Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia fusion. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia fusion. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 marca 2011

CACTUS FACTORIA restaurante & cafe - cz.II / ocena 3.69

Cactus Factoria to czwarty z opisanych na blogu lokali (po Kuchni Chrisa, Pracowni oraz Indian Ocean), do którego wracamy z aparatem. Wcześniejsza wizyta miała miejsce prawie półtora roku temu, zatem warto przyjrzeć się restauracji na nowo.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Restauracji do których chciałabym powrócić jest naprawdę sporo. Codziennie jednak, czy to z polecenia, czy z innych źródeł dowiaduję się o kolejnej, nowej, w której jeszcze nigdy nie byłam, a która wydaje się zasługiwać na wizytę. Stoi to jak widać w pewnej sprzeczności. Co więcej powroty interesowałyby mnie czasem zarówno w kontekście restauracji skrytykowanych (od jakiegoś czasu zastanawiam się nad ponownym odwiedzeniem Madagaskaru), jak i tych, które mnie urzekły (cały czas z uwagą śledzę zmieniające się menu w Kuchni Chrisa). Ostatnimi czasy zdarzało się też, że wybieraliśmy się do restauracji bez aparatu i bez nastawienia blogowego. Oczywiście obserwacje z takich wyjść zapisują się w naszej pamięci, czasami też pojawiają się w post scriptum do posta, ale traktujemy je przede wszystkim jako wyjścia "prywatne" pozwalające na złapanie oddechu i odświeżenie spojrzenia. I choć Cactus Factoria nie zapisała się w mojej pamięci niczym wyjątkowym, przypadek zaprowadził nas pod jej drzwi już drugi raz.

Po wejściu od razu przypomniałam sobie klimat wnętrza. Czerwone i czarne nadal dominowało, jednak dało się odczuć, że wystrój woła o odświeżenie zarówno ze względu na zużycie materiału, ale też opatrzenie się z tak wyrazistymi dekoracjami (myślę przede wszystkim o tych, którzy do CF zaglądają regularnie). Zajęliśmy wygodne miejsca i złożyliśmy zamówienie u uśmiechniętej Pani kelnerki, które naprawdę się starała, żeby obsłużyć nas jak najlepiej. Nie umknęło jednak mojej uwadze, kiedy stolik dalej usiadło dwóch związanych z restauracją panów. Jeden starszy, dzierżący w dłoni organizer i długopis, a drugi choć młodszy, wyraźnie zmęczony życiem. Debatowali długo na tematy związane z lokalem (choć nie wydaje mi się, żeby głośna rozmowa w głównej sali restauracji była do tego najodpowiedniejszym miejscem). Po chwili ten starszy zostawił młodszego, który nie mając najwyraźniej nic lepszego do roboty, odchylił się mocno na krześle i rozciągając się postanowił uciąć sobie drzemkę. Choć sam widok był dość komiczny, to jednak uważam to za kompletny brak profesjonalizmu.

Z menu zdecydowałam się na bouillabise i halibuta z melonem oraz lody zapiekane w cieście filo. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że zamówienie wybranej przeze mnie zupy w Polsce było proszeniem się o kłopoty (skoro głównym składnikiem dania jest kilka gatunków śródziemnomorskich ryb), ale miałam ochotę porównać tę, którą wypróbowałam w Berlinie (prawdziwi ekstremiści twierdzą, że każda poza Marsylią jest kiepska) z tą z CF. Powiem tyle, zupa była zjadliwa, natomiast faktycznie różniła się bardzo od wszystkich próbowanych wcześniej bouillabaise. Była to po prostu lekko pomidorowa i mało wyrazista zupa rybna. Zgodnie z opisem w menu o aromacie kopru włoskiego i oregano, choć jak dla mnie z przypraw pierwsze skrzypce powinien grać szafran. Generalnie po prostu do zjedzenia jako wariacja na temat zupy rybnej, ale lepiej nie taktować jej jako wzór bouillabaise. Dalej halibut, czyli jedna z moich ulubionych ryb. Zapiekany z serem pleśniowym, duszonymi warzywami i sosem paprykowym. Zdaje się, że było to autorskie danie szefa kuchni. Cóż, nie sprawiało wrażenia przemyślanej kompozycji dopełniających się smaków. Cały pomysł polegał chyba na wrzuceniu na talerz wszystkich resztek z lodówki. Mrożony halibut przysypany kopcem słodkawych warzyw, zapieczony z serem pleśniowym i polany sosem chili (na bazie tego przemysłowego dodawanego do sajgonek) raczej nie przypadł mi do gustu. Tak samo jak mocno rozgotowany dziki ryż. Całość do zjedzenia ale pozbawiona jakiejkolwiek subtelności i polotu. Nie sposób przemilczeć również gigantycznego talerza, na którym danie zostało podane (jak dla mnie to nie do końca trafiony i wygodny pomysł). Po wszystkim przyszedł czas na lody zapiekane w cieście filo. Cóż, deser zapowiadał się ciekawie, niestety ciasto otaczające lody nie miało z filo nic wspólnego, co więcej nawet filo nie przypominało. Wyglądało raczej jak panierka z pokruszonych ciasteczek. Generalnie przeciętne w smaku, choć znów całość miała niewiele wspólnego z opisem w menu. Dla dekoracji i wzbogacenia smaku deser polano gotowym sosem czekoladowym, dodano kleks śmietany i połowę brzoskwini z puszki.

Cactus Factoria mnie raczej nie przekonała. Pierwsza wizyta w moim odczuciu wypadła trochę lepiej. Miejsce nie jest wprawdzie dla mnie skreślone, ale mam wrażenie, że forma tu trochę spadła. Uważam, że właściciele powinni odświeżyć wystrój i porozmawiać z szefem kuchni, bo zapewne jakiś potencjał w nim drzemie, lepiej byłoby jednak, gdyby trochę przystopował z przekombinowanymi daniami. Mniej w większości przypadków naprawdę znaczy lepiej.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-


ON:
Ostatnio byliśmy w Cactus Factorii około 22:00 i chwaliliśmy, że jest to jedna z nielicznych restauracji, w której można zjeść o tak późnej porze. Jest jednak i druga strona medalu, bowiem choć lokal otwarty jest do ostatniego klienta, to otwarcie następuje dopiero o godz. 15:00. Mało by zatem zabrakło, abyśmy pocałowali klamkę, ale ostatecznie byliśmy jednymi z pierwszych gości. Wnętrze nie zmieniło się wcale. Nadal jest dość estetyczne, ale nadal niezbyt przytulne. Wystrój bardziej pasuje do klubu (którym de facto CF też jest), aniżeli do restauracji. Nie chcąc przy tym dublować ujęć z ostatniej wizyty, postanowiliśmy zamiast parteru obfotografować piętro. To było jednak zamknięte dla gości, a my poprzestaliśmy na zdjęciu z zewnątrz.

Z pewnością za to uległo zmianie menu. Zostały co prawda dawne szlagiery, ale dołączono do nich nowe pozycje. I tak wciąż widnieje w karcie zamówiona przeze mnie niegdyś zupa Azteca (i bardzo dobrze, że widnieje), za to zabrakło schabu diabelskiego w sosie pieprzowym (równie trafna decyzja). Nie oglądając się jednak zbytnio w przeszłość, zamówiłem - tatar wołowy, karkówkę Barbacoa oraz deser Special Cactus Factoria (ten ostatni tradycyjnie - wespół z Anią). Po złożeniu zamówienia na stół podano nam talerzyk z czterema grzankami z tapenadą, przystrojonymi rzeżuchą. Miły to akcent, a zarazem nowość względem ostatniej wizyty. Właściwą przystawką był jednak tatar, który może i nie wyglądał najlepiej (trochę jakby obślizgły od sporej ilości oliwy), ale smakował jak należy. Podano go z żółtkiem, cebulką, rzeżuchą i co ciekawe - marynowanym kaktusem, w towarzystwie ciepłych bułeczek i masła czosnkowego. Trudno co prawda było wyczuć wyjątkowość kaktusa i myślę, że gdyby ktoś nie wiedział, to by nie rozpoznał, ale całość należy pochwalić. Całkiem dobre wrażenia sprawiła na mnie też grillowana karkówka z grillowanymi warzywami (papryka, cukinia, bakłażan) i frytkami steak house. Również podana została towarzystwie rzeżuchy i muszę przyznać, że owa rzeżucha przyzwoicie sprawdza się, jako dodatek zdobniczo-jadalny. Do dobrze wypieczonego, a zarazem delikatnego mięsa (i frytek) brakowało mi tylko jakiegoś meksykańskiego sosu. Na karkówce było co prawda roztopione masło czosnkowe, ale patent z trzema sosami mógłby się tu sprawdzić. Umówmy się przy tym, że danie nie powalało wykwintnym smakiem (to nie jest półka La Passion du Vin, czy też Hugo), ale w segmencie casual nic mu zarzucić nie można. Ot, porządna strawa na wielkim talerzu. Co innego, firmowy deser w postaci lodów zapiekanych w cieście filo. Tu nie ma mowy o porządnej strawie, a raczej o czymś na kształt roztopionych lodów w przemoczonej skorupie (niczym z bułki tartej), która obok ciasta filo nawet  nie leżała. Tylko smakiem mogłoby się to obronić, ale i tego nie robi. Pomysł zupełnie nie trafiony, a ja summa summarum przyznaję 4+ za tatar, 4 za karkówkę i 2+ za deser.

