Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia azjatycka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia azjatycka. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 czerwca 2012

MATII SUSHI / ocena 4.31

Matii Sushi to jedna z tych poznańskich restauracji, którą odwiedziliśmy już kilka razy, ale jak dotąd nie mieliśmy okazji podzielić się naszymi wrażeniami na blogu. Testowaliśmy ją już zarówno na wczesny lunch ze znajomymi, rodzinny obiad, czy imprezę firmową. Tym razem zdarzyła się jednak okazja do wyjścia we dwoje i relację z takiego właśnie najbardziej standardowego dla nas wyjścia, chcielibyśmy Wam przedstawić.


ONA:
Mam wrażenie, że Matii na stałe wpisało się w kulinarny krajobraz Poznania. I choć nie jest to najstarsza poznańska suszarnia, to wielokrotnie byłam świadkiem spektakularnych sporów (zarówno w Internecie jak i w tzw. realu) toczonych o to, który poznański sushi bar jest najlepszy. Najbardziej zażarta walka toczyła się pomiędzy zwolennikami nieistniejącego już sushi Sekai (na Krysiewicza), Sakany i Matii. Ja jeszcze wówczas byłam „wyznawcą” Sakany, niestety obecnie nie jestem w stanie się pod tą opinią podpisać, ponieważ dawno tego miejsca nie odwiedzałam (choć tylko tam w stałej ofercie znaleźć mogłam moje ulubione małże arktyczne).

Cokolwiek by jednak nie mówić i od której strony na problem nie spojrzeć, Matii z pewnością znajduje się w ścisłej czołówce poznańskich suszarni. Stąd każda wizyta w tym miejscu wiąże się z konkretnymi oczekiwaniami. Nie zdziwiło mnie zatem, że zaraz za progiem przywitała nas miła i uśmiechnięta Pani kelnerka. Wyjaśnię przy okazji (ponieważ spotkałam się z zarzutami, że nie każdemu odpowiada amerykański, sztuczny uśmiech), iż mam tu na myśli naturalny, szczery wyraz twarzy, który sprawia, że czujemy się mile widzianymi gośćmi, a nie natrętnymi klientami.

Z menu poza klasykami (o czym za chwilę) zdecydowaliśmy się na zupy. W moim przypadku była to udon unagi. W delikatnym, słodkawym bulionie oprócz makaronu udon znalazły się kawałki podpieczonego węgorza, omlet i grzybki shitake, które potęgowały nutę słodyczy w zupie. Wierzch posypano natomiast drobnymi, chrupiącymi płatkami, które przełamywały gładkość pozostałych składników. Całość bardzo smaczna, z pewnością doskonale sprawdzi się dla tych, którzy nie gustują w smakach pikantnych, a taka była właśnie (równie smaczna) balijska zupa Marcina. Prawdopodobnie nie byłabym sobą, gdybym się jednak do czegoś nie przyczepiła. Tym razem padło na porcję makaronu, która jak dla mnie była zdecydowanie za duża i trochę przytłaczała pozostałe składniki. Nie jest to jednak opinia znawcy tego konkretnego dania, a raczej subiektywna preferencja.

W menu Matii można znaleźć wiele ciekawostek takich jak np. sushi ze szparagami czy oliwkami. I choć nigdy nie postrzegałam siebie jako tradycjonalistki (a już szczególnie opinia ta nie sprawdza się w przypadku moich kulinarnych wyborów) to jednak pozostałam wierna najprostszym a zarazem najbardziej dla mnie ulubionym nigiri (w tym konkretnym przypadku z łososiem, rybą maślaną i kalmarem) i 2-3 składnikowym równie prostym maki (znów łosoś i tuńczyk w towarzystwie tykwy, kiszonej rzepy, ogórka czy awokado). Mając do dyspozycji te smakołyki bez żalu oddałam Marcinowi całą porcję zamówionego przez nas tatara, dlatego o nim wspominać nie będę. Samo sushi było subtelne w smaku i co wyjątkowe na skalę poznańską, miało w środku bardzo duże kawałki świeżej ryby. Rolki były przy tym tak zgrabnie zwinięte, iż nie wpływało to na wielkość poszczególnych krążków. Dało się również odczuć, że nie może tu być mowy o oszczędności na składnikach. Moją uwagę zwróciło także przywiązanie do estetyki podania, bo mimo tego, iż w niczym nie przypominało prostoty śniącego mi się po nocach sushi u Jiro Ono, zdecydowanie cieszyło oczy i pobudzało ślinianki do wzmożonej pracy.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może podobać się ciężkawy wystrój restauracji, czy lokalizacja w biurowcu (co niekoniecznie sprawdza się w przypadku romantycznych randek) ale kiedy po chwili przyzwyczaimy oczy do ciemniejszego wnętrza, usiądziemy w wygodnych fotelach i dostrzeżemy kilka japońskich wizualnych smaczków, z pewnością damy się uwieść Matii na dłużej. Podsumowując, Matii polecam, o restauracji słyszałam zresztą niemal same dobre opinie, a te jednostkowe i mniej pochlebne padały wyłącznie z ust konkurencji.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4



ON:
Wnętrze Matii jak najbardziej trafia w mój gust. Jest i nowoczesne i z klimatem. Dobrze się w nim czułem kilka lat temu. Dobrze się w nim czuję i teraz. Zauważyłem natomiast, że na minus zmieniła się karta menu. Dawniej było można bowiem zakosztować wykwintnych dań kuchni ciepłej - zarówno rybnych, jak i mięsnych. Teraz ich nie dostrzegłem. Zwróciłem za to uwagę, że karta w 95% pokrywa się z menu siostrzanego Violet Sushi & Yakitori. Przyznam, że jakoś nie łapię zamysłu, w którym w odległości zaledwie 800 metrów funkcjonują dwa lokale tej samej firmy, różnie nazwane i różnie wystrojone, ale z niemalże identycznym menu. Jak dla mnie sprowadza się to do tego, że jak lubisz czerwony, to idziesz do Matii, a jak lubisz fioletowy, to wybierasz Violet ;)

A jako, że w Violet niesamowicie smakowała mi zupa balijska, to i w Matii ją zamówiłem. Razem z Anią skomponowaliśmy sobie też zestaw złożony z naszych klasyków sushi - futomaki (z łososiem, z tuńczykiem i z grillowanym łososiem), oraz nigiri  (z rybą maślaną i z kalmarem). Do tego domówiliśmy też dwie bardziej uwspółcześnione wersje sushi, których w Matii bynajmniej nie brakuje - futomaki z mixem łososia, tuńczyka i ryby maślanej oraz nigiri z opalanym łososiem. Gdy zastanawiałem się jeszcze nad domówieniem gunkana z tatarem, Pani kelnerka wspomniała o aktualnej promocji "Siekanie na żądanie", na którą to ostatecznie się zdecydowałem - zamawiając tatar z tuńczyka serwowany na lodzie.

Przed właściwym posiłkiem otrzymaliśmy miłe czekadełko w postaci  małej porcji mieszanki warzyw (kapusty, marchewki, ogórka i cebuli), która została skropiona delikatnym sosem i posypana sezamem. Dalej przyszła kolei na zupę balijską, która była zarówno idealną mieszanką - ostrego, kwaśnego i słodkiego, jak i obfitowała w bogactwo dodatków, ale o tym akurat rozpisywałem się już tutaj, więc przejdę do tatara z tuńczyka podanego z jajkiem przepiórczym i szczypiorkiem, który choć całkiem smaczny, to wypadł poniżej moich (wysokich) oczekiwań. Pierwsza rzecz, że był nazbyt mdły w smaku, mimo iż Pani kelnerka dopytywała, czy przyrządzić go bardziej na ostro, czy na łagodnie, a ja wskazałem na to pierwsze. Druga sprawa, że tatar był tak mocno ubity w formę, że nie widziałem w nim choćby kawałka tuńczyka. Raczej była to jedna zbita masa, którą próbowałem rozdzielać na mniejsze cząstki. Żeby jednak nie było - była to dobra masa (choć mogłaby być lepsza). Sushi natomiast oczekiwań nie zawiodło wcale - raz, że przyrządzone na bardzo wysokim poziomie, a dwa, że gdzie jak gdzie, ale w Matii nie oszczędzają, ani na rybie, ani na wielkości kawałków. Jedyne czego mi w sushi brakowało, to trochę wyraźniejszych smaków, ale rozumiem, że takie właśnie proste smaki zamówiliśmy. No nic, chciałoby się oczywiście zamówić w Matii cały talerz nowości - od Red Dragon, po Red Tiger, ale te frykasy kosztują 59 złotych, zatem aż trzykrotnie więcej niż nasze sprawdzone klasyki. Tyle o moich małych marzeniach, a póki co przyznaję 5+ za zupę, 4 za tatar i 4+ za sushi.

