czwartek, 27 stycznia 2011

ZIELONY SMOK / ocena 3.03

Zgodnie z zapowiedzią przedstawiamy Wam relację z wizyty w Zielonym Smoku. To już drugi (a trzeci w kontekście całego bloga) z chińskich lokali, które odwiedziliśmy w ostatnim czasie. Zapraszamy do lektury.


ONA:
Opisywanie dwóch chińskich knajpek w krótkim odstępie czasu nastręcza mi trochę trudności. Tym bardziej, jeśli w żadnej z nich nie spotkało mnie specjalne zaskoczenie, kulinarny wzlot, czy też znów absolutne gastronomiczne dno. Zdradzając tym razem zakończenie, powiem jedynie, że ta wizyta wypadła na szkolną trójkę.

I tym razem wchodząc do lokalu mamy do czynienia z próba zaadaptowania kilku chińskich, trochę kiczowatych elementów do przestrzeni poznańskiej sutereny. Witają nas zielone ściany, czerwone lampiony, a gdzieniegdzie chińskie smoki. Całość kojarzy się raczej z dworcowym barem szybkiej obsługi, aniżeli bardziej formalnym przybytkiem gastronomicznym. Niewątpliwym plusem jest tutaj dość przyjazna i swobodna atmosfera. Oprócz miłej, choć średnio zorientowanej w menu kelnerki (na nasze pytania z rozbrajającą szczerością odpowiedziała, że: „w zasadzie to tu nic nie jadła, bo pracuje od niedawna”) po sali (a właściwie salce) krążył sympatyczny właściciel. Człowiek ten wesoło zagadywał i starał się autentycznie zabawiać gości. Nie był przy tym ani nachalny, ani prostacki, po prostu stwarzał przyjazną i ciepłą atmosferę , o którą nie posądzałam wcześniej tego miejsca. Obserwowałam jego zachowanie i reakcje klientów, którzy z uśmiechem wchodzili z nim w interakcje. Jedno z jego zachowań zasiało jednak ziarno niepewności. Otóż lokal ze względu na niewielkie rozmiary posiadał ograniczoną liczbę stolików z czego dwa obliczone były na 6 osób, podczas gdy wszyscy goście pojawiali się w parach. Właściciel znalazł rozwiązanie i pousadzał gości (de facto obcych sobie ludzi) przy jednym stoliku. Sama nie wiem co o tym myśleć, z jednej strony ludzie zostali zapytani czy odpowiada im takie rozwiązanie (choć stwierdzę z pewną dozą prawdopodobieństwa, że niektórym po prostu mogło brakować asertywności), ale z drugiej być może ktoś niespecjalnie lubi jeść posiłek wśród nieznajomych lub po prostu chciał przyjść na intymną randkę (wiem, wiem, Zielony Smok nie znajduje się pewnie w czołówce randkowych miejscówek).

Nauczona doświadczeniem tym razem postanowiłam omijać w menu wszelkie dania zawierające owoce morza i ryby. Do ryb w wersji chińskiej zniechęciła mnie restauracja Pekin, a do owoców morza Azja. Pomna tych doświadczeń chciałam wybrać coś neutralnego. Dlatego też zdecydowałam się na warzywa smażone z zapiekanym serkiem tofu oraz ryż. Zaryzykowałam wprawdzie dobierając jeszcze zupę z krewetkami, ale stwierdziłam, że zapewne nie będą nawet dostrzegalne gołym okiem. Zupa był dość smaczna, bez większych porywów, ale też bez większych zastrzeżeń (choć krewetki faktycznie w wersji mikro). Podobnie sprawy się miały z daniem głównym, bo choć było i tak najlepsze ze wszystkich wypróbowanych dotąd dań głównych w chińskich przybytkach, to również w nim można by znaleźć kilka słabych punktów. Dla mnie zasadniczym problemem był serek tofu, który sam w sobie jest neutralny, żeby nie powiedzieć bezsmakowy. Ma jednak jedną zaletę, bardzo chętnie przejmuje inne aromaty, dlatego zazwyczaj marynuje się go przed obróbką termiczną lub serwuje w akompaniamencie wyrazistych przypraw. Tu tego zabrakło. Moje kawałki tofu (a było ich całkiem sporo) były prawie bezsmakowe. Ot taka gąbka wymieszana ze smażonymi warzywami (być może tak właśnie traktuje się tofu w kuchni chińskiej, przyznaję uczciwie, że nie mam na ten temat żadnych danych). Tak czy inaczej, z dwojga złego lepiej zjeść coś neutralnego niż niedobrego, jednak porcja tofu w stosunku do ilość warzyw była dla mnie zbyt duża. Całość, jak na małą, niepozorną „restauracyjkę” (nomenklatura zapożyczona z szyldu Zielonego Smoka) i tak oceniam bardziej na plus, niż na minus. Na koniec zdecydowaliśmy się na smażone banany w cieście. Zazwyczaj unikam dań smażonych w głębokim tłuszczu (gdyż natrętnie nie dają mi o sobie zapomnieć do samego wieczora, szczególnie jeśli olej do tego celu użyty nie był pierwszej świeżości, a z tym nierzadko jest problem) ale to właśnie ten deser został nam polecony przez obsługę. Rzeczywiście był smaczny, porcja solidna, a i tłuszcz na którym zostały usmażone banany nie dawał się później we znaki.