Ceny, tak jak i jedzenie - całkiem przyzwoite (pomijając fakt, że przystawka była droższa od dania głównego), co czyni Cactus Factorię świetną alternatywa wobec Sfinxa, Siouxa, czy The Mexican. Odnośnie obsługi, szerzej wypowiedzieć się nie jestem w stanie, co oznacza, że ani nie wybiła się na plus, ani niczym znowu nie pogrążyła. Ot, uprzejma, sprawnie obsługująca Pani kelnerka, która zasługuje na solidną czwórkę. Minus przy obsłudze, to zatem nie jej wina, a konferującego za moimi plecami managera z właścicielem. Nie chcę się czepiać, ale wydaje mi się, że gość nie musi słuchać, kogo należy przyjąć do pracy, a kogo nie. Gościom należy zapewnić warunki do smakowania, a prowadzenie restauracji od kuchni przenieść z sali restauracyjnej do biura. Niestety CF nie jest tu wyjątkiem, co staram się w recenzjach pomijać, a co drażni mnie coraz bardziej. Zatem apel do wszystkich managerów i właścicieli restauracji - nie stukajcie w swoje laptopy, gdy przy stoliku obok siedzą goście. Przykład zaczerpnięty akurat z Patio, a nie Cactus Factorii, ale nie o laptopa tu chodzi, a o zasady.

Ostatnim razem Cactus Factorię oceniliśmy na 3.75, a teraz na 3.69. Trochę się tutaj z Anią jednak nie zgadzam, że forma im spadła. Moim zdaniem ta niewielka różnica tkwi w deserze. Wówczas go nie zamówiliśmy, a teraz tak, przy czym nie wypadł on ani dobrze, ani nawet poprawnie. Powiedziałbym zatem, że trzymają wcześniejszy poziom. Na minus muszę jednak zauważyć (śledząc wszystkie znaki na niebie i ziemi, w tym także ich stronę na Facebooku) coraz większy, mentalny przechył w stronę klubu, aniżeli restauracji. Osobiście wolałbym, aby było odwrotnie.

PS Już po naszej wizycie Cactus Factoria wprowadziła Lunch Time od 13:00 do 16:00, podczas którego wszystkie pozycje w karcie kosztują -30%. Swoich ocen co prawda nie zmienię, bowiem oceniam stan zastany, ale po fakcie przyznać należałoby dwa dodatkowe plusy - za rozszerzenie godzin otwarcia oraz niższe ceny.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


KOSZTORYS:
Bouillabaisse (mała) – 12 zł.
Tatar wołowy - 32 zł.
Halibut z melonem – 38 zł.
Karkówka Barbacoa – 28 zł.
Special Cactus Factoria – 18 zł.
Herbata x 2 (White Orchard i Green Tea Trop) - 16 zł.
Suma: 144 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Ślusarska 5

INTERNET: www.cactusfactoria.com.pl

Bookmark and Share

piątek, 6 sierpnia 2010

HUGO restaurant / ocena 4.66

Hugo to kolejna restauracja, którą obserwowaliśmy niemalże od samego początku. Nawet wcześniej - śledziliśmy już ją na etapie remontu sali, za każdym razem kiedy wracaliśmy ze sklepu z winami. Po otwarciu zajrzeliśmy tam 2-3 razy żeby sprawdzić menu, które zmienia się ponoć sezonowo, a także poczuć atmosferę miejsca. Za każdym razem rozmawialiśmy z uprzejmą osobą z obsługi, która bardzo chętnie informowała o wszelkich nowościach i promocjach. Teraz przyszła kolej na właściwą wizytę :)


ONA:
Potrzeba kilkakrotnego sprawdzenia lokalu nie wynikała bynajmniej z wątpliwości jakie tenże miałby we mnie budzić. Tak samo jak w przypadku L’Heroine miałam jednak chęć zebrania garści informacji o nowym miejscu. Zdarzają mi się momenty olśnienia, kiedy do restauracji trafiam przypadkiem i to właśnie strzał w dziesiątkę, ale zdarzają się również wyjścia (i te lubię równie mocno) do których przygotowuję się jakiś czas. I tak dowiedziałam się, że właścicielka Hugo miała wcześniej Czerwony Fortepian (w którym nigdy nie byłam i w sumie nigdy też nie wybierałam się). A w Internecie przeczytałam, że szef kuchni wyznaje zasadę „respect for food” i planuje zmieniać menu zgodnie z porami roku, tak aby przygotowywać dania wyłącznie ze świeżych składników. Teoretycznie nie wyobrażam sobie lepszej rekomendacji.

Kilka słów o wnętrzu. Dwa pierwsze, które narzucają się same to przestrzeń i estetyczny minimalizm. Wieje stąd chłodem i spokojem. Szczerze mówiąc mi taka oszczędność środków wyrazu odpowiada. Ściany pokryte białą farbą, spod której wyziera faktura cegieł, czarne meble i lampy, beżowe krzesła – trudno zapamiętać więcej elementów. Bardziej formalny charakter wnętrzu nadają białe obrusy, a prosta, elegancka szafa wypełniona winami sugeruje, że mamy do czynienia z restauracją próbującą zająć miejsce wśród tych wykwintniejszych. Wydzielono tu również przestrzeń, z której obserwować można zmagania kucharzy (i tu właśnie usiedliśmy). Ta część jest siłą rzeczy bardziej nieformalna i swobodniejsza, choć to oczywiście rzecz dyskusyjna, bo tak jak przeszklona ściana umożliwia nam obserwację kucharzy, tak i kucharze mogą również obserwować swoich gości.

