czwartek, 24 marca 2011

ZIELONA SAŁATA / ocena 3.59

Nasze recenzje ukazują się na blogu przeważnie tydzień lub dwa od wizyty w danej restauracji. Bywają jednak sytuacje, że mija i miesiąc, gdyż albo nagromadziły nam się trzy zaległe wyjścia do opisania, albo nie chcemy w krótkim odstępie czasu recenzować dwóch sushi barów, by nie być posądzanymi o monotematyczność. Przypadek Zielonej Sałaty to jednak swoisty rekord opieszałości ;) Lokal odwiedziliśmy pod koniec października, a recenzja ukazuje się po 5 miesiącach. Powód? Dość prozaiczny - zupełnie nie wyszło nam ujęcie fasady baru, a poprawkę pstryknęliśmy... wczoraj.

PS Zapewniamy przy tym, że w Zielonej Sałacie nic się przez ten czas nie zmieniło - ani wystrój, ani menu, ani ceny :)


ONA:
Przyznam, że chciałabym, aby w Poznaniu było kilka ciekawych, sprawdzonych miejsc, do których można wpaść na bardzo szybki obiad, kiedy brak czasu i pustki w portfelu, a my musimy wybierać pomiędzy  przysłowiowym Piccolo, a Greenwayem. Zastanawiałam się czy Zielona Sałata będzie jednym z takich właśnie lokali.

Ilość zestawów w menu trochę mnie początkowo oszołomiła i nie potrafiąc wybrać narobiłam sporo zamieszania przy kasie. Ostatecznie zdecydowałam się na zestaw: mała sałatka + zupa. Był to pewnego rodzaju kompromis pomiędzy chęcią zjedzenia czegoś ciepłego i wielką ochotą na sałatkę, w której skład wchodziły buraki. Zamówiona zupa cebulowa była daleka od klasyki kuchni francuskiej, spełniała jednak podstawowe standardy dość smacznego i rozgrzewającego dania. Zaserwowano ją w niewielkiej styropianowej miseczce wraz z plastikową łyżką i zgrillowaną grzanką (ser wrzucono bezpośrednio do zupy). Zupę podano w tak wysokiej temperaturze, że po pierwszej łyżce poparzyłam sobie podniebienie i język.  Może i jestem sama sobie winna, że nie sprawdziłam temperatury przed wpakowanie łyżki do ust, ale chyba nigdy wcześniej nie podano mi takiego wrzątku. Na drugie danie wybrałam sałatkę Helsinki. Oprócz sałaty, w plastikowej miseczce znajdował się tuńczyk, jajko, zielone oliwki,  buraki, ogórek, czerwona cebula i prażone pestki słonecznika i dyni. Do tego samodzielnie wybrany dressing. Ja zdecydowałam się na jeden z dwóch, które podpowiadało menu, czyli klasyczny vinaigrette (do wyboru z sosem tysiąca wysp). Sałatka była dobra, jedyne co mi przeszkadzało to kiepskiej jakości, niezbyt smaczne oliwki. Sałatek w menu jest od wyboru do koloru, ale wszystkie skupiają się wokół zgranych standardów (brakuje mi tu niestety trochę pomysłowości i oryginalności). Całość popijałam „czystą” zieloną herbatą, do której na końcu domówiłam niewielkie ciastko z płatków kukurydzianych i czekolady. Pewnego rodzaju „bajerem” było tutaj ładne opakowanie, tej prostej i dość smacznej słodkości. Ciastko spoczęło na papilotce od muffinki, ta z kolejki na niewielkim kwadracie z zielonego papieru, a wszystko owinięto folią i przewiązano zieloną wstążeczką. Możecie tu uznać za przerost formy nad treścią, ja jednak potraktowałam to jak uroczy bonus. Choć  faktycznie po czasie przyznaję, że bardziej pamiętam opakowanie, niż sam smak tego mini deseru.

