąc do restauracji zdecydowana byłam na barszcz, ale kiedy zobaczyłam, że w zestawie dnia (zupa + danie główne za 17,90zł) jest zupa ogórkowa zaczęłam się łamać, ostatecznie decydując się na tę drugą opcję (w tym miejscu plus dla obsługi, która nie zrobiła problemu z zamówieniem samej zupy z gotowego zestawu). Nie mniej wahań pojawiło się przy wyborze dania głównego – miałam ochotę i na szagówki i na łososia. Ostatecznie padło na łososia, nawet nie ze względu na sama rybę, ale mój organizm domagał się akurat solidnej porcji warzyw, a to właśnie łosoś podawany był z warzywami i sałatą, mimo, że Pani z obsługi (właścicielka i żona szefa kuchni) namawiała na „doskonałe pierogi ruskie” (te jadłam ostatnio w Chatce Babuni) i pstrąga (tego jadłam dzień wcześniej na obiad). Z zamówieniem deserów postanowiliśmy wstrzymać się do zakończenia drugiego dania. Kiedy przed Marcinem spoczął talerz z tatarem, ja dostałam solidną porcję ciepłej (w temperaturze idealnej do jedzenia) zupy ogórkowej. Cóż mogę powiedzieć, była to bardzo dobra, domowa zupa, bez chemicznych ulepszaczy. Przyjemnie kwaskowa i sycąca. Dalej przeszedł czas na „łososia w papilocie” czyli w dużym arkuszu pergaminu, skręconym na końcach niczym cukierek. Po rozwinięciu papilota moim oczom ukazał się kawałek upieczonego łososia, ułożonego na warzywach – fasolce szparagowej, burakach pokrojonych w kostkę, brokułach i selerze naciowym. Do tego otrzymałam niewielka miseczkę mieszanej sałaty z dressingiem, prażonymi pestkami dyni i płatkami migdałów. Całość w zupełności zaspokoiła moją potrzebę warzyw (tym bardziej, że po etapie obsesji szparagowej, bobowej, fasolowej – przyszedł czas na buraczkową). Hitem okazała się jednak zwyczajna wydawałoby się sałata. Smakowo pierwsze skrzypce grał tutaj jednak przepyszny słodkawy dressing, którego smak bezbłędnie uzupełniony został delikatną słodyczą chrupiących migdałowych płatków. Do samego łososia się mam żadnych zastrzeżeń, był soczysty i sprężysty (za sprawą zabiegu z papilotem), a jego smak nie został zbombardowany toną niepotrzebnych przypraw. Mimo tego, że po drugim daniu dobijałam pomału do kresu swoich możliwości, to i tak zdecydowaliśmy się na odrębne desery. Nie mogliśmy dojść do porozumienia w kwestii wyboru – mi odebrało rozum na widok murzynka z domowymi lodami, a Marcin obstawał przy swoim ulubionym kremie brulee. Ostatecznie dobrze się stało, bo choć deser Marcina był bardzo smaczny (nawet jeśli wg. mnie skarmelizowany cukier stworzył na wierzchu odrobinę za cienką skorupkę), to mój murzynek bił go na głowę. Powiedzmy sobie szczerze, że nazwa murzynek „z duszą” jest tu raczej ukłonem w stronę polskiej nomenklatury, bo bardziej niż z tradycyjnym murzynkiem miałam tu do czynienia z czekoladowym fondant – kiedy tylko wbiłam łyżeczkę w ciastko (po wcześniejszym zrzuceniu nadmiaru cukru pudru z jego powierzchni), na talerzu rozlała się ciepła, gęsta, ciemnoczekoladowa lawa. Do tego kilka malin, gęsty sos malinowy i domowe lody ajerkoniakowo-śliwkowe. Pyszności. Podczas całego posiłku obsługiwała nas bardzo sympatyczna właścicielka lokalu. Trudno jej cokolwiek poważnego zarzucić, bo kto jak nie właściciel dba najlepiej o swój interes. Mimo wszystko mam dwie uwagi. Do posiłku zamówiliśmy piwo – wśród napojów w menu nie widziałam wina – dopiero pod koniec wizyty dowiedziałam się, że istnieje osobna karta win (szkoda zatem że nie została przyniesiona razem z menu lub że nie zostaliśmy o niej poinformowani w trakcie składania zamówienia). Druga rzecz tyczy się zamówionego piwa, które zostało postawione na stoliku w butelkach obok pustych szklanek i musieliśmy nalać je sobie sami (może dlatego, że akurat nie było nas przy stoliku, a Pani kelnerka chciała żebyśmy mogli je nalać „na świeżo”).

Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że jest to bardzo ciekawe miejsce na kulinarnej mapie Poznania. Wnętrze spodoba się przede wszystkim tym, którzy w designerskich przestrzeniach czują ciężkostrawny powiew snobizmu i wolą raczej bezpretensjonalne miejsca. Po posiłku wyszedł do nas szef kuchni, który zaczął opowiadać o swoim królestwie i doświadczeniach kulinarnych w tak ciekawy sposób, że na miejscu spędziliśmy dużo więcej czasu niż było to zaplanowane. Człowiek ów był bardzo sympatyczny, świetnie orientował się w nowych trendach kulinarnych i restauracyjnych i w bardzo przyjazny sposób wypowiadał się o swojej potencjalnej, poznańskiej konkurencji. Widać również, że mimo zacięcia regionalnego ma również pewne ambicje związane z kuchnią europejską, które realizuje w trakcie wieczorów tematycznych (była już kuchnia francuska, a wkrótce przyjdzie czas na włoską). I choć ja w restauracjach raczej nie szukam domowych smaków (gdyż mam lub mogę je mieć na co dzień) to kolejną wyprawę do A Nóż Widelec planuję już wkrótce (szagówki, czy pierogi hmmmm). Mnie kupili wypiekanym przez siebie chlebem i domowymi lodami. Czy można chcieć więcej?

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5+


ON:
Wnętrze restauracji może nie jest szczególnie eleganckie i nie porywa niczym nadzwyczajnym., jest jednak niezwykle schludne, a tyczy się to zarówno podłogi, stołów, jak i toalety. Długo musiałbym sobie przypominać restaurację, w której stół był w równie wielkim porządku - bez jakichkolwiek okruszków, plam, przebarwień. Oprócz czystości moją uwagę przykuła również półka z albumami o tematyce kulinarnej. Ich obecność w restauracji sama w sobie nie dziwi, ale miło wiedzieć, że wiąże się nią nie tyle dbałość o wystrój, a ludzka pasja i radość z wykonywanego zawodu. Jestem przekonany, że tak właśnie jest, gdyż już po posiłku szef kuchni wertował przy nas wspomniane albumy z wypiekami na twarzy, aby zilustrować omawiane tematy.