Trudno byłoby mi zaryzykować i polecić Zielonego Smoka komukolwiek z Was. Wizyta tutaj to pewnie w jakimś stopniu loteria, ja trafiłam nie najgorzej. I choć nie jest tak, że mam ochotę tam wrócić w najbliższym czasie, to Zielony Smok w moich oczach wypadł dużo lepiej niż dwie poprzednie odwiedzone przez nas restauracje chińskie. Wybierając się tam należy jednak pamiętać, że to miejsce raczej niepozorne, ale też bezpretensjonalne, zdecydowanie bardziej nadające się na szybki obiad, niż uroczysty posiłek.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3
Wystrój: 3-
Jakość do ceny: 3+


ON:
W Poznaniu kuchnię chińską możemy z grubsza podzielić na trzy obszary - restauracje z tradycjami (Azalia, Panda, Pekin), lokale w centrach handlowych (China Town w King Crossie i Starym Browarze, Shanghai w Plazie, Wok To Walk w Galerii Malta) oraz rozsiane po mieście niskobudżetowe knajpki. Jakiś czas temu usłyszałem opinię, że Zielony Smok jest najlepszą z tych ostatnich.

Jestem pewny, że po przekroczeniu progu pojmiecie w mig, dlaczego lokal reklamuje się jako restauracyjka, a nie restauracja. Mamy tu jedną salkę w przyziemiu, a właściwie w suterenie, gdyż należy zejść do niej po kilku schodach. W tym miejscu muszę też przeprosić za jakość naszych zdjęć, ale jak w lokalu panuje półmrok, miejsca jest mało, a w dodatku jest spory ruch, to i zdecydowanie trudniej się fotografuje. Co by tu jeszcze dopowiedzieć? Ściany są zielone, lampy czerwone, a podłoga wyłożona szarymi kafelkami. Ot cały Zielony Smok.

Trudno było mi zdecydować, co z tak przepastnej karty zamówić, ale na radę Pani kelnerki liczyć nie mogliśmy. Już przy pierwszym zapytaniu o polecaną zupę, przyznała z rozbrajającą szczerością, że żadnej nie próbowała. Na czuja zamówiłem zatem zupę Won Ton, indyka w pięciu smakach oraz wespół z Anią - banana w cieście z polewą czekoladową, bitą śmietaną i wiórkami kokosowymi. Co muszę przyznać, to jak na lokal z tej półki zaskoczyła mnie na plus klimatyczna i dość ładna zastawa (tylko deser podano na czymś spoza kompletu). W kwestii samego jedzenia, to zostało ono sprawnie podane i polecić mogę zarówno krystaliczny, dobrze doprawiony bulion Won Ton z trzema sycącymi pierożkami z mięsem, jak i banana w cieście, po którym za dużo się nie spodziewałem (podświadomie bałem się czegoś ciężkiego i opitego starym tłuszczem), a który oczarował mnie swoją delikatnością. Nie polecam za to indyka w pięciu smakach, który smakował prawdopodobnie tak samo, jak prawie każde inne danie główne, które znajdziecie w tego typu knajpkach z chińszczyzną. Spora porcja nijakiego mięsa w nijakich warzywach w nijakim sosie podana z nijaką surówką z białej kapusty i nijakim ryżem. Dużo i tanio, zatem należałoby najeść się i zapomnieć, ale ja tak nie umiem, a przynajmniej nie chcę. W czym widzę sedno problemu? W pseudo bogactwie oferty! Nie sztuka bowiem mieć w karcie 83 pozycje na jedno kopyto (55 dania mięsne oraz 28 rybne i wegetariańskie). Lepiej zaoferować tylko siedem, ale wyraźnie różniących się smakiem. W komentarzach do naszej ubiegłotygodniowej recenzji ktoś wskazał, że kurczak w cieście jest mistrzostwem. Jeśli to prawda, to sprawny restaurator powinien wyłuskać taki sygnał i oprzeć menu właśnie na takich pozycjach, zamiast oferować wachlarz nijakości, z którego obsługa nie potrafi wskazać prawdziwych rarytasów. Że takowe w Zielonym Smoku są, to nie wątpię, gdyż niektórzy goście mieli więcej szczęścia i obsługiwał ich szef, a nie niezorientowana Pani kelnerka. Z zaciekawieniem przysłuchiwałem się, jakie dania im doradza i zazdrością spoglądałem, gdy trafiały na ich stół. Trudno oceniać, czy smakowały lepiej od tego co ja miałem na talerzu, ale wyglądały znacznie lepiej. Ocenić muszę jednak swoje i ostatecznie przyznaję 4 za Won Ton, 3= za indyka i 4 za banana w cieście.