Wnętrze lokalu ma prostą i nowoczesną formę. Ściany w kolorze gołębim ozdobiono dużymi, kolorowymi zdjęciami, do tego dodano ciekawe lampy i dodatki o charakterze "eko". Spójną całość dopełnia kolorowe i  nowoczesne menu. Wnętrze należy raczej do tych skromnych, co też stwarza lekki  i bezpretensjonalny  klimat. Na plus muszę policzyć również wyjątkowo wyrozumiałą obsługę. Pan, który przyjmował zamówienie wykazał się nadzwyczajną wprost cierpliwością dla mojego niezdecydowania (ogólną ocenę uszczuplę jednak, o konieczność zamawiania dań przy kasie i plastiki, na których serwowane są dania).

Podsumowując, Zielona Sałata stanowi ciekawą alternatywę dla lokali szybkiej obsługi. Trzeba jednak przyznać, że ta alternatywa wiąże się z większym niż we wspomnianym Picollo wydatkiem. Lokal ma dość bogate menu, w którym każdy znajdzie coś dla siebie, ale też każdy musi sam zdecydować, czy ma ochotę wydać kilka złotych więcej na zdrowszą alternatywę. Czegokolwiek nie wybierze i tak będzie musiał się zmierzyć z plastikową „zastawą”.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+


ON:
Do Zielonej Sałaty wybierałem się z oczekiwaniem, że zjem smacznie (zawsze tego oczekuję), zdrowo (ponoć "100% bar naturalny") i niedrogo (bo jednak bar). Nie spodziewałem się za to bogatej oferty, a taka mnie na miejscu zaskoczyła. Do wyboru są przeróżne warianty zup, tostów, zapiekanek, tortilli, sałat w bułce pita, kanapek, sałatek, zestawów, a także deserów i koktajli. OK, zupy są tylko dwie (zupa dnia oraz krem z pomidorów i świeżej papryki z bazylią), ale kanapek jest już 8, a sałatek nawet 15 i do tego każdą można zestawić z jednym z sześciu sosów. Daje to zatem całkiem spory wachlarz możliwości w którym szczerze mówiąc, trochę się zagubiłem. I tutaj właśnie widzę zadanie dla obsługi, żeby doradzić, albo chociaż naprowadzić takiego zagubionego w ofercie delikwenta. No niestety jesteśmy bądź co bądź w barze i jedyna pomoc jaka mnie spotkała to uprzejme wskazanie na menu i sugestia, abym wybrał sobie coś pod moje gusta. Koniec końców zdecydowałem się na jeden z zestawów. Raz, że wychodzi taniej, dwa, że byłem głodny, a trzy, że akurat był to zestaw z grillowanym kurczakiem. Plus zatem ode mnie za to, że lokal z zielenią w nazwie nie zamyka się wyłącznie na wegetarian, serwując zarówno wspomnianego już kurczaka, jak i polędwiczkę, łososia oraz tuńczyka.

Trzeba tutaj wspomnieć, że cały lokal to zaledwie dwie salki - w większej, do której wchodzimy z ulicy są cztery stoliki, łącznie dla 9 osób, a w mniejszej na półpiętrze jest jeden stolik dla 2 osób i trzy pojedyncze siedziska barowe. Zapomnijmy zatem o wyjściu z przyjaciółmi, bowiem tylko jeden stolik jest na trzy krzesła. Tutaj wpada się na szybki, przeważnie samotny lunch (każdy z pięciu napotkanych gości był solo) albo zamawia się posiłek do biura. Wnętrze może niezbyt przytulne, za to czyste i bardzo schludne. Ot, prosta i nowoczesna estetyka.