Matii uzyskało najwyższą ogólną notę z wszystkich ocenionych przez nas sushi barów. Uczciwie muszę jednak zauważyć, że samo jedzenie zostało przez nas wyżej ocenione w Sakanie i... Violet. Sztuka jaka udała się przy tym tylko tutaj to idealne wyważenie i wysoki poziom zarówno pod kątem jedzenia, obsługi, wystroju, jak i cen. Tym Matii wygrywa i za to Matii cenię.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zupa udon unagi z makaronem udon, węgorzem, tamago i grzybami shitake - 18 zł.
Zupa balijska z krewetkami, kurczakiem, pędami bambusa, chilli, sambalem i togarashi - 18 zł.
Tatar z tuńczyka serwowany na lodzie - 35 zł.
2 x nigiri z opalanym łososiem - 14 zł.
2 x nigiri ibodai (z rybą maślaną) - 14 zł.
2 x nikiri ika (z kalmarem) - 15 zł.
6 x grill sake (grillowany łosoś, ogórek, sałata, słodki sos, sezam, dressing) - 22 zł.
6 x sake futomaki (łosoś, ser filadelfia, sałata, ogórek, awokado) - 19 zł.
6 x tuna futomaki (tuńczyk, dressing, sałata, ogórek awokado) - 25 zł.
6 x maxi futo (łosoś, tuńczyk, ryba maślana, ser filadelfia, sałata) - 25 zł.
Czajniczek zielonej herbaty - 10 zł.
Suma: 215 zł

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.31

ADRES: Poznań, Plac Andersa 5 (budynek PFC)
INTERNET: www.matii.pl

Bookmark and Share

czwartek, 15 marca 2012

WOOK / ocena 3.38

W związku z tym, że programowo unikamy restauracji sieciowych, wyjścia do Wooka nie planowaliśmy. Zmieniliśmy jednak zdanie przy okazji piątej z kolei prośby od Czytelników bloga o sprawdzenie właśnie tego miejsca. Postanowiliśmy zaryzykować, tym bardziej, że kolejne sugestie, które do nas trafiały dotyczyły odwiedzania restauracji tańszych niż dotychczas. Mamy kilka pomysłów na takie właśnie posty, a tymczasem zapraszamy do przeczytania krótkiej relacji z wizyty w Wooku.



ONA:
Piekielny (czerwono-czarna kolorystyka) wystrój Wooka ma zdaje się tylko jeden azjatycki akcent - duże chińskie lampiony zawieszone nad barem. Całość jest nieco ciemna i przypomina bardziej duże amerykańskie sieciówki, niż klimatyczne azjatyckie knajpki. To co najbardziej rzuca się w oczy to centralnie ustawiony bar i wrażenie, że miejsca dla zgłodniałych klientów nie powinno tu zabraknąć nawet w najbardziej ruchliwy dzień.

Po zweryfikowaniu cen i zdjęć w menu doszliśmy do wniosku, że poszczególne dania są tu raczej niewielkich rozmiarów i aby się najeść najlepiej zamówić co najmniej kilka pozycji. Miało to oczywiście swoje dobre strony, ponieważ mogliśmy wyrobić swoje opinie o restauracji na podstawie większej ilości "specjałów". Mimo to nasz posiłek potrafiłabym określić zaledwie w trzech słowach: słono, tłusto i ciężkostrawnie. Wiem również, że na pewno nie poleciłabym nikomu mdłej ryby w sosie curry (kiepska jakościowo mrożona ryba i mało wyrazisty sos zdecydowanie odrzucały mnie od tego dania). Nasze pozostałe wybory były natomiast raczej przeciętne i jak dla mnie nie wyróżniały się niczym co zasługuje na szczególną uwagę. Jeżeli jednak musiałabym wskazać najlepsze danie, byłyby to kalmary w ciemnym sosie (duży plus za to, że nie były "gumowate"). Ujęło mnie również to, że warzywa w większości dań oprócz ryżu po kantońsku były świeże, a nie z mrożonki. Wiem, że nie powinnam się tym zachwycać, ale nie raz w restauracjach teoretycznie uważanych za lepsze przyszło mi jadać warzywa mrożone, nawet w środku lata. Dwa słowa należą się również obsłudze kelnerskiej. Pan, który zajmował się naszym stolikiem, od początku był bardzo miły i chętny do pomocy – cierpliwie tłumaczył sposób zamawiania dań widząc, że jesteśmy tu po raz pierwszy. W pewnym momencie jednak jego entuzjazm, chęć pomocy i złapania kontaktu z klientem zaczynał zmierzać w kierunku granicy ciężkiej nachalności. I kiedy podczas płacenia rachunku musieliśmy wysłuchać serię żartów na temat pocztu królów polskich, mieliśmy ochotę po prostu wziąć nogi za pas.

Trudno mi polecić to miejsce na jakąś szczególną okazję. Poziomem nie odbiega raczej od większość chińsko-polskich przybytków. Mogę sobie jednak wyobrazić sytuację, że od czasu do czasu przychodzi ochota na coś mniej wyszukanego, słonego i tłustego, co można podlać solidną porcją chmielowego napoju. I chyba dla takich okazji Wooka stworzono.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 3


ON:
Sfinks Polska S.A. ma w swoim restauracyjnym portfolio trzy marki - Sphinx (który znam bardzo dobrze, jak zapewne każdy z Was), Chłopskie Jadło (w którym jadłem raz i nie specjalnie mnie ujęło), no i Wook (którego byłem ciekaw).

Wystrój restauracji Wook trąci mi za bardzo dyskoteką. Nie powiem, przestronne, podświetlone wnętrza robią wrażenia, gdy idzie się przez całą restaurację zająć miejsce przy stoliku, ale jak już się zasiądzie i zobaczy plamy na obrusie, a do tego umazane plastikowe podstawki (które sam wycierałem ile sił, aby zdjęcia jakoś wyglądały), to pozytywne wrażenia ulatują i zostaje wrażenie dyskoteki.

Obsługa początkowo wzorowa (pomyślałem - szkoła Sphinxa - a musicie wiedzieć, że kelnerzy ze Sphinxa w mojej ocenie wykonują swój fach często lepiej niż ich koledzy i koleżanki w co poniektórych restauracjach z blogowego TOP 10), później trochę odleciała w swój zakręcony świat (i wówczas zacząłem się zastanawiać, czy nie trafiliśmy na jakiegoś totalnego freaka - bo rozumiem, że bezpośredni gość i chcę rozluźnić atmosferę, ale wszystko powinno mieć swoje granice).

Co do jedzenia, to z pewnością zamówiliśmy go za dużo. W e-mailach do nas wspominaliście o mikro porcjach i konieczności łączenia zestawów i chyba za bardzo sobie Wasze rady do serca wzięliśmy. Jeśli miałbym doradzać post factum, to przy wyjściu w dwie osoby wystarczą Wam dwie zupy, jedna wspólna porcja ryżu, dwa dania główne, jedna wspólna sałatka i jeden wspólny deser, co daje 7 porcji, zamiast zamówionych przez nas 11. Umówmy się, że nie jest to przy tym jedzenie, nad którym można by się długo rozwodzić. Krótko zatem podsumowując - zupa była dobra, ryż średni, surówka średnia, kalmary dobre, sakiewki z krewetkami dobre, ryba kiepska, wołowina dobra, makaron dobry, a deser średnio-dobry. Z pewnością nie jest to jedzenie dla wyrobionych azjatycko smakoszy, ale chcę wierzyć w to, że chociaż część z tych, którzy w Wooku rozpoczynają przygodę z kuchnią azjatycką, pójdzie w swoich poszukiwaniach dalej.

Jako nietypowe zakończenie, pozwolę sobie podesłać Wam link do artykułu opisującego historię, która mnie swojego czasu strasznie zbulwersowała. Gdybym to ja był bowiem zarządzającym Sfinks Polska, to taki wiceprezes, wyleciał by u mnie z hukiem, a taki kelner dostałby nagrodę za podejście do klienta.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-



KOSZTORYS:
Zupa kokosowa - 6 zł.
Ryż biały - 6 zł.
Ryż po Kantońsku - 6 zł.
Surówka KIMCHI - 6 zł.
Surówka z białej kapusty - 6 zł.
Kalmary w ciemnym sosie - 8 zł.
Ryba panierowana w sezamie - 8 zł.
Makaron sojowy z krewetkami - 8 zł.
Sakiewki z krewetkami - 8 zł.
Wołowina na chrupiąco - 8 zł.
Słodkie kuleczki zhimaqiu w sezamie - 6 zł.
Dzban piwa Okocim 1,5 - 15 zł
Suma: 91 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.38

ADRES: Poznań, ul. Fredry 12
INTERNET: www.wook.pl

Bookmark and Share

czwartek, 12 stycznia 2012

GOKO restauracja japońska - cz. II / ocena 4.17

Restaurację Goko odwiedziliśmy z blogiem półtora roku temu, niemniej wówczas z racji wystosowanego zaproszenia postanowiliśmy nie przyznawać ocen. Czas na właściwą recenzję przyszedł zatem teraz, tak jak i czas na sushi, gdyż ostatnio skupialiśmy się na daniach gorących. I choć recenzja jest jedna, to wizyty w krótkim czasie były trzy. Skąd taka intensywność? Po pierwsze - uczestniczyliśmy w organizowanym przez Goko kursie sushi i mieliśmy okazję przekonać się, że znają tam się na rzeczy. Po drugie - do końca roku 2011 obowiązywała promocja "Najlepsze może być najtańsze" i żal było z tego nie skorzystać :)

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Choć wyjścia do Goko nie planowaliśmy, a przynajmniej jeszcze nie teraz, dotarliśmy tam w efekcie bardzo spontanicznej decyzji. Z pewnością niebagatelny wpływ na wybór lokalu miał kurs sushi, w którym wzięliśmy udział kilka tygodni wcześniej. Wprawdzie od czasu zobaczenia filmu "Jiro śni o sushi" nie przestaję myśleć jak dokonać tego, żeby do restauracji Sukiyabashi Jiro zawitać (uwzględniając  realistyczne podejście do stanu mojego konta oraz  fakt, że Jiro Ono ma 85 lat i to, że przed wizytą chciałabym poznać japoński w stopniu choćby podstawowym*), to opowieści na kursie sushi podziałały na mnie na tyle sugestywnie, że to właśnie Goko miało mi namiastkę wizyty u Jiro zapewnić.