Nie wiem, czy jest to najlepsza knajpka z chińszczyzną w Poznaniu, ale jeśli tak jest, to niestety żyjemy w mieście, które jest pustynią dla kuchni chińskiej. Nie zrozumcie mnie źle - tragedii nie było, a poziom smaku był z pewnością wyższy od tego, który spotkaliśmy tydzień wcześniej w restauracji Azja. Wolałbym jednak, aby Zielony Smok był wyznacznikiem środka stawki, a nie wszystkiego na co Poznań stać w tym temacie.

PS Między poszczególnymi regionami Chin występują bardzo duże różnice pod względem używanych składników, przypraw oraz sposobów przyrządzania potraw. Marzy mi się zatem, żeby zamiast tuzina knajpek z taką samą kuchnią chińską pojawiły się u nas perełki specjalizujące się w kuchniach stricte regionalnych - kantońskiej, szanghajskiej czy syczuańskiej.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3-
Wystrój: 3-
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Sajgonka - 2,50 zł.
Zupa z krewetek – 5,50 zł.
Zupa Won Ton – 6 zł.
Warzywa smażone z zapiekanym serkiem tofu - 14 zł.
Indyk w pięciu smakach – 17,50 zł.
Banan w cieście z polewą czekoladową lub adwokatem, bitą śmietaną i wiórkami kokosowymi – 9 zł.
Herbata x 2 (zielona, jaśminowa) – 8 zł.
Suma: 62,50 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.03

ADRES: Poznań, ul. 23 lutego 7
INTERNET: www.zielony-smok.pl

Bookmark and Share

czwartek, 20 stycznia 2011

Restauracja AZJA / ocena 2.44

Na chwilę postanowiliśmy przerwać wakacyjno-kulinarne wycieczki w przeszłość. Przed opublikowaniem relacji z wypadu do Berlina oraz wizyty w restauracji Fischers Fritz, zapraszamy Was do lektury recenzji dwóch chińskich restauracji z rodzimego podwórka. Dziś restauracja Azja, a w przyszłym tygodniu Zielony Smok.


ONA:
Kuchnia chińska była traktowana przez nas na blogu nieco po macoszemu. Chcąc nadrobić zaległości zdecydowaliśmy się wypróbować chińskie specjały w poznańskiej wersji serwowane przy ulicy Śniadeckich. Po pierwsze Azja to jedna z tych mniejszych restauracji chińskich, a po drugie znajduje się poza ścisłym centrum, a i ten aspekt naszych kulinarnych wycieczek trochę w ostatnim czasie zaniedbaliśmy.

Niepozorne wejście do lokalu kryło równie niepozorne, nieco tandetne wnętrze. Całość można określić jako orientalizujący miszmasz. Podłużna sala, której ściany ozdobiono malowanymi, azjatyckimi motywami, wypełniona została niewielkimi stolikami przykrytymi połyskującą, bordowo-czarną taftą. Nad każdym z kwadratowych stolików zawieszono lampę z kolorowych koralików. Oprócz azjatyckich dodatków salę urozmaicało solidne akwarium z rybkami i duże lustro na jednej ze ścian. Tuż przy wejściu ustawiono natomiast automat do gry wraz z wysokim stołkiem, a to zawsze wprowadza do wnętrza lekko (wybaczcie kolokwializm) meliniarski klimat. Podobnego miszmaszu można było doświadczyć w przypadku muzyki dobiegającej z głośników (od Sinatry, przez The Stranglers, U2, aż po Cyndi Lauper). Przyznam, że wnętrze nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia, co nie zmienia faktu, że zauważyłam, iż z pewnością ktoś dba tutaj o czystość. Podłoga mimo panoszącego się po ulicach mokrego śniegu,  była czysta, lustro świeżo wypolerowane, a obrusy bez najmniejszej plamy. To samo tyczy się toalety. Można by pomyśleć, że po prostu nikt tutaj nie zagląda – stąd czyste obrusy i podłoga, ale oprócz naszego, w lokalu zajęte były jeszcze dwa stoliki, poza tym regularny szlak wydeptywał tutaj Pan rozwożący jedzenie na wynos.