Z karty zamówiłem tatar z żółtkiem, polędwicę wieprzową zawiniętą w boczek z chrzanowym purre ziemniaczanym, karmelizowaną cebulą, sosem pieczeniowym i warzywami, a także Creme Brulee z malinami na deser. Nie sposób przy tym nie wspomnieć, jak dobre karta robi wrażenie w kontekście cen. Rachunek wybranego przeze mnie zestawu opiewał na 67,45 zł, przy czym wybierałem dania raczej z górnej półki cenowej. Podmieniając tatar na rosół, a polędwicę na klasyczny schabowy zszedłbym do 49,45 zł, a decydując się na pierogi ruskie zamiast schabowego doszedłbym do 45,45 zł za trzydaniowy zestaw z dwoma napojami. Niczym byłoby jednak chwalenie tych cen, gdyby nie było można zestawić ich z tak wysoką oceną oferowanych potraw, jak w A nóż widelec.

Tatar z pewnością został ręcznie posiekany, a tajemnica jego jakości tkwiła zapewne w równej mierze w kunszcie szefa kuchni, co w jakości wielkopolskiej polędwicy wołowej z dobrego źródła oraz wiejskiego żółtka. Danie przybrano ogóreczkami, kaparami, ziołami i rukolą, a do smaku pokropiono odrobiną oliwy truflowej. Smakowało mi bardzo i właściwie mam tylko jeden zarzut jego względem. Nie wiem,  czy będę to umiał Wam wytłumaczyć, ale jak zerkniecie na zdjęcie to zobaczycie, że mięso było już samo w sobie solidnie "naoliwione" - było soczyste i błyszczące. No i żałuję, że nie spróbowałem go nim zmieszałem całość z żółtkiem. Wówczas tatar był bowiem, jak dla mnie aż zbyt "naoliwiony", a smak czystego mięsa lekko przytłumiony. Ewidentnie mój błąd, ale na usprawiedliwienie dopowiem, że żółtko wyglądało jakby niepozornie spoczywało na tatarze, a tymczasem było to prawdziwe wiejskie żółtko, dla którego wytłoczono miejsce niejako w głąb tatara. Może bardziej sprawdziłoby się żółtko przepiórcze, a być może to tylko jakiś mój wymysł z tym "naoliwieniem". Gdy bowiem powiedziałem o wszystkim szefowi kuchni, to zrobił takie oczy, że w mig zrozumiałem, iż jestem jedynym gościem, który zgłosił taką sugestię ;) Wspomniałbym jeszcze o braku przypraw na stole, którymi mógłbym podrasować trochę mięso. Nie żeby tego jakoś wymagało, ale ot taki własny rytuał przyrządzania tatara mam. Brak ten rekompensowały kromki chleba wypiekanego na miejscu.

Co do polędwicy wieprzowej zawiniętej w boczek, to zarówno mięso, jak i boczek były bardzo delikatne, a ich krojenie było prawdziwą przyjemnością, tak jak i zresztą smakowanie. Charakteru dodawała tutaj karmelizowana cebula spoczywająca na polędwicy, która tak miło zawładnęła moimi kubkami smakowym, że prawdopodobnie straciłem poczucie rzeczywistości oznajmiając Ani, jak przepyszna jest ta kapusta i jak żałuję, że nie ma jej więcej. Lekko rozczarowało za to chrzanowe purre ziemniaczane, bo choć podane było super, to jak dla mnie było za mało chrzanowe. Zaskoczył natomiast przepyszny sos pieczeniowy (demi glace), którego lekkość była z kolei zaletą. Do wszystkiego podano jeszcze miseczkę warzyw ugotowanych na parze, niemniej nie porwały mnie jakoś szczególnie i zamiast nich wolałbym więcej kapusty karmelizowanej cebuli ;)

Na koniec Creme Brulee i małe wyjaśnienie, dlaczego zamówiłem właśnie ten deser. Jest to jedyna pozycją w całej karcie o konotacji zdecydowanie nie polskiej. Pomyślałem sobie - skoro gość (chodzi mi o szefa kuchni) tak bardzo stawia na wszystko co polskie, a jeden jedyny wyjątek czyni dla Creme Brulee, to znaczy, że jest prawdziwym mistrzem tego deseru i prezentuje w nim cały swój kunszt. Po degustacji dalej trzymałem się tej wersji, gdyż krem był zjawiskowy, a przy tym był to najtańszy Creme Brulee, jaki udało mi się kiedykolwiek zamówić, a czyniłem to m.in. w 7 opisanych na blogu poznańskich restauracjach. W jednej lub dwóch był równie wspaniały, niemniej tam porcja kosztowała 2,5 razy więcej. A dlaczego serwują  ten krem w A Nóż Widelec? Okazało się, że szef kuchni przygotował go specjalnie z okazji Walentynek, a jak już przygotował raz, to taki był odzew stałych gości, że nie mógł im nie ulec i wprowadził danie do karty na stałe. I choć próbował już po fakcie wynaleźć jakąkolwiek polską konotację lub chociażby polską dla niego nazwę, to zwyczajnie się nie dało. Finalnie przyznaję 4+ za tatar, 4+ za polędwicę oraz 5+ za Creme Brulee.

W kwestii obsługi duży plus za to, że szef kuchni wychodzi po posiłku do gości, aby poznać ich opinie i przedstawić swoją filozofię kulinarną. Mały minus natomiast za to, że choć przed lokalem jest tablica informująca o promocyjnej herbacie do środowych deserów, to i tak za herbatę do środowego deseru nam policzono. Trochę żartobliwie też wspomnę, że Pani kelnerka wcale nie pomaga w wyborze dań z menu. Do tej pory skarżyłem obsługę w takich wypadkach, gdy ta nic nie wiedziała, bo nic nie próbowała, albo polecała mi byle co. Tu jednak nie o tym mowa. Pani kelnerka, a jednocześnie współwłaścicielka i żona szefa kuchni - próbowała zapewne wszystkiego z menu i wszystko co poleci jest zapewne świetne. Problem jedynie w tym, że poleca dosłownie wszystko :) I tak oto gdy wahałem się między dwiema potrawami, to każdorazowo słyszałem, że i to i to jest wyborne i naprawdę ciężko wybrać. I choć przydałoby się lepsze podprowadzenie gościa, to nie mam o to większych pretensji, gdyż z przyjemnością spróbuję tych specjałów następnym razem.