Szczegółowy przegląd menu dostępnego na stronie internetowej miałam już za sobą, dlatego niemalże od samego początku wiedziałam na co się zdecyduję. Pozostała tylko kwestia wina. I tu zaskoczenie, bo dla tych mniej zdecydowanych samo menu sugeruje stosowne do dania wino. Drugie zaskoczenie było takie, że cena trunku nie przyprawiała o chwilowe palpitacje serca. 9 złotych za kieliszek umożliwia dobranie różnych win do każdego z zamówionych dań. Z menu wybrałam chłodnik litewski, łososia sous vide na młodych warzywach i jabłkowo - orzechowe parfait na deser. Dzień w którym odwiedziliśmy Hugo nie należał do najbardziej upalnych, ale nie przeszkadzało mi to wyborze zimnej zupy (nota bene ciepłej w propozycjach nie było). Była to klasyka gatunku, no i ten piękny, soczysty kolor. W zasadzie nie mam żadnych zastrzeżeń. Mogę tylko powiedzieć, że zupa była niezwykle gęsta – nie jest to jednak ocena wartościująca, a raczej opisowa (lubię i te rzadkie i te gęste chłodniki). Na plus liczę ciekawie podane jajka przepiórcze, posypane pyłkiem z buraków (czego nie widać na zdjęciu). Dalej przyszedł czas na drugie danie. Szczerze mówiąc na samego łososia nie miałam specjalnej ochoty, mam wrażenie, że ta ryba to już troszeczkę zgrany temat i niczym nie jest mnie w stanie zaskoczyć. Kusiło jednak „sous vide”, które zgodnie z francuskim źródłosłowem polega na gotowaniu z wykorzystywaniem metody próżniowej. Mój łosoś ugotowany w 55 stopniach, był rzeczywiście inny niż wszystkie, które jadłam dotychczas. Delikatny, bardzo soczysty, w strukturze ocierający się o surowość, jednak smak nie pozostawiał wątpliwości, że mięso poddano obróbce termicznej. Wrażenia jak najbardziej pozytywne. Porcję ryby ułożono na liściach zblanszowanego szpinaku i udekorowano młodymi, gotowanymi warzywami (rzodkiewka, buraki, marchewka, ziemniaki, cukinia). To wszystko podlane zostało bardzo subtelną cytrynową emulsją. W zestawieniu tym na uwagę zasługiwały również gotowane warzywa, które mimo swej delikatności przyjemnie chrupały, dając wrażenie jędrności i świeżości. Danie bardzo mi smakowało. Nie poleciłabym go jednak tym, którzy gustują w potrawach pikantnych i smażonych. Ci właśnie, mogliby uznać to danie za jałowe i (o zgrozo!) dietetyczne. Przyznam, że ja czułam się niezwykle dobrze i lekko, po idealnej porcji ryby i warzywach, które wprost uwodziły ulotnym smakiem. Całość popiłam kieliszkiem wytrawnego chenin blanc. I choć nie jest to mój ulubiony szczep (o czym wspominałam już zdaje się a propos recenzji restauracji Fusion) to wino sugerowane przez kartę Hugo było do wypicia. Dalej przyszedł czas na deser - jabłkowe parfait z orzechami laskowymi i jabłkową granitą. To również propozycja na upalne lato, ale to właśnie ten deser wydawał mi się najciekawszy z karty. Parfait przypominało konsystencją chałwę, natomiast gruboziarnista granita była niezwykle ożywcza i zaskakująca w smaku. I o ile mi to zaskoczenie odpowiadało, o tyle osoba nam towarzysząca była nim troszeczkę rozczarowana. Otóż w granicie wyczuć można było wyraźną nutę selera naciowego. Bynajmniej mi to nie przeszkadzało, a stanowiło ciekawy smaczek (nawet mimo to, że od dawna chodzę z łatką deserowego pożeracza jabłeczników, ciast czekoladowych i creme brulle). Do deseru podano nam wino z tej samej winnicy, ale w wersji półsłodkiej. Było na podobnym poziomie co poprzednik i też ze względu na niego nieco monotonne. Jedzenie do stołu dostarczały nam dwie miłe Panie, z których jedna, obsługująca nas od samego początku, była niezwykle rozmowna, choć potrafiła zachować stosowny dystans oraz chętna do pomocy, choć jednocześnie nienachalna. Jak najbardziej na plus. W idealnym świecie powinna być odrobinę lepiej zorientowana w składnikach poszczególnych dań. Jednak brak tych wiadomości niezwykle chętnie i bez mrugnięcia okiem uzupełniała u kucharzy. Wyjaśnię przy tym, że w Poznaniu póki co nie spotkałam jeszcze w pełni zorientowanego w tym temacie kelnera. Wśród nich mogę jednak wyróżnić takich, którzy chętnie przynoszą informację zwrotną wprost od szefa kuchni (i do nich właśnie zaliczała się owa Pani) oraz takich, którzy na moje pytanie wzruszają tylko bezradnie ramionami. Poza kelnerką, równie mocno starali się obserwowani przez nas kucharze, którzy byli radośni i uśmiechnięci od ucha do ucha, nawet w trakcie wykonywania najbardziej niewdzięcznych czynności kuchennych (czyt. obieranie ziemniaków i krojenie cebuli).

Zdaję sobie sprawę, że jest to jedna z dłuższych, napisanych przeze mnie recenzji (i niewielu dotarło do tego momentu, jeśli w ogóle ktoś), ale też ciekawych (przynajmniej dla mnie) obserwacji poczyniłam wiele. Przychodzi czas na podsumowanie. I tu mam problem. Z Hugo (okropna nazwa) wyszłam w dobrym nastroju, a jedzenie bardzo mi smakowało (zapomniałam pozachwycać się nad pięknym podaniem z nowoczesnym twistem). Pozytywnie zaskoczyła mnie też polityka cenowa w kwestii win (nie chodzi o to, że za 9 zł podano nam wino wybitne, zaproponowano nam jednak coś zdecydowanie smaczniejszego i uczciwszego niż 15 zł za kieliszek „fresco”), ale pozostał niedosyt. Sama nie wiem, czym spowodowany. Wnętrze trochę przeraża powierzchnią (być może lepiej sprawdziłaby się jakaś dwustrefowa przestrzeń – lunchowa i kolacyjna), brakowało mi w nim również większej liczby klientów (pewnie to kwestia godziny – byliśmy w okolicach 16), ale też sam formalny charakter sprawił, że restauracja ta będzie mi się kojarzyć z jakąś specjalną okazją (i właśnie jako takie miejsce będę Hugo polecać), aniżeli szybką kolacją w ciągu tygodnia. Przynajmniej tak ustaliliśmy po wszystkim, siedząc i debatując nad butelką wina u Mielżyńskiego, kiedy przed oczami przemykał nam Artur Wichniarek, a my jeszcze wierzyliśmy, że pogoni Spartę.

Jedzenie: 5
Obsługa: 5-
Wystrój: 5-
Jakość do ceny: 4+


ON:
Hugo to obszerna, przestronna, nowoczesna, minimalistyczna, elegancka, a za razem surowa restauracja. Takie przynajmniej miałem odczucie po przekroczeniu jej progu i tak też widzę ją teraz, gdy piszę te słowa. Hugo jest również (a przynajmniej bywa) restauracją opustoszałą. Pozwalam sobie na takie stwierdzenie, gdyż podczas naszej wizyty przechodnie zerkali z ciekawości przez okna, cześć nawet wchodziła na szybki rekonesans, ale i tak summa summarum byliśmy jedynymi gośćmi lokalu. Znam świetnie ten mechanizm, bowiem ilekroć tamtędy przechodziliśmy, sami zerkaliśmy z ciekawości, dwa razy nawet weszliśmy do środka, aby obejrzeć menu, ale ostatecznie i tak się wycofywaliśmy. Każdorazowo tłumaczyliśmy sobie ten fakt brakiem czasu, okazji lub gotówki. Jednak podświadomie mógł to być strach przed nieznanym. Widzimy bowiem elegancką i pustą restaurację i gdzieś tam w środku zadajemy sobie pytanie - dlaczego nikogo nie ma? Mimowolnie nasuwają się sceptyczne podpowiedzi naszego układu obronnego - że może strasznie drogo, że może niesmacznie, że pewnie porcje minimalne, albo co gorsza - wszystko to razem wzięte.

Jesteśmy jednak samozwańczymi eksploratorami poznańskich restauracji i mniej lub bardziej świadomie postanowiliśmy przerwać ten zamknięty krąg wyobrażeń. Wybraliśmy się zatem w nieznane (tym razem w trójkę), a ja podskórnie przeczuwałem, że albo będzie bardzo dobrze, albo słabo. Pewny byłem tylko tego, że nie może być nijako. Skąd to przeświadczenie? Jeżeli restaurator nie ma nic do ukrycia i stawia na tak oryginalny pomysł, jak kuchnia za przeszkloną ścianą, zza której obserwować możemy każdy krok kucharzy, to musi być bardzo pewny swego. Jeżeli w dodatku wita nas na stronie internetowej swoim słowem, twarzą i nazwiskiem, to tym bardziej nie mam wątpliwości, że jest bardzo pewny swego. Oczywiście jeżeli się myli, to może być słabo, ale skoro podejmuje wyzwanie i ryzykuje, to nie może być nijako.