Gdy zasiedliśmy do stołu, spotkało mnie pierwsze rozczarowanie, a mianowicie papierowo-plastikowy sposób podania dań. Drugie rozczarowanie odnosi się już do samego jedzenia. Krem z pomidorów i papryki nie ujmował niczym szczególnym i szczerze mówiąc nie przypominam sobie miejsca na gastronomicznej mapie Poznania, w którym zdarzyło mi się bardziej średnią pomidorówkę (uogólniam trochę, ale to pomidory wyraźnie dominowały nad papryką). Jasne, że zupa kosztuje tylko 6 złotych (w zestawie jeszcze taniej), a porcja jest całkiem solidna, ale skoro jest tylko jedna stała zupa w menu (druga jest zupą dnia), to powinno się ją dopracować do perfekcji, aby była wizytówką lokalu. Dalej nie było jednak wcale lepiej - kurczak słabo doprawiony, nie za ciepły, suchy. Myślałem, że chociaż sałatka się obroni, albo deser. Nic jednak z tego. Sałatka i owszem miała mnóstwo składników, ale co z tego skoro całość się nie kleiła - zarówno w przenośni (brak jakiegoś zamysłu, smaków przewodnich), jak i dosłownie (brakło dobrze skomponowanego sosu, który by wszystko scalił, gdyż ten w zestawie [curry z pomarańczą] nie spełniał tej roli zupełnie i bardziej [choć też nie za bardzo] nadawał się do suchego kurczaka). Walory smakowe poszczególnych składników tejże mieszanki także wydały mi się zupełnie nijakie w swojej przeciętności. Na stronie internetowej wspominają co prawda, że przy doborze zwracają szczególną uwagę na ich najwyższą jakość, ale dla mnie nie różniły się one niczym od tych z puszki, czy też supermarketu. Co do jogurtu, to choć nie jestem fanem mega słodkości, to jednak uważam, że deser choć trochę słodki powinien być. Ten taki nie był w ogóle i muszę ostatecznie przyznać po równo - 3 za zupę, 3 za grillowanego kurczaka i 3 za jogurt. Żeby była jasność - nie spróbowałem tam niczego co niedobre. Jednocześnie jednak nie spróbowałem niczego co smaczne. Wszystko było jakby pomiędzy. Moim zdaniem jest to kwestia pewnego dysonansu między głoszonymi przez nich hasłami, a barową rzeczywistością. Rozumiem bowiem, że chcą być kojarzeni z hasłem slow food, ale nikt mi chyba nie powie, że tak wygląda prawdziwy slow food.

Jako niedoszły marketingowiec muszę za to docenić Zieloną Sałatę za kreację wizerunkową - żywe kolory i prosty przekaz. Ponadto, takiego filmiku na You Tube, jak ten - tutaj - nie powstydziłaby się niejedna szacowna restauracja. Czas żeby za wizerunkiem poszedł smak. W końcu zdrowie, natura i smak nie są żywiołami nie do pogodzenia. Przykład koktajlu z poznańskiej Ekowiarni oraz sałatki z berlińskiej Lei e Lui świadczy, że jest to możliwe i należy do tego dążyć.

Jedzenie: 3
Obsługa: 3+
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4-


KOSZTORYS:
Zestaw: sałata mała (Helsinki) + zupa (cebulowa) – 14,80 zł.
Zestaw z mięsem: kurczak grillowany (z mieszanką sałat, pieczywem, prażonymi ziarnami i sosem) + zupa (krem z pomidorów i świeżej papryki z bazylią) – 21 zł.
Ciasteczko z płatków kukurydzianych, z czekolada mleczną - 4 zł.
Jogurt naturalny z prażonym miodowym musli i z owocami – 7 zł.
Herbata x 2 (zielona i czarna) - 7 zł.
Suma: 53,80 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.59