Wnętrze lokalu jest dobrze nam znane - estetyczne, designerskie, ale przyjemne dla oka i nie wiejące chłodem. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do poprzedniej recenzji. Obsługa zajęła się nami zaraz od progu, nie pozwalając na siebie czekać ani przez chwilę oraz szybko rozwiązując kwestię kurtek. Szczerze mówiąc nie znalazłam nic do czego mogłabym się przyczepić (choć takie spostrzeżenie pojawiło się w przypadku Marcina).  Ujęło mnie również profesjonalne podejście Pani kelnerki do kryzysowej sytuacji, która miała miejsce przy sąsiednim stoliku (nie chcę jednak wdawać się tu w szczegóły ponieważ to nie ja byłam uczestnikiem zdarzenia).

Z założenia miało to być wyjście bez szaleństw w zamówieniu, dlatego postanowiliśmy skupić się na suszarskich podstawach -  rybie maślanej i łososiu, jedyną ekstrawagancja w tym przypadku były dwa gunkany z tatarem z łososia (osobiście nawet ich nie spróbowałam zrzekając się swojej porcji na rzecz dodatkowego, ulubionego przeze mnie  nigiri). Nie mogłam jednak odmówić sobie sałatki Wakame, której marynowane wodorosty podrasowane subtelną ostrością  chili bardzo mi smakowały  (nawet jeśli mój entuzjazm względem sałatki opadł, kiedy identyczną w smaku i wyglądzie znalazłam w Kuchniach Świata). Sałatka pojawiła się tuż po przyjemnym  czekadełku (warzywa w delikatnym sosie sezamowym). Wersja Goko wzbogacona została o aksamitne tofu i ćwiartki koktajlowych pomidorków (te ostatnie wg. mnie były niepotrzebne). Pomijając dywagacje na temat pochodzenia sałatki i tak stwierdzam, że bardzo ją lubię i cieszę się, że poznałam ją właśnie dzięki Goko.  Co do sushi nie mam w sumie żadnych zastrzeżeń. Przede wszystkim szybko przygotowane i przepięknie podane – kilka drobnych dekoracji naprawdę cieszyło oko. Wiadomo jednak, że najważniejszy jest smak – a tu było świeżo i apetycznie. Jędrne kawałki ryby rozpływały się w ustach, a kawałki nigiri były w idealnych rozmiarach (nie chodzi mi tu wprawdzie o mityczne 111  ziaren, a raczej o łatwość konsumpcji).  Do posiłku zamówiliśmy czystą, zieloną herbatę – której bardzo wyrazisty i intensywny smak stanowił doskonały akompaniament do posiłku.

I tu właściwie moja opinia mogłaby się z grubsza zakończyć, gdyby nie historia, którą po dłuższym zastanowieniu chciałabym przywołać. Otóż, pełna entuzjazmu po kursie i naszej całkiem udanej wizycie w Goko, pomna trwającej do grudnia ciekawej promocji postanowiłam namówić swoją rodzinę, aby na kolejną kolację wybrali się razem z nami właśnie do Goko porzucając tym samym plany odwiedzenia jednego z ulubionych  przez siebie poznańskich sushi barów. Po moich nieco podstępnych namowach rodzina uległa i tak trafiliśmy do Goko niespełna tydzień później. Zaczęło się równie przyjemnie, niestety w trakcie pojawiły się tzw. „schody”. Zacznijmy od  zamówienia - głośno wyraziliśmy swój podziw dla pamięci Pani kelnerki, która przyjęła bardzo duże zamówienie bez jego zapisywania. Nie obyło się jednak bez pomyłki, która polegała na tym, że dostaliśmy kilka pozycji więcej niż zamawialiśmy (co oczywiście zostało uwzględnione w rachunku). W związku z tym, że amatorów sushi pośród nas nie brakowało postanowiliśmy  potraktować  to jako dodatkową przyjemność. Druga sprawa, która mnie rozczarowała, to sposób podania sushi. Podczas wcześniejszej wizyty podano je naprawdę estetycznie i z pomysłem, natomiast za drugim razem nasze zamówienie zostało dosłownie upchnięte w dużej drewnianej łodzi  (poszczególne rolki były ze sobą mocno ściśnięte wręcz sklejone, a nigiri od upychania uległy mniejszej lub większej deformacji). Tym razem nie było też żadnych dekoracji, a ściśnięte i sklejone rolki były bardzo trudne do wydobycia. Koniec końców rozczarował mnie także stan toalety, gdzie po podłodze walały się kawałki papieru – resztę szczegółów pominę. Dotychczas przy każdej naszej wizycie w Goko, po restauracji krążył jeden z właścicieli, tym razem nie widzieliśmy żadnego z nich (i być może to tu był pies pogrzebany). Rodzina widząc moją konsternację i wręcz wypisane na twarzy wyrzuty sumienia stwierdziła, że „nie było tak źle” i zamówiła dodatkowo zestaw na wynos dla nieobecnych. Cóż, przełknęłam małą łyżkę dziegciu, ale skłoniło mnie to do refleksji nad odpowiedzialnością za polecenie jakiegoś lokalu. Bardzo wyraźnie dotarło do mnie bowiem, jak jednostkowy charakter mają nasze opisy i nawet jeśli gdzieś bardzo nam się podobało, albo przeciwnie było nieciekawie, następnym razem może być zupełnie inaczej. Najlepiej byłoby odwiedzić każdą restaurację po kilka razy i dopiero wtedy pokusić się o recenzję, ale na to zdecydowanie brak nam czasu i pieniędzy. Zresztą czy na pewno dałoby to gwarancję, że kolejnym razem będzie równie dobrze/źle?

Wracając jednak do głównego wątku -  Goko nadal polecam, ponieważ dla ostatecznego upewnienia się w opinii wybraliśmy się tam jeszcze raz i znów było naprawdę fajnie. Wizytę z rodziną traktuję zatem póki co jako jednorazową wpadkę, która mam nadzieję nie spotka żadnego z Was. 

* W przypadku wizyty u Jiro poza problemami z zamówieniem miejsca przez obcokrajowców należy się również liczyć z koniecznością rozmawiania po japońsku.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4



ON:
Od jakiegoś czasu staram się ułożyć sobie w głowie ranking poznańskiego sushi i nie bardzo mi to wychodzi. Wiem rzecz jasna gdzie mi sushi smakuje bardzo, a gdzie trochę mniej, ale niuanse smaku w obrębie pierwszej ligi suszarni są trudne do wychwycenia, gdyż zazwyczaj między wizytami mija więcej niż tydzień. Nie traktujcie zatem moich opinii, jak prawd za które dałbym się pokroić. Są to bowiem jedynie pewne wyobrażenia zbudowane na tym, co byłem w stanie zapamiętać. Przywołam tutaj przykład zorganizowanej przez nas degustacji rogali świetomarcińskich - pewna miła osoba zgłosiła w niej swój udział, informując nas, że przyniesie ze sobą rogale z cukierni X, gdyż właśnie tych jest zagorzałą fanką. Okazało się jednak, że gdy oceniliśmy je w ciemno wypadły stosunkowo słabo. Co jednak najciekawsze, gdy sprawdziliśmy formularze ocen, to u tej osoby, która była ich fanką - wypadły jeszcze słabiej. Nauczyło mnie to tyle, że wydać opinię jest łatwo, ale tylko degustacja porównawcza może przynieść wnioski naprawdę rzetelne. Pozwólcie zatem, że swój ranking sushi ogłoszę dopiero wówczas, gdy jednego dnia przyjdzie mi porównać to przyrządzane w Goko, Kyokai, Sakanie, Violet (kolejność alfabetyczna).

Skupić chciałbym się teraz na obsłudze, ale skoro we wstępie poświęciłem tyle miejsca metodologii, to postaram się jeszcze tutaj wytłumaczyć dlaczego oceniając dany aspekt (np. obsługę) wytykam czasem błędy, zamiast cały obraz nakreślić. Przede wszystkim zwracam uwagę na zachowania niestandardowe i wspominam zazwyczaj o czymś co wybija się albo na plus, albo na minus. Jeśli obsługa działa sprawnie, ale w ramach bądź co bądź swoich obowiązków – to nie mam za bardzo o czym pisać. Jeżeli jednak przez 85% czasu wizyty obsługa jest poprawna, a przez 15% nie – to pozwalam sobie wykazać właśnie te braki, nie poświęcając kolejnych linijek tekstu, aby pochwalić, że cała reszta była OK. - podano nam posiłek na czystych talerzach, Pani nas nie wyzywała, zapytała czy nam smakowało. To wszystko jest niejako oczywiste. Opisuję zatem tylko te sytuacje, które szczególnie mnie ujęły lub też te, które wyraźnie mi się nie spodobały. Później zestawiam to z całością (tą często nieopisaną) i wówczas wystawiam finalną ocenę. W przypadku Goko będzie to czwórka na szynach, gdyż trafiło się kilka obszarów do dopracowania.