A Nóż Widelec jest z pewnością bardzo, ale to bardzo dobrą restauracją z kuchnią polską. Ania zapytuje - czego chcieć więcej? - a ja przewrotnie zaznaczę, że mam pewien niedosyt. Bynajmniej nie w jakości serwowanych potraw, a w spektrum ich rozpiętości geograficznej. Oto bowiem mamy szefa kuchni, który przez lata pracował w gwiazdkowej restauracji w Wielkiej Brytanii i z pewnością zna wiele tajników kuchni z różnych zakątków świata (co potwierdza serwując rewelacyjny Creme Brulee). No i ja chciałbym posmakować tych specjałów, bez ograniczania się wyłącznie do ojczystych, które przecież próbuję (może nie w tak nowoczesnej formie), ale jednak od urodzenia. I choć Pan Michał twardo przy polskości w naszej dyskusji obstawał i chyba do dziś ciężko mu się pogodzić z tym Creme Brulee w menu, to słusznie moim zdaniem robi szukając kompromisu w postaci organizowanych wieczorów tematycznych. Był już francuski, a teraz będzie włoski. I choć po części zadowala to mój pęd w świat, to jednak nie wychodzi już tak okazyjnie (260 złotych od pary). No dobrze, przemyślałem to trochę i nie musi być wcale światowo, aby było idealnie. Wystarczyłoby mi, aby było trochę nowocześniej. W końcu podtytuł restauracji brzmi "nowa kuchnia polska" i fajnie jakby było to wyraźniej widać w menu.

PS  Gdy poprosiłem Pana Michała o wymienienie jego zdaniem najlepszych restauracji w Poznaniu odpowiedział - La Passion du Vin i Hugo. Co ciekawe, akurat te restauracje otwierają naszą blogową listę TOP 10. Tym bardziej mi miło, że od dziś A Nóż Widelec również jest na tej liście.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 5


KOSZTORYS:
Zupa ogórkowa: 8,9 zł.
Ręcznie siekany tatar z wielkopolskiej polędwicy wołowej z wiejskim żółtkiem: 19,9 zł.
Filet z łososia zapiekany w papilocie z warzywami, kruche listki sałat z vinegret: 25,9 zł.
Polędwica wieprzowa zawinięta w boczek, chrzanowe purre ziemniaczane, karmelizowana cebula, sos pieczeniowy, warzywa: 25,9 zł.
Czekoladowy Murzynek z duszą, lody ajerkoniak-śliwka, prażone migdały, sos z ogrodowych malin: 12,9 zł.
Klasyczne Creme Brulee z malinami: 11,9 zł.
Lech Premium 0,5 x 2: 14 zł.
Herbata zielona z brzoskwinią (Julius Meinl): 5,5 zł.
Suma: 124,9 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.47

ADRES: Poznań, ul. Czechosłowacka 133
INTERNET: www.anozwidelec.com

Bookmark and Share

wtorek, 11 października 2011

CHATKA BABUNI / ocena 3.81

O mieszczącej się niegdyś u zbiegu ulic Jaskółczej i Wrocławskiej pierogarni Stary Młyn słyszeliśmy niemal same superlatywy. Naturalne zatem, że lokal trafił na naszą listę miejsc do odwiedzenia. I choć ta uznana, toruńska marka zniknęła w tajemniczych okolicznościach z szyldu, to i tak miejscu można pojeść pierogi, tyle, że już nie w Młynie, a w Chatce Babuni.

Po wizycie, próbując wywiedzieć się coś więcej na temat przemianowania lokalu, trafiliśmy na artykuł w Głosie Wielkopolskim pt. "Był młyn a jest chatka, czyli wojna o pierogi".


ONA:
„Zawsze chciałem spotkać kogoś, kto je pierogi z wody” - tym dziwnym stwierdzeniem podsumował mój wywód o pierogach jeden ze znajomych. Wg. niego bowiem (i wszystkich znanych mu osób) jedynym słusznym sposobem na podanie pierogów jest odsmażenie ich na patelni, co spotkało się z moim zdziwieniem, a nawet sprzeciwem. Jak dotąd uważałam że odsmażanie jest ostatecznością, kiedy w twórczym szale zrobiliśmy tyle pierogów, że zmobilizowane siły całej rodziny nie dają rady spożyć tego dobra w jeden dzień. Menu z Chatki Babuni stoi raczej po stronie moich racji, bo choć można podsmażyć pierogi za dodatkową opłatą, to jednak królują te z wody i z pieca.

Wchodząc do środka spodziewałam się wnętrza typowo studenckiego. Określenie to nie jest rzecz jasna nacechowane negatywnie, kojarzy mi się raczej z przytulną, ciepłą, pełna gwaru knajpką. W pewnym sensie rzeczywistość pokryła się z moimi oczekiwaniami - średnia wieku gości na pewno oscylowała gdzieś pomiędzy 20-30, a mnóstwo drewnianych dodatków, przytłumione światło, mniejsze sale w zakamarkach oraz antresola na piętrze tworzyły całkiem bezpieczny zestaw. Po przekroczeniu progu natknęliśmy się na znak informujący o tym, aby właśnie w tym miejscu poczekać na obsługę. Czekaliśmy dość długo, ale nikt się nie zjawił, dlatego Marcin zagadnął kelnerkę, która przemykała w pobliżu z talerzami. Od tego momentu obsłudze nie mogłabym nic zarzucić. Mimo tłoku kelnerki bardzo sprawnie uwijały się pomiędzy stolikami, zawsze uśmiechnięte i gotowe do pomocy. Drugim zaskoczeniem in plus była łazienka, bo choć spodziewałam się że przy takiej liczbie klientów, kwestia czystości właśnie tam może zostać zepchnięta na dalszy plan, to jednak nic takiego nie miało miejsca.

Przyznam, że jak dla osoby, która odwiedziła Chatkę Babuni po raz pierwszy, menu było dalekie od intuicyjnego. Po opanowaniu tego elementu zamówiłam chłodnik litewski oraz 3 pierogi z pieca ze szpinakiem, serem feta i czosnkiem oraz 5 pierogów ruskich z wody (tak naprawdę chciałam wziąć 3, ale okazało się, że trzy to tylko te z pieca). Wybrana przeze mnie zupa była, nie mogę znaleźć lepszego określenia, agresywna w smaku – cały czas zastanawiałam się który smak dominuje. Zabrzmi to niewiarygodnie, ale miałam wrażenie że raz dominuje słony, raz kwaśny raz słodki. Zupa była całkiem OK., ale na moje oko ten zbyt intensywny smak była zasługą chemicznych wzmacniaczy. Inną ciekawostką w kwestii zupy jest fakt, że zaserwowana mi porcja była iście niedźwiedzia. Gdzieś w połowie dania z przerażeniem zaczęłam myśleć o tym, że zamówiłam jeszcze 8 pierogów (dlatego profilaktycznie drugą połowę zupy oddałam Marcinowi).Pierogi zjawiły się dość szybko, a ich wielkość była wprost proporcjonalna do porcji zupy. Po fakcie stwierdzam, że każde z zamówionych przeze mnie dań mogłoby być samodzielnym posiłkiem (przynajmniej dla kobiety). Tego czego nie wyłapałam z zawiłego menu to kwestia wyboru sosów - do tych z pieca na prośbę Pani kelnerki wybrałam więc sos pomidorowy, a do ruskich tradycyjnie masło z cebulką. Jak dotąd wydawało mi się, że w kwestii pierogów jestem tradycjonalistką i te z wody z masłem i cebulą będą na pewno smakowały mi bardziej, niż te z pieca z mniej tradycyjnym farszem. Okazało się jednak, że w Chatce Babuni moimi faworytami zostały te drugie. Nie były jednak zachwycające. W farszu dominował szpinak z mrożonki, a czosnek i feta były praktycznie niewyczuwalne, do tego sos pomidorowy, który przypominał mi sos na pizzę - byłam daleka od euforii, ale jednak całokształt wpadał na 3+. Ciekawym elementem było tu ciasto, w którym wyczułam nuty korzenne – może zwiodły mnie zmysły, może trochę przypraw przypadkiem znalazło się w jednej porcji ciasta, a może to stała praktyka. Moje usta powitały ten smak lekkim zaskoczeniem, ale przyznam że było to zaskoczenie pozytywne. Zdecydowanie gorzej miały się pierogi ruskie. Niestety będę bezlitosna, ale twarde ciasto skrywające nadzienie składające się w 90% z ziemniaków (sera należałoby szukać z lupą) i doprawione jakimś „warzywkiem” zamiast poczciwym świeżo zmielonym pieprzem to dla mnie porażka. I właśnie w świetle tej porażki pierogi z pieca zyskały w moich oczach jeszcze bardziej.