Jaki stolik wybraliśmy? Oczywiście ten tuż przy kuchennej szybie (niestety są tylko dwa takie) i był to strzał w dziesiątkę (ale o tym za chwilę). Bardzo uprzejma Pani kelnerka wręczyła nam eleganckie, przejrzyste, zaledwie kilku stronicowe menu z którego zamówiłem gazpacho, tatar wołowy oraz karkówkę z grilla. Dwa aspekty karty menu zaciekawiły mnie szczególnie - sezonowość dań oraz kwestia win. Sama, idea sezonowych dań jest ogólnie bardzo ciekawa i godna uznania, jednak w Hugo znalazłem lukę, wobec moich preferencji. Mimo, że jest sierpień i zdarzają się upały, to nic nie poradzę, że na pierwsze danie lubię zjeść ciepłą zupę. Niestety tutaj wybierać mogłem jedynie pomiędzy dwoma chłodnikami. Wzorcowo za to rozwiązano kwestię doboru wina. Odstąpiono od przepastnej karty win, która bardziej wpędza w zakłopotanie (zarówno cenami, jak i dokonaniem właściwego wyboru), niż pomaga. W zamian za to, pod każdym daniem w menu znajdują się dwie propozycję, odpowiednio już wyselekcjonowanego do danej potrawy wina. Pierwsza z propozycji dotyczy zawsze pojedynczego kieliszka i jest to propozycja bardzo rozsądna cenowo (9 zł), a druga dotyczy każdorazowo butelki i są to już wina z trochę wyższej półki (ponad 100 zł).

Pani kelnerka doradziła nam w kilku kwestiach, rozwiała kilka naszych wątpliwości, przyjęła zamówienie i teoretycznie zniknęła za drzwiami kuchennymi. Tyle jednak teorii, bowiem w praktyce widzieliśmy ją nadal - zza szyby, jak referuje szefowi kuchni zamówienie, a ten rozdziela zadania na cały zespół. Maszyneria ruszyła, a my nie odrywaliśmy wzroku od tego co się tam dzieje. Gdy dojrzałem trzy szklaneczki wypełniane czerwonym płynem, wpadłem w konsternację, co to takiego i czy możliwe, że to tak oryginalnie podawane gazpacho?! Gdy szklaneczki dotarły na stół, Pani kelnerka szybko wyjaśniła, że to aperitif w postaci schłodzonego consomme (klarownego wywaru) z papryki, który okazał się niezwykle esencjonalny i bardzo smaczny. Następnie podano mi gazpacho z mięsem kraba pośrodku. Dodatek był pyszny i delikatny, ale z oceną samego gazpacho mam mały problem, gdyż nie wiem, jak powinno smakować to właściwe. Jadłem gazpacho dotychczas tylko dwa razy w życiu (w poznańskich - La Passion du Vin i SPOT. ) i nadal błądzę we mgle. Jeżeli jednak mam wybierać z tej trójki, to zdecydowanie najlepsze było to serwowane w La Passion du Vin, a najsłabsze to w SPOT. Wersja Hugo plasuje się więc pośrodku, choć tak, jak krab był na plus, tak na minus przeszkadzała mi konsystencja zupy, a właściwie wrażenie, że w środku pływają liczne drobinki lodu. Następnie pieczołowicie układano w kuchni coś na kształt jajka na soli morskiej i szczerze mówiąc dopiero, gdy Pani kelnerka postawiła je przede mną, zrozumiałem, że to przystawka do tatara, który został pięknie podany chwilę później. Samo mięso wołowe było niesamowicie świeże, dobrze zmielone/posiekane i wręcz przepyszne. Oprócz wspomnianego jajka były też dodatki w postaci pokrojonego drobno ogórka, cebuli, grzybów i musztardy francuskiej. Domówiłem także pieczywo (szkoda, że odpłatnie), a właściwie bułeczkę z pieczonymi pomidorami w środku oraz designersko podanym masłem. Nieskromnie powiem, że zestawione do tatara portugalskie wino (Casa de Santa Vitoria Alentejo) świetnie się z nim komponowało, potwierdzając niejako słuszność moich wcześniejszych rozważań. Przyszła jednak pora na danie główne, czyli nową wersję karkówki z grilla z puree ziemniaczanym z dymką i sosem tymiankowym. Z perspektywy czasu przyznaję przy tym, że zamieniłbym tę karkówkę na jeszcze jedną porcję tatara. Nie wychwyciłem bowiem, na czym polegała nowość tejże wersji i nie doceniłem zbytnio ani puree (ładnie wyglądało, ale nie zaskakiwało smakiem), ani mięsa (jak dla mnie za dużo niewytopionego tłuszczu między włóknami). Bardzo za to ujął mnie ten jasny mus, który zobaczyć możecie na ciemnym sosie, po prawej stronie talerza. Wszyscy go próbowaliśmy, smakowaliśmy po drobinie, każdy z nas znał ten smak, ale nikt nie umiał go wskazać. Pani kelnerka, choć też nie znała odpowiedzi, udała się do szefa kuchni, który wyjaśnił, że mamy do czynienia z puree cebulowym. Moim zdaniem był to prawdziwy majstersztyk cebulowy! W kwestii ocen, ostatecznie przyznaję zatem 4 za gazpacho, 5+ za tatar wołowy oraz 4 za karkówkę z grilla.

Tak jak rozumiem, że można do restauracji Hugo nie wejść wcale lub się z niej wycofać, tak polecam do niej wrócić, pozostać i skosztować oferowanych specjałów. Nie ważne - czy dopiero wtedy, gdy zdarzy się szczególna okazja, gdy będzie więcej funduszy lub, gdy ciekawość nie da Wam już spokoju - ważne by w końcu to zrobić. Ja przynajmniej wróciłem, pozostałem, skosztowałem i nie żałuję. Każda historia jest jednak inna, a ja jestem ciekaw tej Waszej :)

Jedzenie: 4+
Obsługa: 5-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4+


POST SCRIPTUM:
Hugo rozbudziło nas pod względem wina i już kilka minut po wyjściu, siedzieliśmy u Mielżyńskiego (zaledwie 100 m dalej) przy butelce Chardonnay de Pennautier w cenie 32,5 zł (na miejscu).


KOSZTORYS DLA 3 OSÓB:
Pieczywo - 2,5 zł.
2 x chłodnik litewski z jajkiem przepiórczym - 30 zł.
Gazpacho - 16 zł.
Klasyczny tatar wołowy - 38 zł.
Łosoś gotowany sous - vide w 55 Stopniach Celcjusza, młode warzywa, emulsja cytrynowa - 45 zł.
Nowa wersja karkówki z grilla, puree ziemniaczane z dymką, cebula, sos tymiankowy - 40 zł.
Smażony filet z dorady, prowansalskie warzywa, dressing z Anchovy - 55 zł.
2 x jabłkowe parfait, orzechy włoskie, granita z czerwonych jabłek - 32 zł.
Simonsig Chenin Blanc 0,15 x 2 - 18 zł.
Simonsig Franciskaner 0,15 x 2 - 18 zł.
Casa de Santa Vitoria Alentejo 0,15 - 9 zł.
Suma: 303,5 zł.

KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Pieczywo - 2,5 zł.
Chłodnik litewski z jajkiem przepiórczym - 15 zł.
Gazpacho - 16 zł.
Klasyczny tatar wołowy - 38 zł.
Łosoś gotowany sous - vide w 55 stopniach Celcjusza, młode warzywa, emulsja cytrynowa - 45 zł.
Nowa wersja karkówki z grilla, puree ziemniaczane z dymką, cebula, sos tymiankowy - 40 zł.
Jabłkowe parfait, orzechy włoskie, granita z czerwonych jabłek - 16 zł.
Simonsig Chenin Blanc 0,15 - 9 zł.
Simonsig Franciskaner 0,15 - 9 zł.
Casa de Santa Vitoria Alentejo 0,15 - 9 zł.
Suma: 199,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.66

ADRES: Poznań, ul. Wojskowa 4 (Stare Koszary)
INTERNET: www.hugorestaurant.pl

Bookmark and Share

wtorek, 20 kwietnia 2010

PRACOWNIA cafe restaurant - cz. II / ocena 3.84

Założyliśmy sobie, że od czasu do czasu będziemy wracać do restauracji już wcześniej przez nas opisywanych. Tym razem padło na Pracownię. Z jednej strony dlatego, że lokal stał się naprawdę popularny, a z drugiej strony dlatego, że sami mieliśmy ochotę na dania tutejszej kuchni.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Tym razem daruję sobie opis wnętrza lokalu, ponieważ od naszej ostatniej wizyty niewiele się tu zmieniło. Ciekawy klimat wnętrza niedokończonego, jest już jednak mniej świeży niż na początku. Nie jest to żaden zarzut, ponieważ każde oryginalne wnętrze, które ujmuje na początku, potrafi ”opatrzyć się” zdecydowanie szybciej niż to klasyczne. Podobne odczucia mam względem restauracji Mosaica.