Nie spodobało mi się, gdy Pani kelnerka skierowała nas jednoznacznie i bez jakiejkolwiek dyskusji do najgorszego stolika w całej sali. Rozumiem, że był to ostatni wolny stolik na 2 osoby, ale były wolne jeszcze dwie czwórki, których nam odmówiono (do końca naszej wizyty pozostały wolne, choć jeden z nich w pojedynkę zajmowała czasem właścicielka lokalu). My zasiedliśmy pokornie tam gdzie nam wskazano, ale w trakcie posiłku byliśmy świadkami sceny, gdy dwójka gości przymierzała się do pustego stolika 4-osobowego, ale kelnerka wyraźnie im oznajmiła, że aktualnie mogą zająć miejsce tylko przy barze. Goście ci wyszli z restauracji i teraz pytanie do restauratorów – czy warto ratować miejsca dla 4 klientów, którzy mogą nie dotrzeć tego wieczoru do restauracji, kosztem straty 2 klientów, którzy już w niej byli? Moim zdaniem nie warto, ale wrócę do naszego stolika przy którym siedziałem nie naprzeciw Ani (jak lubię najbardziej przy stolikach dwuosobowych), tylko pod kątem, a w dodatku po mojej lewej stronie wystawała ściana, która ograniczała mi zarówno ruchy, jak i pole widzenia. Wytrzymałem tak jakieś dwie minuty po czym stwierdziłem, że jednak płacę za to miejsce i powinienem wymagać wygody, a nie pokornie przyjmować co dają. Zapytałem więc Panią kelnerkę, czy mogę przestawić krzesło i usiąść naprzeciw Ani. Kelnerka odpowiedziała, że tylko jeśli Pani siedząca stolik za nami wyrazi na to zgodę. Było to o tyle krępujące pytanie, że roszada ta w najmniejszym stopniu nie ingerowała w komfort jej siedzenia (inaczej bym tego w ogóle nie zaproponował). Tym sposobem na 5 sekund byłem zdany na łaskę i niełaskę innego gościa restauracji. Kelnerka trochę ryzykowała, bo jakby Pani siedząca za nami nie wyraziła zgody, to pewnie byśmy wyszli, a to już by była czwórka straconych klientów w 30 minut i wszystko przez standardy obsługi. Jak bym mógł jeszcze coś w kwestii obsługi doradzić, to odstąpiłbym od pomysłu, aby kelnerka zapamiętywała całe zamówienie w pamięci (w klasycznej restauracji zamawia się zazwyczaj kilka dań, ale w przypadku sushi bywa ich kilkanaście). I choć wszystko podczas tej wizyty zgadzało się z zamówieniem, to denerwowałem się, że tak nie będzie i nienaturalnie wszystko powtarzałem dwukrotnie, głośno i wyraźnie. A że przy kolejnych dwóch wizytach były jednostkowe pomyłki w zamówieniu (a to dwa nigiri za dużo, a to maki z surową ryba, zamiast grillowanej), to jednak warto te kwestię co najmniej przemyśleć. Obsłudze przydałby się także uśmiech, gdyż w Goko nigdy go nie widziałem. Rozumiem, że pozują na chłodnych profesjonalistów, ale uśmiech to uśmiech i dobrze jak jest :)

Najważniejsze jest jednak jedzenie. Sałatka tofu sarada jak zawsze była świetna (tak jak i czekadełko), choć porównując zdjęcia sprzed półtorej roku - wówczas była bardziej orientalnie przyozdobiona. Inna sprawa, że wtedy była to nowość w Poznaniu, podczas gdy w ostatnim czasie podobne widywaliśmy w menu Planet Sushi, czy na trzecich urodzinach Kyokai. Tak zresztą jak Ania wspominała - chcąc nie chcąc czar prysł, gdy mogliśmy przyrządzić ją sami, kupując mrożoną Goma Wakame firmy Seefood Market, która smakowała identycznie. Plus jednak za to, że to w Goko się w niej zakochaliśmy i zawsze ją tam zamawiamy. Co do samego sushi, to nigdzie w Poznaniu nie widziałem ładniej podanego (tyczy się 1 i 3 wizyty). W kwestii jego smaku również jest bardzo dobrze i tylko dwa niuanse mnie nie przekonały - za kwaskowe zestawienie marynowanej śliwki w futomaki z rybą maślaną oraz za mdły tatar z łososia w gunkanie. Trochę krótki to opis, jak na to, że jedzenie jest najważniejsze, ale konia z rzędem temu, kto opisze smak surowej ryby w sushi. Ja myślę, że jeśli lubi się sushi to już ze zdjęć sporo można poznać. Zainteresowanych zachęcam zatem do kontemplowania tych wykonanych przez nas ;)

Goko chwali się często, a przykładem tego są hasła typu „najlepsze sushi w mieście”, czy też „najlepsze może być najtańsze”. Ja wcale taki pewien nie jestem, czy jest to rzeczywiście najlepsze sushi w Poznaniu, a wręcz zdaję mi się, że trochę lepsze próbowałem w Sakanie i Violet. Tak, jak jednak wspominałem na początku - są to jedynie pewne wyobrażenia zbudowane na tym, co byłem w stanie zapamiętać, a które to postaram się zweryfikować w przyszłości. Jedno jest jednak pewne – trwająca kilka miesięcy promocja była prawdziwą okazją i z pewnością było to w naszym mieście najlepsze sushi w tej cenie. Przyznam, że nie miałbym potrzeby chodzić na nie gdziekolwiek indziej, gdyby wciąż taka promocja trwała. Tak jednak nie jest – skończyła się 31 grudnia 2011, a wprowadzona na jej miejsce zniżka 20% na sushi przy barze, nie wydaje się już tak atrakcyjna.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4=
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4 (5+ podczas promocji "Najlepsze może być najtańsze")


KOSZTORYS:
Tofu sarada (sałatka z glonów wakame z serkiem tofu posypana białym i czarnym sezamem) x 2 - 20 zł.
2 x nigiri sake (łosoś norweski) - 15 zł.
2 x nigiri ibodai (ryba maślana) - 15 zł.
2 x nigiri ika (kalmar) - 9 zł.
2 x sake tatar (z siekanym łososiem) - 23 zł.
6 x sake filadelfia maki (łosoś, awokado, sałata, serek philadelphia) - 18 zł.
6 x ibodai maki (ryba maślana, ogórek, sałata, śliwka ume) - 18 zł.
6 x sake yaki (grillowany łosoś, serek philadelphia, ogórek, sałata, sos kabayaki) - 18 zł.
6 x ibodai yaki (grillowana ryba maślana, awokado, sałata, serek philadelphia, sos kabayaki) - 18 zł.
Herbata shincha aracha - 9 zł.
Suma: 163 zł  (109,40 zł w promocji "Najlepsze może być najtańsze")

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.17

ADRES: Poznań, ul. Woźna 13 (przy Mostowej)
INTERNET: www.goko.com.pl

Bookmark and Share

piątek, 16 września 2011

SUSHI SAPPORO / ocena 3.66

Zdajemy sobie sprawę, że oferta sushi barów w Poznaniu jest dość bogata, a w naszym zestawieniu wciąż brakuje kilku najpopularniejszych, jak choćby Matii, Sekai, czy Kyokai. W przyszłości chcielibyśmy te braki nadrobić, tymczasem jednak w efekcie bardzo spontanicznej decyzji, odwiedziliśmy oddalone od centrum, a przez to i mniej znane Sushi Sapporo.


ONA:
Przed wizytą w sushi Sapporo nie miałam sprecyzowanych oczekiwań. Ot, taka nieoczekiwana wyprawa w nieznane. Domyślałam się może, że nie będzie to pierwsza liga lokali specjalizujących się w japońskich przysmakach, ale może warto zaryzykować – bo właśnie w ten sposób odkrywa się czasem kulinarne perełki.

Wnętrze nie wyróżniało się niczym specjalnym – niewielka sala z wysokim drewnianym barem, ściany w jasnych kolorach, pasujące kolorystycznie lampy oraz japońskie akcenty dekoracyjne. Jedynym bardziej wyrazistym elementem były brązowe krzesła z wysokimi oparciami i minimalnie za wysokie stoliki (czułam się trochę nienaturalnie nawet przy moich 177 cm wzrostu). Po krótkiej wymianie zdań dowiedziałam się, że Marcin waha się nad dokładnie tymi samymi zupami co ja. Postanowiliśmy zatem wziąć je obie i wymienić się miseczkami w połowie jedzenia. Zaczęłam od zupy szefa, która miała być pikantnym bulionem z owocami morza i makaronem sojowym. Faktycznie bulion był dość pikantny, choć poza ostrymi akcentami nie miał żadnej głębi, powiedziałabym nawet, że był trochę wodnisty (z dwojga złego może to i lepsze niż bombardowanie kubków smakowych chemicznymi ulepszaczami). Na plus natomiast liczę naprawdę solidną porcję owoców morza i łososia. Jeśli chodzi o sam płyn, bardziej smakowała mi zupa rybna, od której zaczął Marcin. Była równie pikantna, ale bardziej skoncentrowana w smaku (z dodatków były jednak tutaj tylko kawałki ryb). Co do sushi, to wybrany przez nas zestaw należał raczej do klasyków (maki z łososiem, tuńczykiem, pieczonym węgorzem i łososiem oraz nigiri z łososiem, tuńczykiem i rybą maślaną). Mam tutaj dwie uwagi, po pierwsze ryż. Był trochę zbyt kleisty (wybaczcie naturalizm, ale mówiąc dosłownie przylepiał się nawet do zębów), poza tym w kawałkach nigiri było go trochę za dużo przez co konsumpcja poszczególnych kawałków wywołała nieco komiczny efekt. Po drugie bardzo pikantny sos do maki z tuńczykiem - jego ostra nuta po prostu zdominowała pozostałe składniki. Na pewno ma on swoich zwolenników, ja natomiast wolałabym, żeby go nie było. Moje odczucia po posiłku oscylowały gdzieś pośrodku skali doznań – obyło się bez dramatu, ale i bez rewelacji. Co do obsługi, w trakcie posiłku była prawie niezauważalna, ale zabłysnęła charakterem po koniec, kiedy Marcin robił zdjęcia lokalu (okazało się że sushi masterzy są chętni do pozowania do zdjęć, a panie kelnerki do opowiadania o swoich ulubionych deserach z karty).