Wydawało mi się, że otwarcie lokalu serwującego pierogi to w pewnym sensie strzał w dziesiątkę. Przygotowanie tego narodowego przysmaku nie wymaga wielkich nakładów finansowych, a ujednolicone menu pozwala na doprowadzenie smaku dania do perfekcji. Mi tej perfekcji niestety zabrakło (w przypadku ruskich zabrakło mi nawet poziomu przyzwoitego). Choć o czym ja tu opowiadam, za każdym razem kiedy przechodzę ulicą Wrocławską Chatka Babuni pęka w szwach…

Jedzenie: 3
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+


ON:
Wnętrze jak najbardziej przypadło mi do gustu. Chatka wydaje się bowiem całkiem spora, a mimo to jest dość przytulna. Co prawda cały czas siedziałem przy stole i nie zwiedziłem jej wcale, ale i tak mogłem stamtąd spostrzec trzy poziomy i kilka zakamarków, w których to potencjalnie były ukryte dalsze pomieszczenia. Wnętrze dopełnia atmosfera. Aż miło patrzeć, jakie tłumy młodych ludzi witały tam tego wieczora, a domyślam się przy tym, że nie był to wieczór wyjątkowy. Zauroczony takim ruchem w gastronomi powiedziałem do Ani - "Gdy odwiedzimy kolejną pustą restaurację i zapytasz mnie, gdzie są Ci wszyscy goście, którzy tu powinni być, to odpowiem Ci, że są w Chatce Babuni".

Koszmarnie skonstruowana wydała mi się za to karta menu. Tak już mam, że lubię prosto, szybko i na temat. Śledząc menu Chatki widzę natomiast, że Babunia lubi gwarę poznańską, a także pewien przerost formy nad treścią, który widać zarówno w segregacji pierogów na trzy grupy - Po m(i)ęsku, Nie m(i)ęsko, Dla słodkich pamperków, jak i całej gamy ich nazw: Muuu (sisz) spróbować!!!, Zielony koszmar przedszkolaka, Ze świstakowego sreberka, Amsterdamski szał, Po ptokach.

Słowa złego nie powiem za to na obsługę, no może po za początkowym oczekiwaniem, ale to już bardziej wina właściciela, że taką trochę bez sensu tabliczkę na wejściu umieścił, a nie Pań kelnerek, które z uśmiechem na twarzy, w iście ekspresowym tempie obsługiwały zapełnioną salę.

Z pieca zamówić chciałem pierogi "Z piekła rodem" (z wołowiną, cebulką, ogórkiem konserwowym i pepperoni), a jako, że były tylko z wody, to ostatecznie zdecydowałem się pieczone "Kowala" (z salami i serem cheddar). Z wody dobrałem pierogi "Babuni specjał" (z białym serkiem, wanilią i słodką śmietanką). Kusiły mnie też strasznie placki ziemniaczane po węgiersku (z mięsnym sosem), ale zapobiegawczo zapytałem Panią kelnerkę, czy te osiem pierogów to porcja, która mnie zasyci? Pani kelnerka odpowiedziała, że zasyci z pewnością. Odpuściłem sobie zatem placki ziemniaczane i była to jak najbardziej słuszna decyzja, gdyż i tak cześć zamówienia Pani kelnerka spakowała nam na wynos. Objadłem się przy tym bardzo, a miłe czekadełko w postaci chleba ze smalcem i ogórkiem, z pewnością się do tego przyczyniło.

Pierogi z pieca próbowałem po raz pierwszy i muszę przyznać, że były całkiem ciekawe w smaku. Z zewnątrz chrupiące, w środku rozpuszczony ser i salami, a wszystko to w towarzystwie dobranego przeze mnie sosu czosnkowego (do wyboru były jeszcze gorgonzola, koperkowy, grzybowy, pomidorowy łagodny i ostry). Z wody pierogi jadłem wielokrotnie i przyznam, że tutaj Chatka Babuni wypadła słabiej. Co prawda moje z serem były jeszcze jako takie, ale gdy spróbowałem jednego ruskiego od Ani, to jak najbardziej rozumiem jej ostrzejszą od mojej ocenę. Ja ostatecznie pierogi z wody oceniam na 3, a pierogi z pieca na 4. Do końca jednak nie wiem, czy jest to kwestia wyższości tych drugich nad pierwszymi, czy może tego, że do tych drugich nie mam porównania, podczas gdy te pierwsze znacznie lepiej przyrządzone dostanę na obiedzie u swojej babci, jak i w domu u mamy. Języczkiem u wagi, który wskazałby mi, czy jedzenie w Chatce jest dobre, czy tylko średnie, byłaby zapewne ocena placków ziemniaczanych, ale z tym muszę poczekać do następnej wizyty.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Chłodnik litewski - 7,99 zł,
Pierogi z wody "Babki matrioszki" - 5 szt. (ruskie - z ziemniakami, białym serkiem i cebulką) - 10,99 zł.
Pierogi z pieca "Zielony koszmar przedszkolaka" - 3 szt. (ze szpinakiem, czosnkiem i serem feta) - 13,49 zł.
Pierogi z wody "Babuni specjał" - 5 szt. (z białym serkiem, wanilią i słodką śmietanką) - 10,99 zł.
Pierogi z pieca "Kowala" - 3 szt. (z salami i serem cheddar) - 13,49 zł.
Herbata miętowa Dilmah - 5,99 zł.
Suma: 62,94 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.81

ADRES: Poznań, ul. Wrocławska 18
INTERNET: www.chatkababuni.pl

Bookmark and Share

piątek, 6 maja 2011

Restauracja PRZY BAMBERCE / ocena 4.12

Byliśmy już z blogiem poza Poznaniem (Iwno, Wysogotowo), na jego obrzeżach (Galeria Malta, King Cross, os. Czecha) i w okolicach centrum (al. Marcinkowskiego, Plac Wolności, ul. Święty Marcin). Byliśmy także tuż przy Starym Rynku (ulice - Ślusarska, Wielka, Wodna, Woźna, Wrocławska, Wroniecka, Żydowska), a nawet na jego płycie (Bażanciarnia, Brovaria). Tak blisko ścisłego epicentrum miasta, jak dziś nie byliśmy jednak nigdy. Bo gdzie ono niby się znajduje, jak nie pośrodku Starego Rynku - tuż przy pomniku Bamberki?!