Bez względu na porę dnia i dzień tygodnia w lokalu panuje spory ruch i czasem dość trudno znaleźć tu wolny stolik. Ten duży ruch ma również przełożenie na poziom zadymienia Pracowni. I o ile osobiście nie mam z tym dużego problemu, o tyle, jak już wspominałam wcześniej, jedzenie w oparach dymu skutecznie mnie do wszystkich zniechęca. Tym razem udało nam się jednak trafić do Pracowni o takiej porze, że nikt naszego posiłku dymem nie zakłócił. Zajęliśmy miejsca przy oknie z widokiem na ulicę Woźną i poczekaliśmy chwilkę na bardzo uprzejmą, młodą i sympatyczną osobę z obsługi. W tle usłyszeć można było jazzujące wariacje na temat kołysanki z filmu Dziecko Rosmary, dopóki obsługująca nas osoba nie została zmieniona przez inną, równie sympatyczną, choć o nieco odmiennym od mojego guście muzycznym (muzyka zmieniła się natychmiast i usłyszeliśmy piosenkę Teardrop, a później inne zmierzające bardziej w kierunku lekkiego rocka). Moje obserwacje w tej kwestii są tym razem dość szczegółowe, ponieważ Pracownia zapisała się w mojej pamięci jako miejsce z interesującą muzyką, poza tym, już dawno nie przyszło nam czekać na jedzenie tak długo (pierwsze dania pojawiły się po około 45 minutach). Na początek zamówiłam sałatkę "Trzy kolory". Była pyszna. Świeży szpinak w połączeniu z delikatną słodyczą pieczonej papryki, prażonymi orzeszkami pinii, pomidorkami koktajlowymi, kawałkami rokpolu i dressingiem miodowo – musztardowym, sprawił moim kubkom smakowym dużo radości. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze pieczywa. Zdaję sobie sprawę, że niektóre osoby za porównanie walorów smakowych Rokpolu z Roquefortem postawiłyby mnie przed plutonem egzekucyjnym, jednak ja nie jestem w tej kwestii aż tak bardzo ortodoksyjna i potrafię czerpać przyjemność z jedzenia naszej rodzimej wersji kultowego, francuskiego sera. Po wybornej sałatce i znów dość długim czasie oczekiwania, na stole postawiono przede mną danie główne – Pad Thai. Jest to klasyka gatunku jeśli chodzi o dania tajskie, choć przyznaję, że nie miałam okazji próbować go nigdy wcześniej. Porcja była naprawdę imponująca, myślę, że spokojnie zaspokoiłaby dwie osoby. Wstążki makaronu ryżowego w sosie z tamaryndowca (praktycznie przeze mnie niewyczuwalnym) i sosie rybnym (ten czułam wyraźnie) usmażone zostały z krewetkami, chili, czosnkiem, strzępkami jajka i prażonymi orzeszkami ziemnymi. Danie przyozdobione zostało kawałkiem limonki, trójkątami smażonego tofu i zmielonymi orzechami ziemnymi. To bogactwo składników i orientalny przepis nie przełożyły się jednak na bogaty i orientalny smak. Całość wypadła jałowo, a ja po zasyceniu sałatką i wyłowieniu z dania wszystkich krewetek, niespecjalnie miałam ochotę jeść dalej. Dodam, że jeżeli ktoś obawia się spróbować Pad Thai ze względu na dodatek chili, to uspokajam, że danie zupełnie nie było pikantne. Całość popiliśmy smacznym, białym sauvignon blanc. Tradycyjnie chcieliśmy jeszcze zamówić deser, niestety zabrakło brownie, a na nic innego nie mieliśmy akurat ochoty.

Pomiędzy dwoma umieszczonymi na blogu recenzjami Pracownię odwiedziliśmy już kilka razy. Były to jednak szybkie posiłki np. zupa lub deser. Wspomniane wcześniej brownie miałam okazję spróbować już wcześniej i przyznaję, że jest bardzo smaczne - tak samo, jak wszystkie zupy dnia, które dotychczas przyszło mi tutaj skosztować. Mam też wrażenie, że pracujący w Pracowni kucharz (kucharze) jest naprawdę dobry w małych formach – zupy, przekąski, desery, sałatki (choć „ciepła koza” trochę mnie kiedyś rozczarowała). Z mojego punktu widzenia, dania główne wypadają trochę słabiej – choć i tu zdarzają się bardziej i mniej udane propozycje (ja ostatnio trafiłam trochę gorzej). Wizyta w Pracowni jest zatem pewnego rodzaju loterią. Przyznaję jednak, że ja dość często kupuję na nią kupony ;)

PS Długo wahałam się nad ostateczną oceną jedzenia. Kiedy pomyślę o sałatce oraz innych daniach, które wypróbowałam tutaj już wcześniej, bardziej skłaniam się w kierunku 4. Wspomnienie Pad Thai sprowadza mnie jednak trochę na ziemię. Tym samym chcąc być konsekwentną (oceniam jedzenie z konkretnego wyjścia) stawiam „poprawnie z plusem”, czując jednak pewien niedosyt.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4-


ON:
Po pół roku wracamy z blogiem do Pracowni. Październikowa wizyta była drugim, a obecna jest naszym trzydziestym siódmym wyjściem. Spróbuję skonfrontować ze sobą te wizyty tak, jak chcąc, nie chcąc - skonfrontowałem dwie wizyty w Kuchni Chrisa - jedynej restauracji, do której powróciliśmy przed Pracownią. Warto przy tym zauważyć, że już sama chęć powrotu, to dla lokalu pewne wyróżnienie. Któż bowiem z Was chciałby wracać do miejsca, które mu nie odpowiada? Ja na pewno nie! Skoro jednak w Pracowni mi odpowiadało, to chętnie tam wróciłem. Zresztą wrócić zamierzaliśmy już wcześniej, ale gdy tam dotarliśmy w pewne popołudnie, to jedyny wolny stolik był w tak gęstej chmurze dymu papierosowego, że spożywanie posiłku wydawało się nieprawdopodobne. Wyszliśmy zatem, aby przybyć ponownie w weekend, który podobnie jak i pora lunchu - jest najwłaściwszym czasem, aby w Pracowni zamawiać posiłki. Wieczorami bowiem, tak i późnymi popołudniami - "cafe restaurant" zamienia się w typowy pub.