Sushi Sapporo jest dla mnie fenomenem przede wszystkim ze względu na lokalizację. Restauracja mieści się bowiem na obrzeżach Poznania i jestem pewna, że poza pracownikami biurowca, mieszkańcami tamtych okolic oraz szczęśliwymi posiadaczami samochodu, którym regularnie zdarza się tamtędy przejeżdżać, Sapporo nie ma innych stałych klientów. Wyprawa z centrum miasta byłaby może warta świeczki gdyby Sapporo stanowiło konkurencję cenową dla innych poznańskich suszarni, niestety jest to tylko moje pobożne życzenie.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


ON:
Przyznam uczciwie, że przed wizytą w Sushi Sapporo naprzemiennie nachodziły mnie, a to obawy, a to nadzieje związane z tym miejscem. Główna obawa była taka, że skoro jest to daleko od centrum, to niewielu klientów tam pewnie błądzi, a skoro tych brakuje, to i zapewne zatrudniony jest tam tylko jeden sushi master (pełniący jednocześnie rolę kelnera), a co gorsza ma do dyspozycji zaledwie kilka i to wątpliwej jakości kawałków surowej ryby. Gdy już jednak zapominałem o czarnym scenariuszu, to w mojej głowie malowało się marzenie o lokalu na uboczu, w którym ceny sushi są o połowę tańsze, aniżeli w lokalach z centrum, gdyż to te ostatnie obciążone są horrendalnymi czynszami za wynajem. Jak pokazała jednak wizyta w Sushi Sapporo - niepotrzebne były to obawy i płonne to były nadzieje.

Na wstępie zobaczyłem 4 zajęte stoliki - i już odetchnąłem, że są goście. Dalej zliczyłem na szybko obsługę: 1 kucharz, 2 sushi masterów, 2 kelnerki - i już byłem całkowicie spokojny, że nie jestem w żadnym sushi barze na niby, tylko w całkowicie normalnym tego typu przybytku.

Pozwolę sobie tym razem ominąć tradycyjny akapit o wystroju, obsłudze i samym sushi, gdyż jak wspomniałem - mamy tutaj do czynienia z typowym przedstawicielem gatunku - niczym się on nie wybija, ale też niczym specjalnie nie zaniża średniej poznańskich sushi barów. Dwie rzeczy tylko spokoju mi nie dają. Pierwsza to detal, którą była temperatura grillowanego łososia i pieczonego węgorza w futomaki -  ryby nie były ciepławe, ani nawet letnie, ale całkowicie ostygłe. Obsługa szła bardzo sprawnie, nie jest zatem możliwe, aby wystygły w trakcie podania. Sushi master musiał mieć już wystudzone kawałki w rękach, tak więc z jakiegoś powodu - świadomie i celowo tak właśnie grillowane sushi podają. Osobiście uważam, że potrawa na tym wyraźnie traci. Druga rzecz to już ogół, który rozbija się o finanse i odnosi do moich płonnych nadziei. Kolokwialnie mówiąc, nie po to człowiek jedzie na obrzeża miasta, aby zapłacić ponad 200 złotych, gdyż w tym budżecie spokojnie zmieściłby się w centrum. Tak, czy inaczej - w promieniu 8 kilometrów lepszego i tańszego sushi nie znajdziecie, bo jest to jedyna suszarnia w tej okolicy.

Na koniec muszę napomknąć, że sushi bary oceniamy w swojej kategorii i nie sprawdza się (przynajmniej w naszym przypadku) porównywanie ich oceny końcowej z ocenami, które uzyskały restauracje z innego rodzaju kuchnią. Jako wielbiciele sushi chętniej wrócimy bowiem do sushi baru ocenionego na 3.66, aniżeli do restauracji z kuchnią europejską ocenioną przez nas na 3.96.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3


KOSZTORYS DLA 2 OSÓB:
Zupa Szefa (ostra zupa z owocami morza, łososiem, warzywami i makaronem sojowym) - 20 zł.
Zupa Sapporo (ostra zupa rybna z warzywami) - 14 zł.
2 szt. nigiri z łososiem - 13 zł.
2 szt. nigiri z rybą maślaną - 13 zł.
2 szt. nigiri z tuńczykiem - 18 zł.
5 szt. futomaki z łososiem, awokado, ogórkiem i sałatą - 20 zł.
5 szt. futomaki z tuńczykiem, rzepą, serkiem i sałatą - 23 zł.
5 szt. futomaki z grillowanym łososiem, sosem teryaki, awokado i sałatą- 22 zł.
5 szt. futomaki z pieczonym węgorzem, sosem teryaki, sezamem i sałatą - 25 zł.
5 szt. futomaki z łososiem, tuńczykiem, awokado i sałatą - 25 zł.
Herbata zielona z wiśnią - 8 zł.
Herbata zielona z trawą cytrynową - 8 zł.
Suma: 209 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.66

ADRES: Poznań, ul. Wichrowa 1a
INTERNET: www.sushisapporo.pl

Bookmark and Share

piątek, 8 kwietnia 2011

SHIVAZ club & restaurant / ocena 3.69

Restaurację Shivaz odwiedziliśmy 20 marca i choć data ta była iście przypadkowa, to okazało się, że trafiliśmy na Holi - hinduistyczne święto radości i wiosny, podczas którego uczestnicy polewają się barwioną wodą i posypują nawzajem kolorowymi proszkami, symbolizującymi budzącą się do życia przyrodę.



ONA:
Zainteresowanie poznańskimi przybytkami serwującymi kuchnię indyjską już trochę osłabło, natchnęło nas jednak na tyle, że krótko po wizycie w Indian Ocean postanowiliśmy wybrać się do innego lokalu o konotacjach indyjskich. W Indiach jeszcze nigdy nie byliśmy, a jak się okazuje kuchnia Indian Ocean (zarówno ta przed jak i po "Kuchennych Rewolucjach") wzbudziła wiele kontrowersji, stąd poczuliśmy zarówno ochotę jak i potrzebę zestawienia jej menu z indyjskimi specjałami serwowanymi gdziekolwiek indziej. Do wyboru akurat Shivaz skłonił nas pozytywny komentarz pozostawiony przez jednego z Czytelników bloga.

Miejsce, w którym znajduje się restauracja kojarzę z różnymi pomysłami na biznes. Pamiętam, że wcześniej był tam fryzjer - Kenzo, później lokal - Fashion Cafe, żeby w końcu przeobrazić się w klubo-restaurację Shivaz. Przyznam, że estetyka klubowa jest mi obca, nie chodzę i chyba niespecjalnie lubię taki klimat i niestety to odrobinę rzutowało na mój początkowy odbiór Shivaz. Co więcej mieszane uczucia budzą we mnie miejsca, które nie potrafią do końca określić swojego przeznaczenia (przychodzimy tu jeść, czy się bawić?). Muszę jednak uczciwie przyznać, że choć Shivaz jest klubo-restauracją, to po przekroczeniu jej progu i minięciu szatni, nie wyczuwałam w powietrzu zmęczenia zabawą poprzedniego wieczoru. Wnętrze nawiązuje do estetyki hinduskiej, choć jak na owe standardy utrzymane jest w dość monochromatycznej stylistyce. Królują fiolety i ich pochodne. Na ścianie za barem dostrzec można fototapetę z hinduskim bóstwem, a wokół lamp przymocowanych przy suficie zawieszono frędzlowate zasłony. Wnętrze jest bardzo wysokie co sprawia, że trudno tu mówić o przytulności, efekt ten potęguje jeszcze podłoga z jasnych, błyszczących płytek.