Czasu na rozglądanie się mieliśmy całkiem sporo, bo jedyna obecna  osoba z obsługi prowadziła akurat dość długą rozmowę telefoniczną. Kiedy w końcu do nas podeszła, miło i rzeczowo doradziła nam w kwestii wyboru dań (sprawiała wrażenie dość dobrze zorientowanej co do składników i porcji). I tak doradzono mi zupę słodko-kwaśną z bambusem, sajgonki, ryż z owocami morza oraz połowę lodowego deseru (chciałam wprawdzie solę w sosie słodko-kwaśnym i banana w cieście, ale tego akurat nie było i wzięłam co polecono mi w zamian). Zupa była do zjedzenia, słodko-kwaśny lekko pomidorowy, pełen warzyw płyn, mimo, że nie zachwycał, nie był też najgorszy (tak na 3-). Za to sajgonki w cieście ryżowym z warzywami, mięsem wieprzowo-wołowym i sosem odpuściłam sobie po pierwszym kęsie, po prostu mi nie smakowały (oddałam je Marcinowi, który zresztą też szybko sobie odpuścił). Dalej przyszedł czas na owoce morza, czyli festiwal miniatur. Pani kelnerka zapewniła mnie, że w daniu będą kalmary, małże, ośmiorniczki i krewetki. Byłam przekonana, że głównym składnikiem mojego dania będzie mrożona mieszanka owoców morza, ale fakt,  że dostałam tylko kilka niezbyt smacznych ośmiorniczek skurczonych do rozmiarów planktonu i tak zaskoczył mnie na minus. Oprócz „owoców morza” w słodko-kwaśnym  (bardziej słodki niż kwaśny) sosie pływały również warzywa - marchewka, papryka, por. Warzywa nie były z mrożonki, jednak wyrazisty smak niedobrych ośmiorniczek zniweczył możliwość docenienia tego miłego akcentu. Do owoców morza podano ryż z curry (jak dla mnie neutralny) oraz dwie sałatki, z białej kapusty oraz wariację na temat sałatki greckiej (o ile ta pierwsza jest w stanie znieść kilkugodzinne przetrzymywanie, o tyle ta druga sprawiała wrażenie sałatki po dużych przejściach, "odstana" , rozmiękczona sałata i zimowy, pokrojony kilka godzin temu pomidor skutecznie zniechęciły mnie do konsumpcji). Na koniec dostaliśmy deser lodowy, czyli kilka kulek kiepskiej jakość lodów z czekoladową posypką i owocami z puszki (ananas i brzoskwinia). Generalnie nic godnego zapamiętania.

Cała wizyta wypadła mizernie. W zasadzie oprócz zupy zjadłam niewiele więcej. Po prostu mi nie smakowało, a smak właśnie jest podstawowym elementem, który napędza moje ślinianki i sprawia, że po zjedzeniu przystawki mam ochotę na ciąg dalszy. Być może kuchnia chińska to nie moja bajka, choć pewnie to bardziej kwestia chińskiej kuchni w poznańskim wydaniu, która póki co wydaje mi się niejadalna (nie mam ochoty wrócić ani do Azji, ani do Pekinu). Obiecuję, że to nie koniec poszukiwań, gdyż pytania o smaczne, chińskie jedzenie trafiają do nas dość często.

Jedzenie: 2
Obsługa: 3-
Wystrój: 2+
Jakość do ceny: 2


ON:
Jak dla mnie wnętrze dość eklektyczne. Podświetlone i zadbane akwarium liczę na plus. Azjatyckie malowidła na ścianach co prawda kiczowate, ale mi tak bardzo znowu nie przeszkadzają. Za zupełne kuriozum biorę jednak automat do gier w rogu jednej z sal. Bogu dzięki, że akurat nikt przy nim nie siedział, ale gdybyśmy mieli mniej szczęścia, to jakiś hazardzista pewnie przygrywałby nam do posiłku regularnym stukotem przycisku. Pół biedy, gdyby był tam od początku naszej wizyty, bo wówczas bez wahania wybralibyśmy miejsce w sali z akwarium, natomiast gorzej, gdyby pojawił się w jej trakcie. Bardzo to niekomfortowe połączenie i moja rada do właścicieli jest taka, że trzeba się zdecydować i albo robimy restaurację, albo salon gier.

Wnętrze, wnętrzem, ale dopiero rozpiętość karty menu sprawiła, że zacząłem trochę się obawiać o jakość potraw. Siedzę bowiem w niemal pustym lokalu na uboczu od utartych szlaków gastronomicznych, a widzę, że kucharz próbuje przekonać nas ową kartą, że swobodnie czuje się nie tylko w potrawach kuchni chińskiej, ale także czerpie garściami z kuchni europejskiej. Jasne, że cuda się zdarzają, a lokale chińskie słynną ze swoich przepastnych menu, ale jakoś trudno mi było uwierzyć w taką wszechstronność i fakt, że akurat w tym miejscu dysponują świeżymi składnikami do przyrządzenia zarówno nasi-goreng, kaczki po pekińsku, owoców morza, jak i... befsztyka po angielsku, wątróbki drobiowej, czy kebabu. Dlatego też po zamówieniu zupy jajeczno-krewetkowej i dobraniu do niej paluszków krabowych, zwróciłem swój wzrok z stronę wyłuszczonego na czerwono dania firmowego. Dla pewności dopytałem jeszcze Panią kelnerkę, która bez cienia zawahania poleciła mi właśnie tutejsze danie firmowe - indyka z papryką.