ADRES: Poznań, ul. Dąbrowskiego 40

INTERNET: www.zielonasalata.pl

Bookmark and Share

piątek, 11 marca 2011

CACTUS FACTORIA restaurante & cafe - cz.II / ocena 3.69

Cactus Factoria to czwarty z opisanych na blogu lokali (po Kuchni Chrisa, Pracowni oraz Indian Ocean), do którego wracamy z aparatem. Wcześniejsza wizyta miała miejsce prawie półtora roku temu, zatem warto przyjrzeć się restauracji na nowo.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Restauracji do których chciałabym powrócić jest naprawdę sporo. Codziennie jednak, czy to z polecenia, czy z innych źródeł dowiaduję się o kolejnej, nowej, w której jeszcze nigdy nie byłam, a która wydaje się zasługiwać na wizytę. Stoi to jak widać w pewnej sprzeczności. Co więcej powroty interesowałyby mnie czasem zarówno w kontekście restauracji skrytykowanych (od jakiegoś czasu zastanawiam się nad ponownym odwiedzeniem Madagaskaru), jak i tych, które mnie urzekły (cały czas z uwagą śledzę zmieniające się menu w Kuchni Chrisa). Ostatnimi czasy zdarzało się też, że wybieraliśmy się do restauracji bez aparatu i bez nastawienia blogowego. Oczywiście obserwacje z takich wyjść zapisują się w naszej pamięci, czasami też pojawiają się w post scriptum do posta, ale traktujemy je przede wszystkim jako wyjścia "prywatne" pozwalające na złapanie oddechu i odświeżenie spojrzenia. I choć Cactus Factoria nie zapisała się w mojej pamięci niczym wyjątkowym, przypadek zaprowadził nas pod jej drzwi już drugi raz.

Po wejściu od razu przypomniałam sobie klimat wnętrza. Czerwone i czarne nadal dominowało, jednak dało się odczuć, że wystrój woła o odświeżenie zarówno ze względu na zużycie materiału, ale też opatrzenie się z tak wyrazistymi dekoracjami (myślę przede wszystkim o tych, którzy do CF zaglądają regularnie). Zajęliśmy wygodne miejsca i złożyliśmy zamówienie u uśmiechniętej Pani kelnerki, które naprawdę się starała, żeby obsłużyć nas jak najlepiej. Nie umknęło jednak mojej uwadze, kiedy stolik dalej usiadło dwóch związanych z restauracją panów. Jeden starszy, dzierżący w dłoni organizer i długopis, a drugi choć młodszy, wyraźnie zmęczony życiem. Debatowali długo na tematy związane z lokalem (choć nie wydaje mi się, żeby głośna rozmowa w głównej sali restauracji była do tego najodpowiedniejszym miejscem). Po chwili ten starszy zostawił młodszego, który nie mając najwyraźniej nic lepszego do roboty, odchylił się mocno na krześle i rozciągając się postanowił uciąć sobie drzemkę. Choć sam widok był dość komiczny, to jednak uważam to za kompletny brak profesjonalizmu.

Z menu zdecydowałam się na bouillabise i halibuta z melonem oraz lody zapiekane w cieście filo. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że zamówienie wybranej przeze mnie zupy w Polsce było proszeniem się o kłopoty (skoro głównym składnikiem dania jest kilka gatunków śródziemnomorskich ryb), ale miałam ochotę porównać tę, którą wypróbowałam w Berlinie (prawdziwi ekstremiści twierdzą, że każda poza Marsylią jest kiepska) z tą z CF. Powiem tyle, zupa była zjadliwa, natomiast faktycznie różniła się bardzo od wszystkich próbowanych wcześniej bouillabaise. Była to po prostu lekko pomidorowa i mało wyrazista zupa rybna. Zgodnie z opisem w menu o aromacie kopru włoskiego i oregano, choć jak dla mnie z przypraw pierwsze skrzypce powinien grać szafran. Generalnie po prostu do zjedzenia jako wariacja na temat zupy rybnej, ale lepiej nie taktować jej jako wzór bouillabaise. Dalej halibut, czyli jedna z moich ulubionych ryb. Zapiekany z serem pleśniowym, duszonymi warzywami i sosem paprykowym. Zdaje się, że było to autorskie danie szefa kuchni. Cóż, nie sprawiało wrażenia przemyślanej kompozycji dopełniających się smaków. Cały pomysł polegał chyba na wrzuceniu na talerz wszystkich resztek z lodówki. Mrożony halibut przysypany kopcem słodkawych warzyw, zapieczony z serem pleśniowym i polany sosem chili (na bazie tego przemysłowego dodawanego do sajgonek) raczej nie przypadł mi do gustu. Tak samo jak mocno rozgotowany dziki ryż. Całość do zjedzenia ale pozbawiona jakiejkolwiek subtelności i polotu. Nie sposób przemilczeć również gigantycznego talerza, na którym danie zostało podane (jak dla mnie to nie do końca trafiony i wygodny pomysł). Po wszystkim przyszedł czas na lody zapiekane w cieście filo. Cóż, deser zapowiadał się ciekawie, niestety ciasto otaczające lody nie miało z filo nic wspólnego, co więcej nawet filo nie przypominało. Wyglądało raczej jak panierka z pokruszonych ciasteczek. Generalnie przeciętne w smaku, choć znów całość miała niewiele wspólnego z opisem w menu. Dla dekoracji i wzbogacenia smaku deser polano gotowym sosem czekoladowym, dodano kleks śmietany i połowę brzoskwini z puszki.