Po krótkiej weryfikacji menu zdecydowałam się na zupę pomidorową (specjał południowo indyjski) oraz Fish Curry – specjalność szefa kuchni. Tę właśnie zupę wzięłam dlatego, że chciałam się przekonać, czy indyjska wersja jest mnie w stanie zaskoczyć, natomiast rybę wybrałam po to by zestawić ją z daniem wypróbowanym w Indian Ocean. Zupa była smaczna, pikantna i delikatnie słodka dzięki dodatkowi mleczka kokosowego. Miała jednak jedną zasadnicza wadę, była zdecydowanie zbyt słona. Niewiele brakowało, żeby danie w ogóle przekroczyło akceptowalną granicę „słoności”. A szkoda, bo gdyby nie ta sól zupa byłaby całkiem ciekawa. Równie ambiwalentne odczucia mam względem zaserwowanej ryby. Z jednej strony zaskoczył mnie wyjątkowo smaczny sos, który podobnie jak zupa zgrabnie zbalansował nuty ostrzejszych przypraw z kokosową słodyczą. I tutaj jednak pojawił się konkretny zgrzyt w postaci samej ryby. Wprawdzie po krótkiej rozmowie z Panią kelnerką uprzedzona zostałam, że w moim daniu głównym pojawi się tilapia, ale przyznam, też że nigdy wcześnie tej ryby nie próbowałam (prawdopodobnie ulegając magii jej złej prasy). Ryba miała konsystencję galaretki i muszę powiedzieć, że niespecjalnie mi to odpowiadało. Prawdopodobnie inna ryba sprawiłaby, że oceniałabym to danie dość wysoko, jednak nie mogę tego zrobić. Koniec końców, po zmęczeniu dwóch kawałków postanowiłam zjeść sam sos z ryżem (oba bardzo smaczne). Na minus liczę również nieciekawą i pospolitą sałatkę (kapusta, ogórek, papryka, pomidor, marchewka), która w kontekście swojej ceny (10 zł) wypadła jeszcze bardziej blado. Po wszystkim zdecydowaliśmy się na deser – Gulab Jamun, czyli niewielkie pączki w słodkim syropie, posypane wiórkami kokosowymi. Ten sam deser próbowaliśmy za pierwszym razem w IO i muszę powiedzieć, że te w Shivaz były lepsze - bardziej delikatne i bardziej puszyste.

Jeśli miałaby porównać Shivaz z IO byłoby to trudne zadanie. Z jednej strony ze względu na fakt, że Shivaz jest bardzo przestronną , urządzona z pewnym rozmachem i w centrum miasta restauracją (podczas, gdy IO nadal pozostaje skromnym przybytkiem) z drugiej ze względu na to, że obie restauracje są w rękach Hindusów (wierzę, że wbrew temu co mówi Magda Gessler oba lokale starają się przedstawić Poznaniakom choć skrawek autentycznej kuchni). Zarówno Shivaz jak i IO mają też swoje kulinarne plusy i minusy, ale ostatecznie w mojej ocenie wypadają na zbliżonym poziomie. Dodam jeszcze, że po posiłku, klubowa przestrzeń (parkiet na półpiętrze) zyskała na chwilę nieco mojej sympatii. Hinduskie święto i muzyka sprawiło, że kilka osób poderwało się do tańca. I choć królem parkietu nigdy nie byłam, to rytmiczne kołysanie i pełne gracji ruchy innych skłoniły mnie do nieśmiałego spytania Marcina, czy przypadkiem nie miałby ochoty na wspólny taniec. Odpowiedział pytaniem: „A Ty nie miałabyś przypadkiem ochoty na jeszcze jeden kawałek ryby!?” No i wyszliśmy, a ja postanowiłam przyjąć tę potwarz ze stoickim spokojem ;)

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 3+


ON:
Tak jak niedawno opisywana Cactus Factoria, tak i Shivaz to zarówno restauracja, jak i klub. Nie jestem zwolennikiem takich mariaży, a w Shivaz podoba mi się to jeszcze mniej aniżeli we wspomnianej CF. Tam bowiem lokal ma 3 piętra i tylko ostatnie przeznaczone jest pod działalność stricte klubową. Tu natomiast nie ma żadnego rozdziału - jedna i ta sama przestrzeń wykorzystywana jest inaczej w dzień, a inaczej wieczorami. Nie oceniam klubu, ale restauracja traci na tym pod kątem przytulności i klimatu, który notabene nie zmienił się zbytnio od czasów niegdysiejszej Fashion Cafe. Zmianie uległy tylko kolory i ozdobne detale. Dodatkowo miałem trudne do wytłumaczenia wrażenie jakby wciąż trwał tam remont. Co mnie jednak zdziwiło z początku, to fakt, że w senne niedzielne popołudnie wszystkie stoliki w lokalu były zajęte. Dość szybko zorientowaliśmy się jednak, że trafiliśmy na hinduskie święto, a większość gości wygląda na rodzinę i przyjaciół właścicieli lokalu, którzy zebrali się tutaj, aby razem świętować. Świadczyła o tym nie tylko ciemniejsza od słowiańskiej karnacja co drugiego biesiadnika, turbany i sari, ale także pomalowane na różowo twarze.

Przy akompaniamencie głośnej hinduskiej muzyki (ilustrowanej wyświetlanymi na rzutniku teledyskami Britney Spears) zdecydowałem się na zupę oraz danie z baraniny. Z wyborem konkretnych pozycji wstrzymałem się jednak do rekomendacji Pani kelnerki, która poleciła mi zupę z soczewicy (Mulligatawny) oraz baraninę w sosie cebulowym (Bhuna Gosth). Do tego wespół z Anią domówiliśmy dodatki - miseczkę ryżu basmati oraz sałatkę ze świeżych warzyw. Tradycyjnie też, wspólnie zamówiliśmy deser. Początkowo miał nim być sernik o smaku mango (Mango Sondesh), niemniej był on niedostępny, a my zdecydowaliśmy się na małe indyjskie pączki w słodkim syropie (Gulab Jamun), które znaliśmy już z pierwszej wizyty w Indian Ocean.

Przyznam, że soczewica gotowana w bulionie baranim i mleku kokosowym w smaku przypominała zwyczajną polską fasolówkę, a tym samym daleko jej było do wyrazistych smaków, które z Indiami kojarzyłem i które w indyjskiej restauracji miałem nadzieje poznać. Z tego co doczytałem po fakcie, to do wyboru była wersja łagodna i pikantna. Ja niestety wyboru takiego nie miałem (nikt mnie o to nie dopytał), a z pewnością bardziej odpowiadałaby mi wersja pikantna. W ogóle dziwnie z tą zupą chyba było, bowiem podawana miała być również z ryżem i plasterkiem cytryny. Ja takich dodatków nie pamiętam, a i zdjęcia ich obecności również nie wykazują. Przyszła jednak kolej na danie główne, które było swoistym kontrastem pysznego sosu cebulowego i beznadziejnego mięsa baraniego. Nie rozumiem, jak szef kuchni, który potrafi przyrządzić taki sos, może zupełnie nie zwracać uwagi, jakie mięso do niego wkraja. Kawałki baraniny były otłuszczone, tak jakby nikt tego mięsa nie oporządził wcześniej, tylko kroił barana jak leci, aby nic się nie zmarnowało. Początkowo myślałem, że może mają jakiś problem z baraniną i tylko kwestia tego mięsa u nich szwankuje. Gdy jednak spróbowałem od Ani rybę (strasznie obślizgła), to zrozumiałem, że problem jest szerszy i albo kucharz jest wegetarianinem, który nigdy tej ryby i tego mięsa nie próbował, albo restauratorzy nie szanują swoich gości, przykrywając wybornymi sosami składniki wątpliwej jakości. Przy czym, co jak co, ale zarówno mięso, jak i ryba, to nie poboczne składniki, a baza zamówionych przez nas potraw. Kontrast cechował zresztą również dodatki i tak oto na stole mieliśmy przepyszny ryż i zupełnie nieudaną sałatkę. Porcja tej ostatniej była równie spora i kolorowa, co pozbawiona smaku. Brakowało w niej jakiegoś spoiwa lub chociażby myśli przewodniej. Były za to suche elementy, których kosztowanie nie sprawiało żadnej przyjemności. Co innego ryż basmati, który był bodajże najsmaczniejszym ryżem, jaki miałem okazje kiedykolwiek w poznańskiej restauracji próbować. Sypki, delikatny, z nutką goździków - poezja. Z perspektywy czasu i jakby była taka możliwość, to zamówiłbym sam ryż z sosem cebulowym. Domówiłbym do tego także Gulab Jamun na deser, bo choć w Indian Ocean małe pączki mnie nie zachwyciły, to w Shivaz mnie oczarowały. Nie były tak przesłodzone, jak te wcześniejsze i wręcz rozpływały się w ustach. Podane zostały na ciepło, a ich delikatność smaku idealnie komponowała się z syropem, który je otaczał. Także wiórki kokosowe, w których były obtoczone sprawdziły się bardziej aniżeli płatki migdałów. I choć deser mnie zaczarował, to zapomnieć o pewnych sprawach nie mogę. Ostatecznie przyznaję zatem 3+ za zupę, 3 za danie główne, 5 za ryż, 3- za sałatkę i 5 za deser.