Zamówiłem kremową zupę dnia oraz krewetki w tempurze. Domówiliśmy też po lampce białego wina domu. Krem ze szpinaku z serem feta przypominał mi trochę w konsystencji i smaku zupę szczawiową. Był przy tym bardzo delikatny i chciałoby się, żeby feta nadawała mu trochę więcej wyrazistości, niż miało to miejsce. Zupa dnia w Pracowni to zawsze dobry wybór niemniej wszystkie przeze mnie próbowane do tej pory (pomidorowe cappuccino, krem z dyni, czy krem z selera) były lepsze, aniżeli tym razem. I choć bardziej odpowiada mi zupa szpinakowa serwowana w Meze, to i tak fajnie jest być każdorazowo zaskakiwanym inną zupą dnia. Przechodząc do dania głównego, wspomnę, że tempura była do wyboru z warzywami, piersią z kurczaka lub krewetkami. Ja wybrałem krewetki, które zostały usmażone w panierce i podane z miseczką ryżu z sosem sojowym, dwoma liśćmi sałaty oraz dwoma sosami (cytrynowym ponzu i chilli aioli). Choć i tej potrawie zabrakło wyrazistości - delikatna i trochę bladawa tempura, mało pikantny chilli aioli, a także niedoprawiona niczym sałata - to stało poziom wyżej od zupy. Naprawdę oczarowany byłem jednak dopiero winem. Zazwyczaj w polskich warunkach wino domu jest mało wymagającym trunkiem z niższej półki. Jednak nie tym razem! Co prawda wino domu nie było tym które znajduje się w karcie (francuskie La Devoy z winnicy Andre Aubert), niemniej zaproponowane w zastępstwie hiszpańskie sauvignon blanc było kwiatową rozkoszą dla podniebienia. Ostatecznie przyznaję 4- za krem ze szpinaku, 4 za krewetki w tempurze oraz 5- za wino. Najsłabszym ogniwem była tym razem obsługa, bo choć wszystkie panie były bardzo sympatyczne, to efekt nie może być zadawalający, gdy jeden stolik obsługują trzy różne kelnerki (pierwsza zakończyła zmianę, drugą ją zaczęła, a trzecia dopiero się szkoliła). Summa summarum - na danie główne czekaliśmy godzinę, a i pozostałe przestoje były dość długie. Ponadto pod koniec wizyty panowały w lokalu niemalże egipskie ciemności, jednak nie kwapiono się, aby włączyć dodatkowe oświetlenie (od początku paliła się 1/4 zamontowanych lamp). No i po rachunek było trzeba pofatygować się samemu.

Podobnie, jak w przypadku Kuchni Chrisa - moje drugie podejście do Pracowni okazało się nieco słabsze, aniżeli wcześniejsze. Sam nie wiem, czy jest to kwestia wysokiej pozycji, z jakiej lokal startował przy pierwszej ocenie, a może doświadczenia, jakiego ja z czasem nabrałem w kwestii kulinarnej, czy też regularnego obniżania lotów przez lokale, które ugruntowały swoją pozycje na lokalnym rynku gastronomicznym. Jakby nie było, to pozostaję optymistą i mam nadzieję, że już wkrótce zdarzy się okazja, aby wrócić do któregoś z recenzowanych wcześniej lokali i przyznać ocenę wyższą, niż przy pierwszym podejściu :)

PS  Może się powtarzam, ale naprawdę ilekroć tam jestem, zastanawiam się kto wymyślił stoły z tak niepraktyczną i ograniczającą ruchy metalową ramą?

Jedzenie: 4
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Sałatka Trzy kolory: 18 zł.
Kremowa zupa dnia: 8,5 zł.
Pad Thai: 29 zł.
Krewetki w tempurze: 28 zł.
Wino domu 0,125 x 2: 15 zł.
Suma: 98,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.84

ADRES: Poznań, ul. Woźna 17
INTERNET: www.pracowniacafe.com

Bookmark and Share

środa, 23 grudnia 2009

KUCHNIA CHRISA - cz. II / ocena 4.22 (zamknięta)

Kuchnia Chrisa zajmowała dotychczas pierwsze miejsce w naszym rankingu. Aby jednak lista Top 5 była jak najbardziej wiarygodna, postanowiliśmy wybrać się do tej restauracji ponownie. Pretekstem do wizyty była również chęć wypróbowania grudniowego menu oraz odnotowanie ewentualnych zmian i postępów. Po złożeniu zamówienia i otrzymaniu potraw spotkała nas jednak przykra niespodzianka. Okazało się, że żadne z nas nie pomyślało o naładowaniu baterii, w efekcie czego przy próbie zrobienia pierwszego zdjęcia nasz aparat chwilowo wyzionął ducha. Wiedząc jednak o tym, że właściciel restauracji jest osobą otwartą i sympatyczną, postanowiliśmy zaryzykować i napisać e-maila z prośba o udostępnienie zdjęć dań przez nas wybranych (były naprawdę pięknie podane, stąd nasza nadgorliwość). Prośba spotkała się z bardzo szybkim i przyjaznym odzewem (otrzymaliśmy większość zdjęć - oprócz zup). Prezentowane zdjęcia nie są zatem naszego autorstwa i nie odzwierciedlają dosłownie tych samych kompozycji, niemniej cieszymy się, że będziecie mieli możliwość zobaczenia, tego o czym napisaliśmy. Zdjęcia wnętrz zrobiliśmy z kolei podczas październikowej wizyty, a jedynym nowym zdjęciem w zestawieniu jest fotografia od zewnątrz.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Kiedy zobaczyłam grudniowe menu Kuchni Chrisa (wybaczcie naturalizm) nieomal zaśliniłam sobie komputer i biurko. Po prostu wiedziałam, że w grudniu muszę tam dotrzeć. Po pierwsze zupa, o której myślałam od pierwszej wizyty w podziemiach Teatru Nowego, po drugie małże nowozelandzkie. Pomiędzy zapoznaniem się z menu, a dotarciem do restauracji minęły niewiele ponad 24 godziny…

Tak się składa, że jeżeli chodzi o małże cierpię na dziwną przypadłość. Kiedy tylko usłyszę: dobre małże, świeże małże, małże w białym winie, a właściwie wszystkie małże (ze szczególnym naciskiem na małże świętego Jakuba) na rękach pojawia mi się gęsia skórka, serce zaczyna bić szybciej, na twarzy pojawia się rumieniec, a w ustach nadprodukcja śliny. Tak się również składa, że kiedyś, spędzając dłuższy czas w kraju, w którym dostęp do świeżych owoców morza był niemal nieograniczony, niestrudzenie przez kilka miesięcy, kilka razy w tygodniu smakowałam wszystkie możliwie typy małży, w prawie wszystkich możliwych odsłonach smakowych. To niezwykle przyjemne doświadczenie zaowocowało ogromną wrażliwością na niezbyt udane potrawy z wykorzystaniem tych owoców morza. Smakowanie małży w Kuchni Chrisa było zatem obciążone dość dużym bagażem doświadczeń. Niemniej gdybym była mężczyzną, zamiast szczęścia szukała dobrych małży, natchnęła Goethego do napisania jednego z arcydzieł literatury i miała na imię Faust, to zapewne Kuchnia Chrisa byłaby jednym z miejsc, w których powiedziałabym: "Trwaj chwilo, jesteś piękna!" Chwila była naprawdę piękna, choć trwała, jak to z chwilami bywa, bardzo krótko (spodziewając się jednak niewielkiej porcji domówiłam jeszcze sałatkę jako dodatek). 5 rozpływających się w ustach małży w maśle imbirowo - limonkowym skropionych olejem sezamowym smakowało bajecznie. Na chwilę też musiałam porzucić restauracyjne maniery i (mówiąc eufemistycznie) spić pozostałe w muszlach masło – idealne połączenie smaku śmietankowego, imbirowego i limonkowego. Przed małżami zjadłam zupę z szafranem i pomidorami. Była równie udana co małże (ale uwaga, z tego co dowiedziałam się od Pani kelnerki, nie jest to ta sama zupa co w menu lunchowym). W smacznym pomidorowo-szafranowym płynie pływały kawałki ryb i warzyw. Pod koniec posiłku mój mózg z drażniącą intensywnością zaczął dopominać się deseru. Wspomnienie zjedzonego tu kiedyś ciastka czekoladowego z serem pleśniowym nie dawało mi spokoju. W myślach próbowałam się przekonać, że to adwent i takie tam. Zaklinałam się także na życiorysy wszystkich znanych mi ascetów, jednak prawdopodobnie Św. Aleksy i koledzy wzięli sobie akurat wolne, bo moja walka wewnętrzna okazała się klęską. Ciasto czekoladowe, tym razem odrobinę mnie rozczarowało. Było zdecydowanie mniej serowe niż poprzednio i konsystencją przypominało fondant (płynny środek). Oczywiście bez przesady z tym rozczarowaniem, zostało przeze mnie pochłonięte sprawnie i bez większych oporów, niemniej nie było już tak zaskakujące jak za pierwszym razem.