Cactus Factoria mnie raczej nie przekonała. Pierwsza wizyta w moim odczuciu wypadła trochę lepiej. Miejsce nie jest wprawdzie dla mnie skreślone, ale mam wrażenie, że forma tu trochę spadła. Uważam, że właściciele powinni odświeżyć wystrój i porozmawiać z szefem kuchni, bo zapewne jakiś potencjał w nim drzemie, lepiej byłoby jednak, gdyby trochę przystopował z przekombinowanymi daniami. Mniej w większości przypadków naprawdę znaczy lepiej.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-


ON:
Ostatnio byliśmy w Cactus Factorii około 22:00 i chwaliliśmy, że jest to jedna z nielicznych restauracji, w której można zjeść o tak późnej porze. Jest jednak i druga strona medalu, bowiem choć lokal otwarty jest do ostatniego klienta, to otwarcie następuje dopiero o godz. 15:00. Mało by zatem zabrakło, abyśmy pocałowali klamkę, ale ostatecznie byliśmy jednymi z pierwszych gości. Wnętrze nie zmieniło się wcale. Nadal jest dość estetyczne, ale nadal niezbyt przytulne. Wystrój bardziej pasuje do klubu (którym de facto CF też jest), aniżeli do restauracji. Nie chcąc przy tym dublować ujęć z ostatniej wizyty, postanowiliśmy zamiast parteru obfotografować piętro. To było jednak zamknięte dla gości, a my poprzestaliśmy na zdjęciu z zewnątrz.

Z pewnością za to uległo zmianie menu. Zostały co prawda dawne szlagiery, ale dołączono do nich nowe pozycje. I tak wciąż widnieje w karcie zamówiona przeze mnie niegdyś zupa Azteca (i bardzo dobrze, że widnieje), za to zabrakło schabu diabelskiego w sosie pieprzowym (równie trafna decyzja). Nie oglądając się jednak zbytnio w przeszłość, zamówiłem - tatar wołowy, karkówkę Barbacoa oraz deser Special Cactus Factoria (ten ostatni tradycyjnie - wespół z Anią). Po złożeniu zamówienia na stół podano nam talerzyk z czterema grzankami z tapenadą, przystrojonymi rzeżuchą. Miły to akcent, a zarazem nowość względem ostatniej wizyty. Właściwą przystawką był jednak tatar, który może i nie wyglądał najlepiej (trochę jakby obślizgły od sporej ilości oliwy), ale smakował jak należy. Podano go z żółtkiem, cebulką, rzeżuchą i co ciekawe - marynowanym kaktusem, w towarzystwie ciepłych bułeczek i masła czosnkowego. Trudno co prawda było wyczuć wyjątkowość kaktusa i myślę, że gdyby ktoś nie wiedział, to by nie rozpoznał, ale całość należy pochwalić. Całkiem dobre wrażenia sprawiła na mnie też grillowana karkówka z grillowanymi warzywami (papryka, cukinia, bakłażan) i frytkami steak house. Również podana została towarzystwie rzeżuchy i muszę przyznać, że owa rzeżucha przyzwoicie sprawdza się, jako dodatek zdobniczo-jadalny. Do dobrze wypieczonego, a zarazem delikatnego mięsa (i frytek) brakowało mi tylko jakiegoś meksykańskiego sosu. Na karkówce było co prawda roztopione masło czosnkowe, ale patent z trzema sosami mógłby się tu sprawdzić. Umówmy się przy tym, że danie nie powalało wykwintnym smakiem (to nie jest półka La Passion du Vin, czy też Hugo), ale w segmencie casual nic mu zarzucić nie można. Ot, porządna strawa na wielkim talerzu. Co innego, firmowy deser w postaci lodów zapiekanych w cieście filo. Tu nie ma mowy o porządnej strawie, a raczej o czymś na kształt roztopionych lodów w przemoczonej skorupie (niczym z bułki tartej), która obok ciasta filo nawet  nie leżała. Tylko smakiem mogłoby się to obronić, ale i tego nie robi. Pomysł zupełnie nie trafiony, a ja summa summarum przyznaję 4+ za tatar, 4 za karkówkę i 2+ za deser.