Przygodę z indyjską kuchnią rozpoczynałem w nieistniejącym już Reeta's Haveli. Później dwukrotnie było Indian Ocean, a teraz Shivaz. Do sprawdzenia w granicach miasta zostały już zatem tylko Buddha Bar i Taj India. Nie wiem, która z wymienionych restauracji ostatecznie będzie moim indyjskim faworytem, ale póki co jest nią jednak Indian Ocean. Gdyby jeszcze lokal ten miał lokalizację Shivaz i serwował taki ryż i takie Gulab Jamun, jakie w Shivaz serwują, to już dalej faworyta bym w ogóle nie szukał.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4=


KOSZTORYS:
Shahi Raj Rasam (zupa pomidorowa – południowoindyjski przysmak - łagodna lub pikantna) – 8 zł.
Mulligatawny (soczewica gotowana w bulionie baranim i mleku kokosowym, podawana z ryżem i plasterkiem cytryny - łagodna lub pikantna) - 10 zł.
Shivaz Special Fish Curry (kawałki ryby w łagodnym sosie kokosowym – specjalnosci szefa kuchni) – 30 zł.
Bhuna Gosth (baranina w sosie cebulowym) – 28 zł.
Plain Rice (ryż basmati) - 6 zł.
Sałatka ze świeżych warzyw - 10 zł.
Gulab Jamun (małe indyjskie paczki w słodkim syropie) – 8 zł.
Paulaner 0,5 x 2 - 20 zł.
Suma: 120 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Podgórna 6

INTERNET: www.shivaz.com.pl

Bookmark and Share

piątek, 18 lutego 2011

INDIAN-OCEAN.PL (po "Kuchennych rewolucjach") / ocena 4.06 (zamknięta)

Pierwszy raz odwiedziliśmy Indian Ocean w połowie listopada zeszłego roku i szczerze mówiąc - powrotu nie przewidywaliśmy. Nie minęło jednak 8 dni, jak jeden z Czytelników (dzięki Iron) doniósł nam w komentarzach, że na poznańskie Rataje zawitała ekipa „Kuchennych rewolucji” z Magdą Gessler na czele. Ciekawość zmian przeważyła nad wcześniejszą deklaracją i po trzech miesiącach jesteśmy z powrotem :)

PS Opis naszych wrażeń sprzed "Kuchennych rewolucji" znajdziecie - tutaj.


ONA:
Przed kolejnymi odwiedzinami w Indian Ocean, przeczytałam swoją recenzję z ostatniej wizyty. Generalny wydźwięk był taki, że miejsce jest OK. i choć plastikowe sztućce, talerze i klaustrofobiczne wnętrze trochę przeszkadzają, to dla mieszkańców Rataj lubiących orientalne smaki, może to być miła odskocznia od wszechobecnych pizzerii. Przyznam szczerze, że kiedy dowiedziałam się, że do kolejnej odsłony "Kuchennych rewolucji" zgłosił się właśnie Indian Ocean (a właściwie Indian-Ocean.Pl – to poprawna nazwa) byłam trochę zaskoczona. Pomyślałam, że owszem można tu zmienić wiele rzeczy (choćby zastawę, organizację przestrzeni, TV, lodówkę, dorzucić kilka potraw do menu) jednak chyba nie potrzeba do tego Magdy Gessler!?

Jechałam tam z mieszanymi uczuciami, bo z jednej strony (o czym wspominam na każdym kroku) kuchnia indyjska to chyba nie moja bajka, "Kuchennych rewolucji" w tawernie Artemis/Kapetanis nie mogę zaliczyć do jakoś szczególnie spektakularnych, a i wspomniane przeze mnie ewentualne zmiany wydawały się być raczej oczywiste. Zaskoczenie, przeżyłam już na etapie obserwacji wystroju z zewnątrz (zawsze mam ku temu sposobność, kiedy Marcin robi zdjęcie wejścia). Moim oczom ukazał się bowiem całkiem przytulny, ciepły i tętniący kolorami azyl, pośród szarego blokowiska. Zmiany (oprócz powiększenia sali jadalnej) nie były może powalające - dodano kilka lampek z kolorowych koralików, tiulowe zasłonki, poduszki w soczystych kolorach, świeże kwiaty na barze, a jedną ze ścian ozdobiono estetycznym zdjęciem/fototapetą z Indii. Myślę, że przy stosunkowo niewielkim nakładzie kosztów wyciśnięto z tego niepozornego wnętrza całkiem sporo.

Po zajęciu miejsc, młody kelner przyniósł nam ładnie wydane, proste menu. I tu kolejne zaskoczenie, w karcie pojawiły się absolutnie wszystkie moje życzenia ;) – dwie zupy, dania z rybami, dodatkowa sałatka no i Mango lassi (kartę wzbogacono także nowymi deserami). Pomna przejedzenia jakie zafundowałam sobie ostatnim razem, postanowiłam skupić się wyłącznie na daniu głównym (zostawiając trochę miejsca na ewentualny deser). Wahałam się pomiędzy trzema daniami – dwoma z rybą i jednym wegetariańskim. O ile z Palak Panner zrezygnowałam w pierwszej kolejności (przypomniało mi się, że jakiś czas temu na jednym z blogów znalazłam bajecznie prosty przepis na ser panner) to w dalszym wyborze pomógł mi pan kelner informując, że polecałby raczej Fish Armitsari, bo choć ostre, to nieco łagodniejsze od Fish Rogani. Otrzymaliśmy również informację, że poziom ostrości dania może być w miarę możliwość dostosowany do życzenia klienta. Do tego domówiliśmy ryż Saffron i sałatkę Indian Ocean Special na pół. I tu kolejne zaskoczenie, danie bardzo mi smakowało. Było zupełnie inne niż wszystkie dotychczas wypróbowane przeze mnie dania indyjskie, co pozwala mi sądzić, że być może zbyt szybko przekreśliłam możliwości kulinarne Hindusów. Owszem i tutaj bogata mieszanka orientalnych przypraw sprawiała, że trudno było wyabstrahować poszczególne składniki - dominowało curry, dało się jednak również wyczuć nuty chili i imbiru, reszta jednak pozostała smakową tajemnicą. Spore kawałki jędrnej ryby (póki co w daniu nie ma jeszcze jednej konkretnej, a kucharze eksperymentują z różnymi gatunkami) spowitej kremowym sosem o wielu obliczach (próba wyłapania wszystkich smaków stanowi tutaj naprawdę niezłą zabawę) wg. mnie jest pozycją zasługującą na uwagę. Do tego ryż z orientalnymi przyprawami oraz delikatna sałatka (kapusta, marchewka, papryka w sosie jogurtowym) łagodząca ostrość dania głównego i mamy bardzo przyjemny dla podniebienia zestaw. Na koniec jeszcze kilka łyków słodko-słonego (zdecydowanie bardziej słodkiego) gęstego, kremowego, orzeźwiającego Mango lassi i byłam więcej niż zadowolona.

Opuszczając lokal stwierdziłam, że choć początkowo trochę niechętnie podchodziłam do faktu przeprowadzenia "Kuchennych rewolucji" właśnie tu, to jednak było warto. Na Magdzie Gessler powieszono już zapewne wszystkie psy więc nie ma sensu, aby po raz kolejny publicznie wytykać słabości programu (szczerze mówiąc nie miałabym z tego żadnej przyjemności, ani satysfakcji, chyba nawet z pewnej przekory wobec tej ogólnej niechęci, główną bohaterkę programu darzę sympatią – bez wątpienia jest barwna i pełna pasji). Pozostaje mi więc pogratulować jej całkiem udanej przemiany Indian Ocean. Z przyjemnością zawitam tam ponownie.

PS Kiedy już wychodziliśmy, właścicielka lokalu podeszła do nas i zapytała czy smakowało. Nie potrafiłam podarować sobie tej sposobności i postanowiłam pogawędzić na temat programu, oczekiwań i efektu. Rozmowa trochę rozwiała moje wątpliwości co do decyzji właścicieli o udziale w "Kuchennych rewolucjach". Dowiedziałam się również wielu zakulisowych informacji, którymi bardzo chętnie bym się podzieliła, niestety nie wiem czy mogę - nie chcę nadużywać ewentualnego zaufania jakim obdarzyła mnie rozmówczyni. Powiem jedynie, że Indian Ocean to nie tylko chwilowa fanaberia właścicieli, ale ich sposób na to, aby polsko-hinduskie małżeństwo mogło spokojnie mieszkać w naszym kraju/mieście. To tak dla romantyków ;)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Gdy około godz. 17:00 dotarliśmy na osiedle Czecha, to jakąkolwiek rewolucję ciężko było dostrzec. Na zewnątrz było jeszcze jasno, a lokal w środku był słabo oświetlony, co wręcz sprawiało wrażenie zaciemnienia. Dopowiem, że wykonaliśmy dwa komplety zdjęć – przy wejściu i wyjściu. Na blogu zdecydowaliśmy się jednak umieścić te wieczorne, bowiem takie też zamieściliśmy ostatnio, a zatem dużo łatwiej tutaj o porównanie. Uczepię się jednak na chwilę tego oświetlenia, ponieważ i wieczorna aura nie sprzyja ekspozycji lokalu. Jeśli nawet w środku stawiamy na przytulne ciemności, to dałbym jakiś mniej lub bardziej oświetlony szyld nad lokalem, bowiem jeśli jedyne oznakowanie mieści się na szybie, to pod wieczór jest zupełnie niewidoczne. Prawdopodobnie jednak właśnie dzięki temu (a także temu, że nie było jeszcze emisji indyjskiego odcinka „Kuchennych rewolucji”) nie musieliśmy przebijać się przez tłumy gości, ciekawych efektów tej przemiany.