Słowem zakończenia muszę przyznać, że wychwalając pod niebiosa dania z Kuchni Chrisa zdradzam trochę swoje „ideały”. Przez toalety Kuchni Chrisa przetacza się spora klientela widzów Teatru Nowego (do stanu restauracyjnych toalet przywiązuje dość dużą wagę, a te idealne nie były). Brakuje mi też dbałości o pewne detale (obsługa jest bardzo sympatyczna, choć nie do końca profesjonalna, a my siedząc w rogu, niedaleko kuchni słyszeliśmy dokładnie wszystkie dobiegające stamtąd rozmowy i hałas mytych naczyń i sztućców). I ostatnie, co zauważyłam dopiero wychodząc z lokalu - w restauracji można swobodnie palić papierosy. Nie jestem w tej kwestii fanatyczką i wcale nie chciałabym forsować zakazu palenia w pubach, niemniej kiedy w restauracji ktoś z sąsiedniego stolika wypuszcza z siebie kłęby tytoniowego dymu, przez co ja zamiast czuć smak dania czuję zapach papierosów, zazwyczaj jestem bardzo niezadowolona. Tutaj palący jegomość siedział w najdalszej części restauracji, przez co nie zakłócił mojego posiłku, niemniej mogłam mieć mniej szczęścia. Podsumowując, z mojego punktu widzenia jedzenie było wyśmienite, choć zdaję sobie sprawę, że w Kuchni Chrisa nadal jest kilka niedociągnięć nad którymi warto byłoby popracować.

Jedzenie: 5+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 5



ON:
Opisując drugą wizytę w Kuchni Chrisa spróbuję możliwie często odnosić się do tej październikowej, aby obraz był pełniejszy. Ponadto, z racji tego, że lokal ten otrzymał najwyższe noty ze wszystkich ocenionych przez nas restauracji, postaram się być możliwie wrażliwy na wszelkie niedociągnięcia. Bynajmniej nie po to, aby restauracja straciła, ale dlatego, żeby nikt kto ją odwiedzi za naszą namową nie mógł nam zarzucić, że nie o wszystkim mówimy.

Podczas wcześniejszej wizyty w odremontowanych podziemiach teatru zauważyłem dwa problemy związane z wnętrzem. Pierwszy (tłum przechodniów w porze spektakli teatralnych - restauracja jest bowiem przechodnia, a jej toaleta jest jednocześnie toaletą teatru) wciąż jest aktualny i chyba w tej sytuacji lokalowej nieunikniony. Drugi problem (konstrukcja lokalu z pozoru uniemożliwiająca sprawną obsługę gości) dało się jednak rozwiązać i z przyjemnością donoszę, że rozwiązano. Obecnie obsługa jest bardzo uważna i nie ma mowy, aby nie zauważyła wchodzących gości. Kelnerki jednocześnie dyżurują na sali i cały czas są gotowe by pomóc, doradzić lub przyjąć zamówienie. Tym razem zauważyłem jednak dwa kolejne problemy lokalowe. Wpierw usiedliśmy tuż przy wejściu, obok szklanej szyby oddzielającej restaurację od teatru, jednak okazało się, że szyba nie jest dobrze spasowana i ostro wieje za każdym razem gdy otwierane są główne drzwi teatru. Normalnie nie było by to zapewne tak uciążliwe, niemniej było w przypadku kilkunastostopniowych mrozów, jakie panowały. Za namową Pani kelnerki przesiedliśmy się zatem. Jako, że trzy najlepsze stoliki osłonięte białym płótnem były już zajęte, to zdecydowaliśmy się na narożną kanapę przy wejściu do kuchni. I właśnie z tą kuchnią związany jest drugi problem, bowiem chyba nie do końca powinno być tak, że goście wyraźnie słyszą wszelkie odgłosy kuchenne, wliczając w to rozmowy kucharzy.

Przechodząc do sfery kulinarnej, przypomnę, że podczas wcześniejszej wizyty oferta lunchowa skończyła się już o 14:00, a my musieliśmy obejść się smakiem. Tym razem było odwrotnie – na lunch mogliśmy załapać się jeszcze o godz. 19:00. Skorzystałem zatem z okazji i zamówiłem z oferty lunchowej - krem pomidorowy. W przypadku takiego wyboru zupa jest mniej wyszukana i podana w mniej efektownym naczyniu, niż ta z menu (trochę szkoda, że za menu robią cztery luźne, zalaminowane kartki). Porcja jest jednak trochę większa, a koszt dużo mniejszy. Sama zupa w smaku była naprawdę smaczna i konia z rzędem temu, kto w Poznaniu wyszuka tak dobrą zupę w tak dobrej cenie. Oprócz wspomnianego kremu pomidorowego na przystawkę zamówiłem tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone, a na danie główne - curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi. W przeciwieństwie do zup, na dalsze dania przyszło nam całkiem długo oczekiwać. W kwestii tatara przyznam, że nie byłem specjalnie zachwycony. Podany był efektownie, niemniej płatki ciasta, którym był dwukrotnie przełożony, a także imbirowy Mascarpone nie pasowały smakiem do całości. Serek był zbyt mało wyrazisty, a ciasto dodatkowo utrudniło porcjowanie. Jeszcze słabiej wypadło jednak danie główne. Mała porcja curry z kurczaka na dużej porcji kuskus wydała mi się bowiem daniem zbyt jałowym i zupełnie nie zaskakującym w smaku. Nie wiem, czy to kwestia przyrządzenia potrawy, czy kwestia mojego indywidualnego gustu, niemniej żałowałem bardzo, że nie zdecydowałem się na zamówioną niegdyś polędwiczką wieprzową w boczku z sosem lawendowym i grillowaną polentą. Tym bardziej, że ostatnio zamieniono i tak bardzo dobry boczek, na jeszcze lepszą szynkę parmeńską. W ogóle to polecam przed wizytą przejrzeć na stronie internetowej restauracji galerię potraw, aby mieć większy ogląd sytuacji. Ja gdybym przejrzał, to już na zdjęciach wychwyciłbym, że curry z kurczaka, nie wpisuję się w moją kulinarną melodię. Jedzenie oceniam tym razem na 3+, czyli dwa punkty niżej niż ostatnio, przy czym zupę oceniam na 4+, przystawkę na 4-, a danie główne na 3. Kuchnia Chrisa to suma summarum dobra restauracja zatem zakończę tym co dobre – wspomnieniem Maurel Vedeau Muscat Sec – smacznego, acz prostego, białego wina, które towarzyszyło nam podczas posiłku.

Reasumując muszę stwierdzić, że trochę się zawiodłem. Zawód jednak wytłumaczyć należy po części tym, że i oczekiwania były bardzo wysokie. Jakie z drugiej strony miały być, skoro Kuchnia Chrisa miała najwyższe noty spośród 20 restauracji, które zostały przez nas ocenione. Menu zmieniane jest jednak co miesiąc i jestem pewien, że jeszcze nie raz doznam tam kulinarnych uniesień, tak jak miało to miejsce w październiku. Uniesień tych można zresztą doznać i teraz, niemniej trzeba zdecydować się na zestaw, który zamówiła moja partnerka.

PS Po czasie nasunęła mi się refleksja, że choć idea sezonowego menu jest godna pochwały, to może nie warto kombinować z nim co miesiąc. Dojść może bowiem do sytuacji, że świetne danie zw pośpiechu zastępowane jest przeciętnym, a wszystko tylko po to, aby utrzymać zasadę, którą restaurator postawił sobie za punkt honoru.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Zupa rybna z szafranem i pomidorami - 12 zł.
Krem z pomidorów - 5 zł.
Małże nowozelandzkie pieczone z masłem imbirowo-limonkowym skropione olejem sezamowym - 30 zł.
Sałatka ze świeżych warzyw - 5 zł.
Tatar z wędzonego łososia, z imbirowym Mascarpone - 23 zł.
Curry z kurczaka z orzechami, mlekiem kokosowym i liśćmi cytrynowymi - 28 zł.
Ciastko czekoladowe z serem pleśniowym - 16 zł.
Maurel Vedeau Muscat Sec 0,125 x 2 – 24 zł.
Suma: 143 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.25

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 5

Bookmark and Share

wtorek, 3 listopada 2009

MOSAICA - lunch / ocena 4.56

Idąc za ciosem, wybraliśmy się na kolejny lunch. Tym razem, do restauracji Mosaica przy hotelu IBB Andersia, gdzie od poniedziałku do piątku w godzinach 12:00-16:00 serwują "dobry lunch w dobrej cenie" za 24 zł. Menu zmieniane jest codziennie, niemniej cena zawsze obejmuje zupę, danie główne, deser oraz napój (sok lub woda niegazowana).