ONA:
Restaurację Przy Bamberce odwiedziliśmy jakiś czas temu w drodze powrotnej z jednej z blogowych kolacji. Weszliśmy tam na chwilę, żeby rzucić okiem na wnętrze i menu – chcieliśmy mieć jakieś wyobrażenie o lokalu, gdyby przyszło nam wybrać się tam w przyszłości. Zaskoczenia nie było, ot mieliśmy do czynienia z tradycyjnym, trochę swojskim, a trochę eleganckim wnętrzem z kartą prezentującą zestaw nieco zgranych polskich standardów. Z takim właśnie nastawieniem odwiedziliśmy Restaurację Przy Bamberce kilka miesięcy później.

Tym razem jednak spotkała nas niespodzianka. Wnętrze zostało odremontowane (sale do góry), a dzięki zastosowaniu jasnych kolorów (gołębi, biały oraz różne odcienie kremu i wanilii) stało się świeższe i bardziej słoneczne. Wyjątkowo czepialskie osoby mogłyby się doszukiwać nie do końca umiejętnego połączenie białych krzeseł z kremowymi meblami, ale to już raczej detal, który na ogólne wrażenie miał raczej wpływ marginalny. Sala na dole pozostała niezmieniona i nadal prezentuje klimat przytulnej, zacisznej piwnicy z białymi obrusami.

Menu tradycyjnie prześledziliśmy na stronie internetowej, ale ze względu na pewne różnice względem tego, które otrzymaliśmy do ręki musieliśmy wybierać od początku. Miałam ochotę zacząć od ciepłej zupy, niestety krem z pomidorów z pianką z sera blue, który widnieje w Internecie, w karcie realnej był niedostępny. Wybierałam zatem pomiędzy żurkiem, grzybową, a barszczem. Za żurkiem nie przepadam, grzybową zostawiam na okres jesienno-zimowy, więc pozostał mi barszcz. Ten był przyzwoity, choć nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że smak zupy zdominowany został przez nutę kwasowo-pieprzową, podczas gdy sam smak buraków był ledwo wyczuwalny (moje obserwacje potwierdził Marcin). Na plus liczę jednak, że zupa nie „zalatywała” chemiczną sztucznością. W barszczu pływały przygotowane na miejscu pierożki - również dobre choć stosunek ciasta do farszu (grzyby) wypadał zdecydowanie na niekorzyść tego drugiego. Po długich wahaniach co do głównego dania – rozważałam wszystkie dania rybne - kiedy już prawie zdecydowałam się na sandacza ze szpinakiem i kaszą gryczaną, z przyczyn których sama nie jestem w stanie teraz do końca ustalić, zamówiłam grillowanego łososia na sałacie (tej pozycji również nie ma w internetowym menu). Z perspektywy czasu nie żałuję, sałatka była naprawdę smaczna i poza jednym słabym punktem w postaci bezsmakowego pomidora nie mogę jej nic zarzucić. Mieszanka sałat z papryką, pomidorami i czerwoną cebulą polana została smacznym vinaigrettem, a kawałki łososia (było ich całkiem sporo) nie zostały zgrillowane na suchy wiór, tylko były naprawdę soczyste. Jak dla mnie przyrządzone wprost idealnie. Do tego trzy grzanki (odrobinę zbyt mocno przypieczone na brzegach) i byłam usatysfakcjonowana. Na koniec zamówiliśmy strudel wiśniowy z lodami, który zgodnie ze słowami Pani kelnerki miał być tutaj najlepszym deserem. Trudno mi się odnieść do tego czy był faktycznie najlepszy, ale bez wątpienia bardzo smaczny. Ciepłe, suto nafaszerowane wiśniami ciasto zestawione z zimnymi lodami i kleksem bitej śmietany ciekawie zbalansowało smak kwaśny ze słodkim, przez co deser pozostał deserem, ale nie doprowadzał do mdłości. Z mojego punktu widzenia niepotrzebnym elementem była tutaj „frużelina” dodana na ceramicznej łyżeczce i sztuczny sos, którym udekorowano talerz (idealnie by było gdyby został zastąpiony sosem własnoręcznie przygotowywanym przez kucharzy). Co się tyczy natomiast obsługi kelnerskiej, to może nie był to szczyt profesjonalizmu, Pani kelnerka uprzedziła nas, że pracuje dopiero od kilku dni, ale bez wątpienia wszystkie niedociągnięcia wdzięcznie tuszowała rozbrajającą otwartością i sympatyczną osobowością.

Podsumowując, w drodze do Restauracji Przy Bamberce spodziewałam się raczej przeciętnego posiłku we wnętrzu bez przysłowiowych fajerwerków. I choć fajerwerków nie było, to jednak restauracja pozytywnie mnie zaskoczyła. Być może życzyłabym sobie większego wyboru wiosenno letnich zup i większego wyboru dań lekkich, ale to co zjadłam, a w szczególności moja sałatka zasługuje na pochwałę i jest warte tego, żeby  za jakiś czas wybrać się tam ponownie.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Jakiś czas temu restauracja Bamberka przeszła w ręce nowych właścicieli i zmieniła nazwę na Przy Bamberce. Cieszę się, że wiadomość ta dotarła do moich uszu, bowiem na tyle kosmetyczna to zmiana, że przechodząc tamtędy zapewne nie zauważyłbym nowego szyldu. Trochę zatem zachowawczo z tym rebrandingiem, ale zawsze. Pozwolę sobie tutaj na małą dygresję, ale szczerze dziwi mnie sytuacja, gdy w lokalu pojawia się nowy gospodarz, a nazwa pozostaje bez zmian. Ostatnio dowiedziałem się o trzech takich transakcjach na poznańskim rynku i zastanawiam się na co liczy nowy właściciel zostając przy dotychczasowej nazwie? – albo na oszczędności (ale skoro nie ma na to środków, to własna restauracja nie jest dla niego najlepszym pomysłem na biznes) – albo na dobrą markę lokalu (ale czy wówczas poprzedni właściciel pozbyłby się kury znoszącej złote jajka? ). Tak czy inaczej, w przypadku Bamberki wieść o metamorfozie do mnie dotarła, a tym samym stałem się odbiorcą przekazu – tu zaszła przemiana, przyjdź i sprawdź, jak jest teraz! Przekaz zadziałał, no i jesteśmy. Przejdę jednak do wystroju wnętrz, choć i tu nawiążę do nazewnictwa – w piwnicy odnajdziemy bowiem jeszcze tradycyjną, przyciężkawą Bamberkę, a na parterze już jasną i nowoczesną Przy Bamberce. Każdy może zatem wybrać, to co lubi. My zostaliśmy na parterze.