Jasny bulion posypany pietruszką okazał się niestety nijaki w smaku - mało jajeczny i jeszcze mniej krewetkowy. Strzępki białka dało się jeszcze dojrzeć gołym okiem, ale krewetki prawie bym przegapił. Coś mnie jednak tknęło, aby dokładnie przyjrzeć się temu co pozostało na dnie miseczki i zaiste krewetek było tam więcej niż kilka. Problem jednak w tym, że zamrożone wcześniej skorupiaki (najtańszego sortu) po obróbce termicznej (zapewne wielokrotnej) skurczyły się niemiłosiernie, tak jak jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem - do wymiarów 3 na 4 mm. No nic, zupa nie urzekła mnie wcale, ale i tak była rewelacyjna w porównaniu z domówionymi do niej paluszkami krabowymi. Te były zamknięte w grubej skorupie z przypieczonej i ciężkostrawnej panierce, po której przekrojeniu objawiała się pustka, a w niej skurczony, brązowawy, zupełnie pozbawiony smaku paluszek surimi. Teraz byłem już tylko ciekaw dania firmowego, gdyż jak ktoś z pośród kilkudziesięciu pozycji wyróżnia tę jedną jedyną, pogrubia i koloryzuje jej czcionkę, a później zdecydowanie ją poleca, to zapewne jest pewien serwowanej jakości. Nie wiem jednak na czym ta pewność się opiera, bo jeśli ten indyk jest daniem firmowym, to ja takiej firmie wielkiego sukcesu nie wróżę. Kawałki indyka w chrupkiej panierce były w tym wszystkim najlepsze i oceniłbym je nawet na cztery z małym minusem, gdyby nie zalano ich słodko-ostrym sosem chili. Sam takiego sosu często w domu do kanapek i mięs używam, ale od restauracji wymagam czegoś więcej aniżeli finezji wylania sosu ze szklanej butelki, tak aby rozmiękczyć to co chrupkie i odrzeć potrawę z jednego z nielicznych atutów. W każdym razie ryż, warzywa i dwie sałatki dania firmowego nie zdołały wybronić. Poziom deseru lodowego z kolei (jak słusznie domniemywaliśmy) niczym na tle innych dań się nie wyróżniał, aczkolwiek zamówionego przez nas banana w cieście, akurat tego wieczoru nie było. Ostatecznie przyznaję 3- za zupę jajeczno-krewetkową, 1+ za paluszki krabowe, 3 za indyka z papryką oraz 2 za deser lodowy.

Co do oceny obsługi, to muszę przeciwstawić dwie postawy - bardzo uprzejmego Pana, który odebrał moje oba telefony (za pierwszym razem lokal był pełen gości targowych i rezerwacja nie była możliwa, a za drugim razem ruch był minimalny i nie wymagano rezerwacji) oraz Panią kelnerkę, która naszą obsługę zawaliła. Czekaliśmy bowiem do przesady długo i nie chodzi mi tu o podanie dań (nie sposób je podać, gdy nie są jeszcze gotowe), ale o każdorazowy odbiór brudnych naczyń, przyjęcie zamówienia deseru, wystawienie rachunku i przyjęcie zapłaty. W dodatku byliśmy już wówczas jedynymi gośćmi w restauracji, a Pani kelnerka miała nas cały czas w zasięgu wzroku. Zamiast jednak obsługiwać, siedziała dwa stoliki dalej z segregatorem w ręku i stertą papierów na blacie. Prawdopodobnie była to zatem właścicielka lub co najmniej kierowniczka, która błędnie zakładała, że więcej pieniędzy ucieka jej poprzez nieobrobione faktury, niż przez nieobsłużonych gości.

Zdecydowanie wolę polecać lokal, aniżeli do niego zniechęcać. Ukrywać swoich odczuć jednak nie mogę, gdyż wychodząc z Azji moglibyście poczuć się oszukani przeze mnie nie mniej, niż ja poczułem się oszukany przez kogoś, kto zamieścił w materiale promocyjnym sformułowanie "Powiew Chin w sercu miasta. Będziecie mieli do czynienia z elegancką restauracją serwującą wyśmienite dania chińskie i europejskie". Dla mnie to zwykła farsa, a olbrzymie rozczarowanie stanem faktycznym sprawia, że taka reklama bardziej restauracji szkodzi, niż pomaga.