Ceny, tak jak i jedzenie - całkiem przyzwoite (pomijając fakt, że przystawka była droższa od dania głównego), co czyni Cactus Factorię świetną alternatywa wobec Sfinxa, Siouxa, czy The Mexican. Odnośnie obsługi, szerzej wypowiedzieć się nie jestem w stanie, co oznacza, że ani nie wybiła się na plus, ani niczym znowu nie pogrążyła. Ot, uprzejma, sprawnie obsługująca Pani kelnerka, która zasługuje na solidną czwórkę. Minus przy obsłudze, to zatem nie jej wina, a konferującego za moimi plecami managera z właścicielem. Nie chcę się czepiać, ale wydaje mi się, że gość nie musi słuchać, kogo należy przyjąć do pracy, a kogo nie. Gościom należy zapewnić warunki do smakowania, a prowadzenie restauracji od kuchni przenieść z sali restauracyjnej do biura. Niestety CF nie jest tu wyjątkiem, co staram się w recenzjach pomijać, a co drażni mnie coraz bardziej. Zatem apel do wszystkich managerów i właścicieli restauracji - nie stukajcie w swoje laptopy, gdy przy stoliku obok siedzą goście. Przykład zaczerpnięty akurat z Patio, a nie Cactus Factorii, ale nie o laptopa tu chodzi, a o zasady.

Ostatnim razem Cactus Factorię oceniliśmy na 3.75, a teraz na 3.69. Trochę się tutaj z Anią jednak nie zgadzam, że forma im spadła. Moim zdaniem ta niewielka różnica tkwi w deserze. Wówczas go nie zamówiliśmy, a teraz tak, przy czym nie wypadł on ani dobrze, ani nawet poprawnie. Powiedziałbym zatem, że trzymają wcześniejszy poziom. Na minus muszę jednak zauważyć (śledząc wszystkie znaki na niebie i ziemi, w tym także ich stronę na Facebooku) coraz większy, mentalny przechył w stronę klubu, aniżeli restauracji. Osobiście wolałbym, aby było odwrotnie.

PS Już po naszej wizycie Cactus Factoria wprowadziła Lunch Time od 13:00 do 16:00, podczas którego wszystkie pozycje w karcie kosztują -30%. Swoich ocen co prawda nie zmienię, bowiem oceniam stan zastany, ale po fakcie przyznać należałoby dwa dodatkowe plusy - za rozszerzenie godzin otwarcia oraz niższe ceny.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


KOSZTORYS:
Bouillabaisse (mała) – 12 zł.
Tatar wołowy - 32 zł.
Halibut z melonem – 38 zł.
Karkówka Barbacoa – 28 zł.
Special Cactus Factoria – 18 zł.
Herbata x 2 (White Orchard i Green Tea Trop) - 16 zł.
Suma: 144 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Ślusarska 5