Karta menu była dość nietypowa. Tylko kilka tradycyjnych zup, z których nie przekonała mnie do siebie żadna i niesamowity wybór dań głównych (zarówno tradycyjnych, jak i nowoczesnych), z których wybrałem stek z polędwicy wołowej w sosie z zielonego pieprzu. Pomyślałem – skoro nie zamawiam zupy, ani przystawki, to pójdę szeroko i wybiorę stek, którego zazwyczaj odmawiam sobie właśnie ze względu na cenę. Uzmysłowiłem sobie przy tym, że na 60 opisanych przez nas restauracji jest to pierwszy zamówiony przeze mnie stek. Cieszę się, ze w końcu się zdarzył i choć ceny cenami, to obiecuję zadbać, aby pojawiał się na tym blogu częściej. A trzeba powiedzieć, że był przedni ten stek. Chciałem średnio wysmażony i taki właśnie był – brązowawy z zewnątrz, a w środku delikatnie różowawy. Mięso było przy tym delikatne i sprężyste, a pikantny ciepły sos z zielonego pieprzu dopełniał tylko smaku. W całym tym daniu brakowało jedynie odpowiedniego do steku noża, bowiem krojenie go nożem standardowym jest średnio komfortowe ;) No może jeszcze przypieczone ziemniaki odstawały poziomem lekko (raczej zamieniłbym je na frytki steakhouse ), ale za to sałatka była udana w 100%. Rzadko się bowiem zdarza (a tu właśnie tak było), aby warzywa rzucone na talerz jako dodatek do dania głównego były tak dobrze zespojone smacznym vinaigrettem i stanowiły dla mięsa swoisty kontrapunkt smaku, a nie wyłącznie kolorowe tło. 5- za stek 5- za sałatkę i 4- za ziemniaki, choć na podsumowanie jeszcze za wcześnie, bowiem po posiłku domówiliśmy z Anią na spółę strudel z wiśniami z lodami śmietankowymi i śmietanką. Pani kelnerka, gdy usłyszała, że rozważamy ten deser powiedziała – „o tak, strudel koniecznie, pracuję tu trzy dni, a to już mój ulubiony deser”. Od siebie dodam , że rzeczywiście był to strzał w deserową dziesiątkę. Bardzo trafione było zestawienie ciepłego ciasta oraz lodów, a jednocześnie połączenie kwaskowych wiśni z tych lodów słodyczą. Ostatecznie przyznaję 4+ za stek i 4+ za strudel, choć do końca się wahałem, czy nie należą się przypadkiem dwie piątki z minusem.

Od osoby znającej dość dobrze poznański rynek gastronomiczny dowiedzieliśmy się, że dawna klientela lokalu jest niezadowolona z wprowadzonych zmian, co ponoć bardzo zmartwiło nowych właścicieli. Nasz informator pozytywnie natomiast ocenił przemianę, a utyskiwania dotychczasowych klientów utwierdzają go tylko w przekonaniu, że zmiany idą w dobrym kierunku. Ja co prawda w Bamberce nigdy nie jadałem, ale i też lokal jakoś nigdy mnie do tego nie przekonał, żeby nie powiedzieć, że mnie od tego pomysłu odwodził. Po jednej wizycie Przy Bamberce wiem natomiast, że jadać tam będę, bo jest tam naprawdę smacznie. Nie jest jednak tak, że nie widzę pewnych niedociągnięć. Oceniłem bowiem tylko to co zamówiłem (danie główne i deser), ale ocenie należałoby poddać również fakt, że z zaproponowanej oferty nie byłem w stanie wybrać ani zupy, ani przystawki, które by mi w pełni odpowiadały. I właśnie w menu widzę najsłabsze ogniwo tej restauracji. Mamy tu bowiem przepastny miszmasz z tradycyjną kuchnią polską na czele. Ja z kolei wolałbym kartę krótszą, a dania lżejsze. Najbardziej by mi tu pasowała nowoczesna kuchnia polska. W drugiej kolejności stawiałbym na kuchnię rodem z odwiedzonego przez nas w zeszłym roku Bambergu (koniecznie przy akompaniamencie tamtejszych piw). Tak czy inaczej, odszedłbym od żurku, pierogów, szarych klusek i pyrek z gzikiem. Takich bowiem specjałów szukamy w popularnych ostatnio pierogarniach, a nie w restauracji, gdzie rachunek opiewa na ponad 100 złotych. No chyba, że restauratorzy mają zamiar postawić przede wszystkim na turystów, a nie na mieszkańców miasta, ale raz że byłoby szkoda, a dwa, że wówczas to już zupełnie inna bajka.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


POST SCRIPTUM
Pani kelnerka zezwoliła nam na fotografowanie wnętrz, jednak z racji stażu nie była do końca pewna swej decyzji. Aby być wobec niej zupełnie fair zadecydowaliśmy, że przed publikacją napiszemy e-mail do właścicieli restauracji, czy jest na to ich zgoda. Pomimo poszukiwań nie udało nam się jednak stosownego adresu e-mail znaleźć. Zatem szanowni właściciele – jeśli nie ma Waszej zgody, to prosimy o kontakt, a wówczas my zdjęcia wnętrz w mig usuniemy. Jak zawsze jednak przekonujemy, że zdjęcia takie wzbogacają relację i bardziej restaurację promują, aniżeli jej szkodzą :)

KOSZTORYS:
Barszcz z grzybowymi pierożkami – 12 zł.
Sałatka z łososiem – 26 zł.
Stek z polędwicy wołowej w sosie z zielonego pieprzu – 60 zł.
Strudel z wiśniami z lodami śmietankowymi i śmietanką – 12 zł.
Górska Natura 0,3 x 2 - 10 zł.
Suma: 120 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.12

ADRES: Poznań, Stary Rynek 2

INTERNET: www.bamberka.com.pl

Bookmark and Share

piątek, 25 lutego 2011

OBERŻA POD DZWONKIEM / ocena 3.69

Ilościowo na naszym blogu królują kuchnie: japońska, włoska, chińska, grecka i tajska. Z kolei rodzimą kuchnię reprezentuje Toga, a po części także i Bażanciarnia. Trochę skromny to wynik, jak na 53 opisane restauracje. Zgodnie zatem uznaliśmy, że wypadałoby rozwinąć ten temat.