Jedzenie: 2+
Obsługa: 3-
Wystrój: 3
Jakość do ceny: 2


KOSZTORYS:
Sajgonki - 8 zł.
Paluszki krabowe – 8 zł.
Zupa słodko-kwaśna z bambusem – 7 zł.
Zupa jajeczno-krewetkowa - 7 zł.
Frutti di mare – 21 zł.
Danie firmowe: indyk z papryką – 19 zł.
Deser lodowy – 10 zł.
Tyskie 0,5 x 2 – 12 zł.
Suma: 92 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 2.44

ADRES: Poznań, ul. Śniadeckich 11
INTERNET: www.restauracjaazja.pl

Bookmark and Share

wtorek, 4 stycznia 2011

Zjeść Poznań na wakacjach - DUBLIN 2010

Wyjazd do Dublina z pewnością na zawsze kojarzył nam się będzie z islandzkim wulkanem Eyjafjallajokull, który skutecznie krzyżował nasze plany, a także wprowadzał do nich element nieznośnej niepewności. Najpierw o godz. 23:00 dowiedzieliśmy się, że nasz poranny lot został odwołany, a gdy po kilku dniach przywrócono regularne połączenia z Irlandią i zarezerwowaliśmy kolejny lot (na za dwa tygodnie), to na trzy dni przed chmura wulkanicznego pyłu powróciła i jeszcze na lotnisku nie wiedzieliśmy, czy aby na pewno wystartujemy. Ostatecznie wystartowaliśmy i dotarliśmy na czas, ale przez trzy dni pobytu, co rusz doniesienia radiowe straszyły nas, że utkniemy na Zielonej Wyspie nie weekend, ale może i nawet kilka tygodni. Taka, a nie inna sytuacja sprawiła, że nie byliśmy w stanie zarezerwować w Dublinie jakiegokolwiek stolika i musieliśmy pójść na gastronomiczny żywioł. O tyle nas to bolało, że Dublin może pochwalić się pięcioma gwiazdkami Michelin oraz trzema wyróżnieniami Bib Gourmand.


Dlaczego Dublin?
Oczywiście do stolicy Irlandii nie lecieliśmy dlatego, że mieliśmy kaprys, aby pójść do tamtejszych restauracji. Przede wszystkim chcieliśmy odwiedzić Martę i Lineu, którzy usilnie nas od jakiegoś czasu do siebie zapraszali. Restauracje były zatem niejako na uboczu wizyty, ale że to bardziej restauracyjny blog, aniżeli rodzinny czy turystyczny, to na nich się tutaj skupimy. Gdy już dotarliśmy już z lotniska do mieszkania Marty i Lineu (z jego okien roztaczał się bardzo fajny widok na Grand Canal oraz nowoczesny zakątek Dublina, przy tym kanale ulokowany), Marta określiła stanowczo, że dziś (w piątek) zaprasza nas do jednego ze swoich ulubionych lokali, a pojutrze (w niedzielę) przygotowuje kolację w domu. Wiedzieliśmy zatem na czym stoimy i że na autorski szlak kulinarny zostaje nam cała sobota i połowa niedzieli. Z tą wiedzą ruszyliśmy do Yamamori...


Patrick Guilbauld
Idąc spacerem w kierunku centrum nieoczekiwanie naszym oczom ukazała się restauracja Patrick Guilbauld, która mieści się w niepozornym szeregowcu z czerwonej cegły. Szczerze powiedziawszy wyzwoliło w nas to sporą dawkę kulinarnej adrenaliny, bowiem jest to jedyny lokal nie tylko w Dublinie, ale i całej Irlandii, który wyróżniono aż dwoma gwiazdkami (**) Michelin i prawdopodobnie najlepsza restauracja, przed którą do tej pory staliśmy (stan na maj 2010). A że byliśmy tak blisko, to wypadało rzucić okiem na wystawione menu, a także wejść i zapytać o stolik na lunch (dwa dania 38 €; trzy dania 50 €). Tak też zrobiliśmy, niemniej pierwszy wolny stolik był dostępny... dopiero za trzy tygodnie :(