To co wymagało w IO największych zmian to oprawa posiłku z wnętrzem w roli głównej. Uczciwie trzeba przyznać, że rewolucja w tym obszarze nie zawiodła. Nie dość, że pomarańczowe ściany przemalowano na ciemny róż, z sali zniknął telewizor i lodówka, a bar zapełnił się owocami i kwiatami, to poprzez wyburzenie jednej ze ścian - zwiększono niemal dwukrotnie powierzchnie. Obecnie jest siedem stolików, zamiast dotychczasowych trzech, a charakter lokalu oddalił się od formatu take away w kierunku restauracyjki. W dodatku całkiem przytulanej restauracyjki, bowiem doszły także zasłony na oknach, poduszki na krzesłach, lampki imitujące lampiony oraz tematyczna fototapeta na jednej ze ścian. Wykończenia te mogłoby być co prawda trochę lepszej jakości, niemniej wierzę, że na wszystko przyjdzie czas, gdy dotychczasowe nakłady zaczną się zwracać z nawiązką. Czego mi jeszcze brakowało, to więcej światła na sali. Nie żebym był zwolennikiem włączenia dotychczasowego, górnego oświetlenia, ale rozważyłbym ustawienie trzech lampek na stołach przy oknach. Ponadto, skoro na każdym stoliku znajdują się dwie świeczki, to koniecznie zapalałbym je gościom wieczorem, aby nie musieli spożywać posiłku w półmroku. Zauważyłem też, że odległość między dwoma stołami pod fototapetą była dość niewielka i za mną nikt już by się wygodnie nie rozsiadł. To jednak detale, natomiast ogólne wrażenie z metamorfozy jak najbardziej na plus.

Może nie rewolucja, ale ewolucja spotkała też kartę menu. Zarówno dosłownie (teraz jest to różowa książeczka, zamiast pomarańczowej kartki) jak i w kontekście zawartości. I choć mam wrażenie, że nie zniknęło żadne danie z wcześniejszej karty, to doszły nowe, które już na pierwszy rzut oka wydają się bardziej trafione. I tak są dwie zupy, których wcześniej w ogóle brakowało, jest wreszcie sałatka, która oddaje bardziej ducha Indii niż polsko-grecki miszmasz, jest większy wybór mięs (jagnięcina), doszły ryby, poszerzono ofertę dla wegetarian, a wreszcie rozbudowano dział deserów. Brakuje jedynie alkoholu, ale to już zapewne kwestia koncesji, o którą może być trudno ze względu na pobliską szkołę. Wahałem się trochę, czy zamówić dokładnie to samo, co ostatnio i porównać smaki, czy pójść w nowe dania i zobaczyć, czy trafne było ich wprowadzenie do karty. Zwyciężyło to drugie rozwiązanie, a ja zamówiłem zupę Mulligatawany oraz jagnięcinę Mutton Madras, a do tego herbatę Masala. Pomni też sporych porcji dodatków tym razem zamówiliśmy je na spółę (ryż Safron oraz sałatka Indian Ocean Special). Równie wspólny był deser w postaci Mango lassi. Gdy nasz stół powoli zaczął być zastawiany, miła była to dla oka różnica względem ostatniej wizyty. Koniec z plastikowymi tackami, kubkami i sztućcami. Teraz króluje ceramika, stal i szkło. Do tego drobiazg, ale jakże estetyczny - sztućce każdorazowo owijane żółtą lub zieloną serwetką i przewiązywane czerwonym sznurkiem. Przejdę jednak do sedna, a zacznę od gęstego i aksamitnego kremu Mulligatawany, w którym wyczuwalne były smaki przyprawy curry oraz soczewicy, i który to zawierał całkiem sporej wielkości kawałki piersi z kurczaka. Właśnie tego mi brakowało, gdy byłem w IO ostatnio. Jak najbardziej trafione preludium indyjskiej uczty. Dalej były kawałki mięciutkiej jagnięciny w sosie na bazie curry, cebuli i czosnku. Co ciekawe, Ania rybę miała w tym samym sosie, ale smakował on trochę inaczej - był jakby bardziej słodkawy. Dla mnie to przesłanka do stwierdzenia, że nie mają jednego gara z sosem i zalewają nim wszystkie danie, a nad każdym daniem pracują oddzielnie. Oprócz sposobu podania żadnej metamorfozy nie przeszedł ryż basmati z szafranem, zatem ominę tu jego opis. Wolę wspomnieć o trafionym specjale w postaci miksu kapusty, marchewki, papryki oraz zielonego groszku, zalanych dressingiem na bazie jogurtu. Nie dość, że unikalny to smak, to jeszcze idealnie dopasowany do pikantnych dań. Podobnie zresztą jak Mango lassi, którego miła słodycz łagodzi wszelką pikanterię. Raz jeszcze muszę natomiast spróbować herbaty Masala, bowiem jakoś po jednej filiżance trudno mi sobie wyrobić opinię. Wiem, że jest doprawiona przyprawami (w tym kardamonem), jest słodkawa i w smaku przypomina bardziej kakao niż herbatę, ale jeszcze nie do końca wiem, czy ją lubię :) Ostatecznie przyznaję 4+ za krem z kurczaka, 4+ za jagnięcinę, 4 za sałatkę, 3+ za ryż, 4+ za Mango lassi.

Jak na jedynie dwa zajęte stoliki, to swoje na podanie dań (nie licząc zupy) odczekaliśmy. Suma summarum warto jednak było czekać, tak jak i warto dodać, że w Indian pracuje trzech kucharzy – Polak oraz dwóch Hindusów i właśnie na hinduską zmianę mieliśmy okazję trafić. Na sali obsługiwał nas z kolei równie uprzejmy co ostatnio Pan kelner, choć trzeba przyznać, że ten był zdecydowanie bardziej zorientowany w temacie i jakby bardziej zaradny. Posłużę się przykładem. W karcie sąsiadują ze sobą dania łagodne, lekko pikantne oraz pikantne. Bywa, że określenia te w różnych restauracjach mają zupełnie inne znaczenie. Ja wybrałem lekko pikantne, ale Pan kelner dla pewności opisał jeszcze stopień ostrości i dopytał, czy moje danie ma być choć lekko pikantne w stronę łagodnego, czy lekko pikantne w stronę ostrego. Odpowiedziałem (jak zapewne 90% gości), że tak pośrodku. Kilka chwil po podaniu kelner dopytał raz jeszcze, czy wszystko w porządku i czy danie nie jest przypadkiem zbyt ostre. Jak dla mnie było właśnie w sam raz, ale miło z jego strony, że się o to troszczył. Podczas wizyty kątem oka spostrzegłem też jak właścicielka lokalu wędrowała kilka razy z uśmiechem na ustach z kuchni do baru i z powrotem. Może to szczegół, ale właśnie tego autentycznego uśmiechu w wielu restauracjach brakuje. W Indian on jest i chwała im za to :)

Reasumując, podobnie jak i Ania - nie do końca rozumiem, dlaczego Magda Gessler jest niezbędna, aby poprawić w lokalu pewne zdawałoby się oczywistości. Wystarczyło zapytać o niedociągnięcia swoich gości, a zapewne tak jak i my wskazaliby bez wahania na wnętrze, zastawę oraz braki w menu. Nie mam jednak zamiaru dochodzić genezy decyzji o sprowadzeniu ekspertki i towarzyszących jej kamer, bowiem choć mam czasem wątpliwości, co do proponowanych przez Panią Gessler rozwiązań (szczególnie pomysłów na promocję), to przyznać muszę, że tutaj rewolucja się udała. Obecnie jest bowiem zarówno smaczniej, jak i przytulniej. W dodatku mam wrażenie, że Indian Ocean bardziej zasłużyło sobie na efekty medialnego szumu, aniżeli tawerna Artemis/Kapetanis. Ale choć w IO smakuję mi bardziej, a atmosfera jest przyjemniejsza, to jednak recenzja A/K jest najczęściej czytaną na naszym blogu. Taka jest bowiem magia telewizji. Rozumiem to i czekam z niecierpliwością na indyjski odcinek z Poznaniem w tle, bowiem tylko popularność rodem z małego ekranu jest w stanie zachwiać tymi nieco niesprawiedliwymi proporcjami.

PS Jak zerkniecie na ostateczną ocenę to wychodzi na to, że niewielki lokal w blaszaku na Ratajach uzyskał lepsze noty niż niejedna wystawna restauracja (depcząc przy tym po piętach Bażanciarni, czy Fidelio). Można się z tym zgadzać lub nie, ale nasz system ocen zrównuje wagę jedzenia, obsługi, wystroju i ceny. Tym samym, wygrywa nie ten kto jest ideałem w dwóch dziedzinach, a wyłożył się w kolejnych dwóch, ale ten kto trzyma przyzwoity poziom we wszystkich obszarach. Tak jest właśnie w Indian Ocean :)

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


POST SCRIPTUM
Ostatecznie indyjsko-poznański odcinek "Kuchennych Rewolucji" wyemitowano w sobotę 19 marca. Jeżeli go przegapiliście, to jeszcze nic straconego, bowiem powtórkę obejrzeć można na tvnplayer.pl.

KOSZTORYS:
Mulligatawany (indyjska zupa krem z kurczaka) - 6,95 zł.
Fish Amritsari (lekko pikantna ryba w sosie o smaku curry, cebuli i czosnku)- 17,95 zł.
Mutton Madras (lekko pikantna jagnięcina w sosie o smaku curry, cebuli i czosnku)- 23,95 zł.
Safron Rice (sypki ryż indyjski typu basmati z dodatkiem przypraw indyjskich) - 4,95 zł.
Indian Ocean Special (kapusta, marchewka, papryka i zielony groszek w dressingu jogurtowym) - 7,95 zł.
Mango lassi (napój jogurtowy ze świeżego mango) - 6,95 zł.
Herbata Lipton (miętowa) - 5 zł.
Masala Tea - 5,95 zł.
Suma: 79,65 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Poznań, os. Czecha 73
INTERNET: www.indian-ocean.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...