ONA:
Miałam ostatnio okazję uczestniczyć w bardzo ciekawej dyskusji. Zapytano mnie dlaczego w restauracjach tak rzadko zamawiam dania kuchni polskiej, w końcu mieszkamy w Polsce i właśnie na takich smakach powinnam koncentrować się przede wszystkim. Odpowiadając na to pytanie byłam trochę pomiędzy młotem, a kowadłem. Z jednej strony rozumiem i jestem całym sercem za krucjatą mającą na celu promocję polskich specjałów, a z drugiej nieograniczony dostęp do nich mam na co dzień w mojej kuchni, w kuchni mojej Mamy, czy też Mamy lub Babci Marcina. Wprawdzie żadna z nich nie zamyka się tylko i wyłącznie na polskie smaki, jednak to właśnie we wcześniej wymienionych miejscach zdarza mi się jadać kuchnię polską najczęściej. Idąc do restauracji najczęściej szukam smaków trudno dostępnych w domowym zaciszu, choć przyznam szczerze, że też coraz trudniej je znajduję.

Wizyta w Oberży Pod Dzwonkiem była zatem próbą przekonania się do kuchni polskiej w wydaniu restauracyjnym oraz chęcią wyjścia naprzeciw oczekiwaniom wielbicieli tejże. Wystrój lokalu jest nieco przaśny, nawiązujący do wiejskiego charakteru, pełno tu różnych dziwnych tworów powstałych przy wykorzystaniu elementów drewnianych, beczek, kół, siodeł, lamp i podków. Całość odbiega charakterem od eleganckiej restauracji, dając w zamian wnętrze ciepłe i przytulne. Bardzo szybko poczułam się tu całkiem swobodnie, co w kontekście robionych przez nas zdjęć nie jest wcale takie łatwe i oczywiste. Naprawdę dużo zależy od nastawienia i stosunku obsługi do gościa. W tym wypadku spotkaliśmy się z ciepłym przyjęciem. Obsługiwał nas młody mężczyzna, który umiejętnie zagadywał klientów i oczywiście nie widział najmniejszego problemu w wykonywanych przez nas zdjęciach. Zaproponował nawet, że zawoła kogoś, kto pokaże nam sale na piętrze, te które w ciągu tygodnia są niedostępne dla gości. I tak trafiliśmy w ręce właścicielki lokalu (takie przynajmniej odniosłam wrażenie), która uraczyła nas kilkoma opowieściami o psach, drewnianych beczkach zdobywanych do udekorowania sali, kameralnych imprezach zamkniętych oraz weselach organizowanych nawet do 80 osób (dla wszystkich zainteresowanych tematem zrobiliśmy zdjęcia sali na piętrze). Bez wątpienia był to bardzo sympatyczny moment wizyty w Oberży.

Z menu wybrałam zupę szczawiową i pierogi. Zupa była smaczna i okraszona jajkiem na twardo. Była to jednak zdecydowanie najkwaśniejsza szczawiowa jaką w życiu jadłam. Pewnie dlatego w menu została nazwana zieloną kwaśnicą. Polecam zatem wielbicielom wszelkich kwaśnideł. Dalej pierogi. Zazwyczaj boję się ryzykować z zamawianiem tego dania, ponieważ w moim domu rodzinnym jest ono otoczone szczególną czcią, a przepis pochodzący z czasów, kiedy część mojej rodziny mieszkała pod Lwowem jest domowym skarbem. Tak się również składa, że najwyższą pozycję w moim rankingu zajmują pierogi ruskie (zamówiłam właśnie te). Moje zdziwienie było dość duże, kiedy rozkroiłam pierwszą sztukę. Szarobrązowe, mięsne nadzienie nijak nie przystawało do tego, do czego jestem przyzwyczajona. Szczerze mówiąc niespecjalnie lubię takie sytuacje. W większości przypadków po prostu zjadłabym to, co zostało mi podane, niestety w kwestii pierogów jestem ekstremistką i uznaję tylko i wyłącznie ruskie, dlatego też nieco skrępowana poprosiłam o wymianę. Było to o tyle nieszczęśliwe posunięcie, że przez kolejne 15 minut obserwowałam Marcina jedzącego swoje danie główne (nie chciałam go wstrzymywać, choć nie ukrywam, że byłam bardzo głodna). Pierogom daleko było od mojego domowego ideału (szczerze mówiąc wolę farsz bez cebuli). Jak zwykła mawiać moja Babcia, cały szkopuł polega na tym, żeby w pierogu było maksymalnie dużo farszu - tak dużo, żeby ugotowanie każdej sztuki bez rozklejenia się we wrzątku, wydawało się niemożliwością. Pierogi z Oberży były bez wątpienia ręcznie robione i powiem nawet, że dość smaczne. Podobało mi się również to, że farsz był pieprzny, choć było go zdecydowanie za mało, no i ciasto pozbawione było tej niepowtarzalnej delikatności względem tych domowych. Całe danie podlane zostało sporą ilością (jak dla mnie trochę zbyt sporą) masła ze zrumieniona bułka tartą. Potraktowałam to jako novum (dotychczas spotykałam się z masłem z cebulą lub cebulą i skwarkami). Przyznam jednak, że opcja z bułką pozytywnie mnie zaskoczyła. Na koniec podano nam lody waniliowe z gorącą czekoladą. Jakoś naiwnie wyobrażałam sobie, że w pucharku pełnym gorącej czekolady pływać będzie roztapiająca się kulka lodów waniliowych. Rozczarowałam się jednak trochę, bo choć lody jakościowo były dość dobre, to wspomniana gorąca czekolada w rzeczywistości zredukowała się do standardowej porcji sosu czekoladowego. Na plus liczę natomiast to, że gdy poprosiliśmy o deser na pół, nasze porcje podane zostały w oddzielnych pucharkach.

Przyznam szczerze, że chciałabym chodzić częściej na polskie specjały do restauracji. Od tych jednak wymagałabym jakiegoś powiewu świeżości, czegoś aspirującego do rangi nouvelle cuisine lub czegoś równie dobrego jak jedzenie domowe. Póki co dużo lepszą szczawiową podają ex aequo Mama i Babcia Marcina, a najlepsze na świecie pierogi wychodzą spod zwinnej ręki mojego Taty (opanowanie tej sztuki niezmiennie przypada w udziale najstarszej osobie w rodzinie). Jedzenie w Oberży Pod Dzwonkiem było OK, ale nie przekonało mnie do regularnych odwiedzin. Polecam jednak tym, którzy z różnych przyczyn tęsknią za domowymi smakami. Z pewnością znajdą tam jakąś ich część.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4-


ON:
Oberżę kojarzyłem od dawna z niezwykle otwartego podejścia do czworonogów. Lata temu wyczytałem w gazecie, że do restauracji można przyjść z psem, który nie dość, że otrzyma miskę wody, to jeszcze dostanie porcję mięsa, która zostanie przyrządzona wedle złożonego zamówienia. Pamiętam to szczególnie zapewne dlatego, że z artykułu wynikało, iż właściciele są w posiadaniu jamnika szorstkowłosego, a i ja wówczas właśnie takiego kochanego (a jednocześnie trochę nieusłuchanego) psiaka miałem :) Dziś szyld z jamnikiem wciąż dumnie wisi nad wejściem, choć zmianie uległa nazwa restauracji. Dowiedzieliśmy się, że choć psy wciąż są traktowane szczególnie, to nazwę trzeba było zmienić, bowiem nie każdy chciał urządzać wesele Pod Psem. Kompromis wydaje się udany - psiarze swojego lokalu nie stracili, a państwo młodzi świętują Pod Dzwonkiem.