www.restaurantpatrickguilbaud.ie


Yamamori
Japońska restauracja typu casual (nie lubimy tego określenia, jednak tu pasuje jak ulał, a do tego jesteśmy przecież w anglojęzycznej Irlandii). Chyba nie tylko Marta i Lineu traktują ten lokal jako swój ulubiony, ponieważ przy wejściu regularnie ustawiała się kolejka chętnych na wolny stolik. Nasza czteroosobowa grupka była dopiero piąta w kolejce, co trochę nas niepokoiło, jednak miejsce doczekaliśmy się nadzwyczaj szybko. W ogóle bardzo pozytywnie zapisała się nam w pamięci obsługa kelnerska Yamamori. Wyobraźcie sobie bowiem tłum ludzi, mnóstwo zamówień i wydawanych dań, a przy tym kelnerów którzy wszystko widzą, zawsze doradzą, uwiną się z licznymi zamówieniami, są uśmiechnięci i życzliwie do każdego zagadają. Nie wiemy w czym tkwi tajemnica, ale widać było po tych ludziach, że wynagradzani są po irlandzku, a praca nie jest dla nich przykrym obowiązkiem. Dla nas z kolei wizyta w Yamamori była doskonałą sposobnością, aby wypróbować te z dań kuchni japońskiej, o których słyszeliśmy i nas ciekawiły, a których nie mieliśmy okazji spróbować w Poznaniu. I tak Ania zamówiła Seafood Ramen (16,95 €), a Marcin Gyuniku Yaki Soba (16,95 €). Porcje były obfite, całkiem smaczne i szybko podane. Porównaliśmy także doskonale znane nam smaki zupy miso (2,50 €) oraz sushi z łososiem i awokado (8,75 €), aby stwierdzić, że akurat na tym polu Poznań niczym nie odstaje od reszty Europy. Swoją drogą ciekawy to pomysł na japoński casual, a jeszcze ciekawsze jest, czy sprawdziłby się u nas i przełamał niepisany monopol casualu arabskiego.

www.yamamorinoodles.ie


The Church
W sobotę postanowiliśmy udać się do kolebki irladzkiej whiskey Jameson, jaką jest stara destylarnia na Bow Street. Po drodze naszą uwagę przykuła restauracja, która mieści się w budynku dawnego kościoła św. Marii. Co niemal szokujące z polskiego punktu widzenia, to fakt, że po zmroku podziemia XVIII wiecznego kościoła pełnią funkcję nocnego klubu. I chyba nie był to znowu taki pierwszy lepszy kościół, bowiem o jego randze może świadczyć fakt, że to właśnie tutaj w 1761 r. ślub brał Arthur Guinness (założyciel znanego na cały świat browaru).

www.thechurch.ie


The Old Jameson Distillery
Destylarnia założona przez Johna Jamesona w 1780 r. wyrabiała whiskey w tej części Dublina przez 191 lat, aż do roku 1971, kiedy to produkcja została przeniesiona do Midleton w hrabstwie Cork. Budynek starej destylarni przy Bow Street przekształcono z kolei w popularne centrum wystawiennicze, którego zwiedzanie (13,50 €) rozpoczęliśmy w salce kinowej od projekcji krótkiego filmu pt „Opowieść o irlandzkiej whiskey Jameson”. Następnie przeszliśmy przez osiem sal, które nawiązywały tematycznie do etapów produkcji irlandzkiej whiskey – magazyn zbożowy, słodowanie, mielenie sodu, przygotowywanie zacieru, fermentacja, destylacja, dojrzewanie oraz mieszanie i przelewanie do kadzi. Na sam koniec był poczęstunek w postaci czystej whiskey lub jednego z trzech drinków na jej bazie. Dodatkowo Ania została wybrana do degustacji trzech trunków, który ukończyła z dyplomem zawodowego testera whiskey. Fakt faktem, że oprócz dyplomu Ania otrzymała również dożywotni zakaz wstępu do destylarni Jameson, ale taka właśnie była cena twardego obstawiania przy swoim, że to szkocka whisky (przed irlandzką i amerykańską whiskey) zwyciężyła tę degustację ;) Trzeba przyznać, że wyszliśmy stamtąd bogatsi o garść ciekawych informacji, ale nie da się też ukryć, że obiekt został dostosowany do percepcji typowego turysty anglojęzycznego, który najlepiej chłonie wiedzę wówczas, gdy poda mu się ją w formie łatwo przyswajalnego disneylandu. My wolelibyśmy zwiedzać prawdziwą destylarnię zamiast jej makiety, ale to już taka osobista refleksja. Respekt budzić za to musi perfekcyjna organizacja oraz dopracowana sfera marketingowa (bar, restauracja, sklep z pamiątkami, materiały promocyjne).

www.tours.jamesonwhiskey.com


The Pig’s Ear
Niestety ze względu na brak wcześniejszej rezerwacji byliśmy zmuszeni odpuścić sobie wszystkie, dublińskie restauracje z gwiazdkami Michelin. Zeszliśmy zatem z oczekiwaniami półkę niżej z zamiarem spożycia choćby lunchu (w tych godzinach łatwiej o miejsce) w jednej z trzech restauracji wyróżnionej oznaczeniem Bib Gourmand (dobra kuchnia w korzystnej cenie). Przez wzgląd na menu, a także położenie wybór padł na lokal o różowych drzwiach i swojskiej nazwie The Pig’s Ear. Jednak pech zdawał się nas nie opuszczać i tam również nie znaleźliśmy wolnego miejsca. Co prawda, nie trzeba było w tym przypadku rezerwować stolika z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, ale marna to pociecha skoro, ani jeden stolik nie był wolny, a i na zwolnienie żadnego się nie zanosiło. Szkoda i to bardzo, bowiem mieliśmy szansę spróbować nowoczesnej kuchni irlandzkiej w naprawdę korzystnej, jak na ten poziom, cenie (jedno danie 11,95 €; dwa dania 15,95 €; trzy dania 19,95 €).