ONA:
Moje zmysły są bardzo wyostrzone na wszelkie wzmianki o poznańskich restauracjach. Nieważne, czy chodzi o tę nową, ciekawą, czy niepolecaną.  W pamięci przechowuje bardzo dużo opinii na temat dań i lokali, gdzie można coś zjeść. Zawsze chętnie zaglądam do menu tych nowych i wcześniej mi nieznanych, a zanim sama pójdę, obserwuję jak "idzie interes". Wiadomo, że najchętniej sprawdziłabym każdemu z gości talerz (co zamówił, czy zjadł wszystko, czy smakowało) i zadała setki pytań szefowi kuchni i obsłudze. Początkowo pozostaję jednak biernym obserwatorem z zewnątrz. Zupełnie nie chodzi o to, że boję się sparzyć. Rzadko polegam na opiniach innych, wolę konfrontować je ze swoimi. Tak się jednak złożyło, że zanim trafiłam do Mosaiki, nie wiedziałam o niej zupełnie nic. I choć teraz zauważam reklamy tej restauracji, to nadal mam wrażenie, że jest ona trochę ukryta przed światem.

Wnętrze jest zaskakujące. Idąc do hotelowej restauracji oczekuje się pewnego neutralnego standardu. A Mosaica standardowa nie jest. Centralne miejsce restauracyjnej przestrzeni zajmuje piękny, czarny fortepian, umieszony na podeście i otoczony zwisającą z sufitu kotarą z czarnych frędzli. Z hallu, w którym stoi instrument wejść można do jednej z czterech sal. Każda z nich zaaranżowana została w innym stylu. Style te prawdopodobnie odwołują się do charakteru czterech żywiołów. Ja jednak wole myśleć, że osoba, która wykonała projekt wnętrza miała trochę więcej fantazji i brała pod uwagę zmienne ludzkie nastroje, czy osoby ciepło i zimno - lubne (z niektórych pomieszczeń bije wizualny chłód, podczas gdy inne przywołują skojarzenia z drewnianą sauną i ciepłym piekiełkiem). Całość wypada interesująco, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybym zaglądała tam częściej, wystrój szybko znudził i opatrzyłby mi się. Z racji tego, że skorzystaliśmy ze z góry ustalonej oferty zestawów lunchowych, która zawierała pozycje nie ujęte w menu głównym, zjedzonych przez nas dań nie można uznać, za reprezentatywne dla tej restauracji. Oferta lunchowa to zapewne wynik kompromisu pomiędzy niewysoką ceną i 3 daniowym posiłkiem z napojem. Dlatego też, proponowane dania „pachną” trochę domowym obiadem czy zestawami z baru mlecznego. Mimo że zupa kalafiorowa, ryba w panierce z surówką i ziemniaczanym puree oraz ciasto maślane z owocami wieją lekką nudą, muszę przyznać, że wszystko było bardzo smaczne. Kremowa zupa, przez dodatek świeżego koperku zyskała trochę charakteru, a morszczuk w cienkiej, nieopitej tłuszczem panierce zachował jędrność. Do tego delikatne puree ziemniaczane, również z dodatkiem koperku i dwie świeżo przygotowane proste sałatki. Puszyste ciasto z morelami, nie było może znakomite, ale doskonale wpisywało się w charakter posiłku.

Obsługa restauracji była bardzo miła i profesjonalna. Kelner nie zrobił najmniejszego problemu, kiedy poprosiłam o zmieszanie soku bananowego z porzeczkowym, zapytał tylko z uśmiechem o proporcje. Na koniec, jako bonus dostaliśmy jeszcze digestif, choć była to pewnie kwestia terroru, jaki wprowadził nasz aparat… Dodam jeszcze kilka uwag dla wielbicieli detali, do których sama należę. Na stole czekały materiałowe serwetki, dania podano na podgrzanych talerzach, a marchewka z sałatki wycięta została w fantazyjną sprężynę. I choć jakościowo dobre, jedzenie nie oszałamiało, to dbałość o te właśnie detale, które z pewnością mają przełożenie na całość funkcjonowania restauracji sprawiają, że jestem na tak!

Jedzenie: 4-
Obsługa: 5-
Wystrój: 5-
Jakość do ceny: 5-


ON:
W związku z tym, że oferta lunchowa w restauracji Mosaica zmienia się codziennie i nigdy nie wiadomo co będzie następnego dnia, to wolałem tam najpierw zadzwonić, aby upewnić się, że dziś serwują akurat to, co jest zbieżne z naszymi kulinarnymi gustami. Jest to trochę kłopotliwe i osobiście wolałbym, aby z góry ustalili menu na cały tydzień. Z drugiej jednak strony zawsze to jakaś niespodzianka i urozmaicenie. Tym razem, obsługa oznajmiła, że oferta zawiera krem kalafiorowy, rybę panierowaną z ziemniakami puree i surówką z białej kapusty oraz ciasto maślane z jabłkiem. Jako że większość dań była zbieżna z naszymi gustami, to śmiało ruszyliśmy przed siebie. Trafiliśmy bez problemu, gdyż byliśmy tam już wcześniej. Ktoś kto nigdy nie był, mógłby mieć jednak mały problem. Na fasadzie hotelu, próżno bowiem szukać szyldu Mosaica. Jest za to dezinformujący szyld restauracji Flavoria.

Tak czy inaczej, byłem bardzo ciekaw, jak restauracja znana z dość wysokich cen i dość wyszukanych potraw, spisze się w przypadku lunchu w cenie 24 złotych. Warto jednak opowiedzieć trochę o ciekawym wnętrzu. Lokal został bowiem podzielony na cztery strefy, przy czym każda ma inny kolor dominujący i zupełnie inny wystrój. Elementem wspólnym jest tylko ten sam wzór na tapecie oraz fortepian który stoi na środku restauracji i jest widoczny z każdej ze stref. Jestem zatem spokojny, że większość z was odnajdzie swój klimat, jak nie w jednej to w drugiej, trzeciej lub czwartej sali. Mi najbardziej odpowiada sala czerwona, jednak w związku z faktem, że była wypełniona niemal po brzegi pracownikami biurowca Andersia, to usiedliśmy po raz pierwszy w sali szarej. Przechodząc jednak do sedna, to znając od paru godzin menu, nastawiałem się, że najmniej w moim guście może być krem kalafiorowy, jako że lubię wyraziste, a nie delikatne zupy. I tu zaskoczenie – krem był tak dobry i tak fajnie doprawiony, że nie obawiałem się już niczego. Ryba w panierce okazała się smacznym morszczukiem i choć niczym sama w sobie nie zadziwiała (taki domowy klimat), to wraz z doskonałym puree i ciekawą surówką, tak dobrze się akompaniowała, że nic więcej mi nie było trzeba. W dodatku mogłem wybrać sobie jeden z wielu soków, a na koniec dostałem jeszcze dwa puszyste kawałki ciasta z morelami (na wydrukowanej ofercie były co prawda jabłka, niemniej morele nawet lepsze). Pozwolę sobie przy tym wyrazić słowa uznania dla obsługi restauracji, która była w mojej opinii przesympatyczna, bardzo pomocna i kompetentna.

Podsumowując stwierdzam, że oferta lunchowa w Mosaice odbiega od dań serwowanych z menu tej restauracji, jednak sam do końca nie wiem, czy to aby nie jej atut. Mamy bowiem trochę domowy posiłek z domieszką najlepszej kuchni, a wszystko to w oryginalnym wnętrzu, przy wspaniałej obsłudze i za stosunkowo niewielkie pieniądze. Moim zdaniem naprawdę warto!

Jedzenie: 4
Obsługa: 5
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 5


KOSZTORYS:
2 x "Dobry lunch w dobrej cenie" (krem kalafiorowy, ryba panierowana z ziemniakami puree i surówką z białej kapusty, ciasto maślane z morelą, sok) – 48 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.56

ADRES: Poznań, Plac Andersa 3 (IBB Andersia Hotel)
INTERNET: www.mosaica.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...