Wnętrze można podzielić na dwie odrębne przestrzenie. Parter utrzymany jest w swojsko-drewnianych klimatach, gdzie w oczy rzucają się siedziska z beczek, stoły na bazie stojaków od maszyn do szycia, bar kryty drewnem oraz siodła na barowych stołkach. Górne piętro to z kolei dość sporej powierzchni pocztówka z przedwojennej, mieszczańskiej kamienicy (efektowny piec kaflowy, uroczy wykusz) z domieszką ozdób weselnych, niedźwiedziej skóry i kolejnego drewnianego baru, która to rezerwowana jest na szczególne okazje. Suma summarum bardziej odpowiada mi górny styl. Jakby go jeszcze dopieścić, tak aby było przytulniej oraz zaimportować na dół, to już naprawdę mogłoby być ciekawie.

Z menu pisanego szyfrem zamówiłem Tatarskiego kochanka, Szlachecki gust oraz połowę Gorącej mulatki. Dzięki zamieszczonej legendzie nie zdziwiłem się jednak, gdy na stół podano - tatar z cebulką, ogórkiem i kaparami - polędwiczki wieprzowe w czerwonym winie z rydzami w śmietanie, gotowanymi ziemniakami i bukietem surówek - lody z gorącą czekoladą. Co do tatara, to nie ukrywam, że ostatnim czasy był to mój ulubiony punkt w repertuarze potraw, tak jak trochę wcześniej - zupa cebulowa. Tatar jadłem często w domu, jak i restauracjach. Zamawiałem go kolejno w Hugo, Todze, Cactus Factorii (recenzja wkrótce) i właśnie w Oberży Pod Dzwonkiem. Niestety ta ostatnia na jakiś czas mnie z tatara wyleczyła i żałuję, że nie wybrałem jednak raków duszonych w maśle koperkowym. Do samego tatara mam co prawda tylko jeden, acz poważny zarzut. Podane mięso było przeraźliwie zimne przez co danie straciło cały urok. Trudno mi ocenić, czy dłuższy czas spędziło w lodówce, czy może na szybko było odmrażane, ale z taką temperatura spotkałem się po raz pierwszy i mam nadzieje ostatni. Co innego delikatne polędwiczki z przepysznym sosem. Były wyborne, a jakby jeszcze spoczywały w towarzystwie bardziej trafionych dodatków, aniżeli dość bezsmakowe ziemniaki oraz trzy surówki (z buraczków, czerwonej i białej kapusty), to uczciwie zasługiwałyby na piątkę. Początek był zatem niezbyt udany, środek wręcz przeciwnie, a decydować o ogólnym wrażeniu miał deser. Ten wypad średniawo (zbyt słodko i syropowato) i takie właśnie wrażenie po trzydaniowym posiłku mi pozostało. Ostatecznie przyznaję 3- za tatar, 4 za polędwiczki oraz 4- za lody.

Co do obsługi, to moja ocena końcowa musi być wypadkową czterech jej obszarów. Zamówienie przyjął od nas pogodny Pan kelner. Miałem przy tym wrażenie, że lubował się w dialogach z gośćmi, w takich niby to żarcikach, zabawnych puentach, grach słownych. Nie każdemu to może odpowiadać, ale mi jakoś szczególnie nie przeszkadzało i przyznaję 5-. Widząc nasze zainteresowanie górną kondygnacją, kelner przeprosił, że nie może nas teraz tam oprowadzić, bowiem jest sam na zmianie, ale że postara się załatwić, aby oprowadziła nas za chwilę właścicielka. Tak też się stało, a my przy okazji dowiedzieliśmy się wielu ciekawych informacji o historii lokalu, jego teraźniejszych troskach, jak i planach na przyszłość. Za obszar otwarcia na gości, poświęcenie im czasu oraz zaspokojenie ich ciekawości przyznaję zatem 5. Jako, że rozmowa przedłużyła się trochę, to kelner zasygnalizował dzwonkiem, że pierwsze dania podano i pora zejść na dół. Mniej więcej w tym samym czasie byliśmy świadkami nadejścia zmiany wieczornej i Pana kelnera zastąpiła Pani kelnerka. Równie młoda (zapewne również studentka) dość sprawnie radziła sobie z obowiązkami, lecz w zupełnie innym stylu, aniżeli jej poprzednik. Ten obszar cechował się niemalże absolutnym brakiem interakcji słownej. Była to wręcz zastanawiająca cisza, co oceniam trochę na minus, a konkretnie na 4-. Widać takie właśnie odnosi się wrażenie, gdy w przeciągu kilku minut jeden stolik obsługuje i ekstrawertyk i inowertyk. Ostatnim już aspektem obsługi, którego pominąć nie mogę jest pomylenie (ponoć przez kucharza) dania głównego, zamówionego przez Anię. Teoretycznie odjąć za to punkty powinna tylko Ania, bowiem to ona była najbardziej poszkodowana. Prawda jest jednak taka, że i dla mnie sytuacja nie była do końca komfortowa, co oceniam na 2. Po pierwsze posiłki jedliśmy oddzielnie, a po drugie wydłużyła nam się przez to wizyta i musieliśmy zmienić dalsze plany co do kinowego seansu.

Oberża nie zachwyciła mnie może zbytnio, ale swoistego uroku odmówić jej też nie mogę. Miejsce jest autentyczne, a właściciele realizują swoje dzieło w oparciu o wartości, w które wierzą. Przydałoby się jednak zrobić małą rewolucję w kuchni oraz odświeżyć menu, aby dzieło to przetrwało jeszcze długie lata. Mocno trzymam za to kciuki, bowiem lokal na zawsze kojarzyć mi się będzie z otwartością wobec czworonogów oraz jamnikiem szorstkowłosym. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to super sympatyczne skojarzenie :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zielona kwaśnica – 7 zł.
Tatarski kochanek - 25 zł.
Domowe pierogi – 15 zł.
Szlachecki gust – 43 zł.
Gorąca mulatka – 10 zł.
Dzbanuszek herbaty (zielona z trawą cytrynową) - 12 zł.
Suma: 112 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Garbary 54

INTERNET: www.oberza.com.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...