www.thepigsear.com


Davy Byrne's
Jako, że w niedzielę większość szacownych restauracji w Dublinie jest albo zamknięta, albo serwuje mało interesujący nas brunch, to musieliśmy wymyślić coś alternatywnego. Chcieliśmy jednak, aby było to coś z jajem, coś czego nie ma w Poznaniu, coś wyjątkowego. Zdecydowaliśmy się zatem odwiedzić pub Davy Byrne's, który ma swoje stałe miejsce na kartach literatury światowej. To bowiem właśnie tutaj zachodzi Leopold Bloom (główny bohater „Ulyssesa” Jamesa Joyce'a) na kanapkę z serem gorgonzola oraz kieliszek burgunda. Nasze menu składało się jednak z zupy warzywnej z ciemnym chlebem (4,35 €), krewetek tygrysich usmażonych w cieście filo z sałatką (11,95 €), a także pół tuzina ostryg (11,95 €). Przejdźmy jednak na chwilę do literatury...

„He entered Davy Byrne's. Moral pub. He doesn't chat. Stands a drink now and then. But in leapyear once in four. Cashed a cheque for me once.
What will I take now? He drew his watch. Let me see now. Shandygaff?
—Hello, Bloom, Nosey Flynn said from his nook.
—Hello, Flynn.
—How's things?
—Tiptop ... Let me see. I'll take a glass of burgundy and ... let me see.
(...)
—Have you a cheese sandwich?
—Yes, sir.
Like a few olives too if they had them. Italian I prefer. Good glass of burgundy take away that. Lubricate. A nice salad, cool as a cucumber, Tom Kernan can dress. Puts gusto into it. Pure olive oil. Milly served me that cutlet with a sprig of parsley. Take one Spanish onion. God made food, the devil the cooks. Devilled crab.
—Wife well?
—Quite well, thanks ... A cheese sandwich, then. Gorgonzola, have you?
—Yes, sir.
(...)
Davy Byrne came forward from the hindbar in tuckstitched shirtsleeves, cleaning his lips with two wipes of his napkin. Herring's blush. Whose smile upon each feature plays with such and such replete. Too much fat on the parsnips.
—And here's himself and pepper on him, Nosey Flynn said. Can you give us a good one for the Gold cup?
—I'm off that, Mr Flynn, Davy Byrne answered. I never put anything on a horse.
—You're right there, Nosey Flynn said.
Mr Bloom ate his strips of sandwich, fresh clean bread, with relish of disgust, pungent mustard, the feety savour of green cheese. Sips of his wine soothed his palate. Not logwood that. Tastes fuller this weather with the chill off.
Nice quiet bar. Nice piece of wood in that counter. Nicely planed. Like the way it curves there”.

Pub po dziś dzień czerpię ze swej sławy, a szczyt popularność i prawdziwe oblężenie przeżywa corocznie 16 czerwca w tzw. Bloomsday, kiedy to fani Ulysesa przemierzają Dublin śladami głównego bohatera. Nam co prawda wystrój pubu wydał nam się odrobinę anachroniczny, a i jedzenia nie ocenilibyśmy wyżej niż na czwórkę. Co by jednak nie mówić, to jaki Poznański pub ma tradycje sięgające XIX wieku, zapisał się w literaturze, trwa do dziś i serwuje ostrygi? Odpowiedź brzmi – żaden i to jest właśnie ta różnica oraz niecodzienność, której poszukiwaliśmy.

www.davybyrnes.com


Post Scriptum
Podsumowując restauracyjny aspekt naszego wypadu, musimy przyznać, że był to trochę weekend niespełnionych nadziei. I choć poruszaliśmy się w warunkach, które narzuciła nam niespodziewana erupcja wulkanu, to można było mieć plan awaryjny i lepsze rozpoznanie terenu. Przy okazji była to jednak doskonała lekcja na przyszłość i dziś już wiemy, w jakich restauracjach i ile tygodni wcześniej trzeba rezerwować stoliki oraz na co zwracać uwagę planując taki wyjazd. W dodatku do Dublina z pewnością się jeszcze wybierzemy, a Patrick Guilbauld nie zając i z pewnością nie ucieknie :)

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...