INTERNET: www.cactusfactoria.com.pl

Bookmark and Share

sobota, 5 marca 2011

Gazeta Wyborcza i Głos Wielkopolski

Miło nam poinformować, że w Tłusty czwartek w obydwu lokalnych tytułach można było drobnym druczkiem wyczytać o uczestnictwie Zjeść Poznań w degustacjach pączków :)
Bookmark and Share

wtorek, 1 marca 2011

Ranking pączków przed Tłustym czwartkiem 2011

Tłusty czwartek już 3 marca. Z tej okazji, kontynuując zapoczątkowaną w listopadzie tradycję degustacyjną, postanowiliśmy ocenić - razem z Anią, Darią, Ewą, Jagienką, Magdą, Martyną, Moniką, Adamem, Bo, Jakubem i Piotrkiem - dostępne w Poznaniu pączki. Reguły były proste. Każdy przyniósł partię trzech pączków (z marmoladą, dżemem lub powidłami) z sobie znanej cukierni. Następnie ocenialiśmy je w ciemno, na indywidualnych arkuszach, korzystając z 6-stopniowej skali zapożyczonej z bloga. W trzech kategoriach (wygląd, smak, nadzienie) ocenie poddaliśmy 13 partii pączków z 11 cukierni. W sobotni poranek nie wszędzie jednak pączki można było kupić i tak oto z racji braków magazynowych oceniliśmy po dwa komplety pączków od Gruszeckiego i Kandulskiego (wyprowadzając średnią ocen) oraz pączki z adwokatem od Liczbańskich (z najwyższą notą ogólną, ale ostatecznie wyłączone z zestawienia jako niereprezentatywne). I choć w harmonogramie spotkania wyróżnić można było czas oglądania, czas smakowania oraz czas podliczeń, to tak naprawdę były to dwie godziny świetnej zabawy w doborowym towarzystwie, przy stole pełnym słodkości :)

PS  Ranking pączków 2012 znajdziecie - tutaj.


Po zliczeniu wyników okazało się, że miejsca na podium zajęły kolejno cukiernie: Gruszecki, Elite i Pon-Czek. Z kolei w poszczególnych kategoriach wygrały: Fawor (najlepszy wygląd), Pon-Czek (najlepszy smak) oraz Passionata (najlepsze nadzienie). Poniżej kompletny ranking:

I miejsce - GRUSZECKI - pączki nr 6 i 7 / ocena 3.86 / cena 1,80 zł.
II miejsce - ELITE - pączki nr 5 / ocena 3.79 / cena 1,80 zł.


III miejsce - PON-CZEK - pączki nr 4 / ocena 3.78 / cena 1,80 zł.
IV miejsce - PASSIONATA z Hotelu Merkury - pączki nr 3 / ocena 3.66 / cena 2,38 zł.


V miejsce - FAWOR - pączki nr 8 / ocena 3.54 / cena 1,75 zł.
VI miejsce - NACKOWSKA - pączki nr 11 / ocena 3.43 / cena 1,80 zł.


VII miejsce - SOWA - pączki nr 12 / ocena 3.42 / cena 1,90 zł.
VIII miejsce - KANDULSKI - pączki nr 1 i 10 / ocena 3.35 / cena 1,80 zł.


IX miejsce - ADAM NOWAK - pączki nr 9 / ocena 3.34 / cena 1,35 zł.
X - miejsce - HANNA PISKORSKA - pączki nr 13 / ocena 3.24 / cena 1,50 zł.


Zaskoczeniem była niewielka różnica punktowa między zwycięzcą (ocena 3.86), a ostatnim miejscem (ocena 3.24). Pomyśleć by można, że obojętnie jakiego pączka nie zakupimy, to będzie wyglądał podobnie i tak też smakował. Nic bardziej mylnego. Pączki diametralnie różniły się pod względem poziomu wysmażenia, konsystencji lukru i wielkości. Tylko dwa miały przy tym posypkę ze skórki pomarańczowej, a tylko jedne nie miały tzw. obrączki. W dodatku każdy okazał się smakowo unikalny i cechował się całkowicie odmiennym nadzieniem (zarówno pod kątem koloru, konsystencji, jak i właśnie smaku). Nierzadkie były przy tym sytuacje, gdy dany pączek był oceniany w konkretnej kategorii przez jednych na 1 lub 2, a przez innych na 5 lub 6. Wszystko zależy zatem od naszych osobistych preferencji, a tym samym poniższe zestawienie należy traktować jedynie jako głos kilkunastoosobowej grupy, która wychwyciła pewne niuanse w poszukiwaniu smakowego konsensusu. Kolejnym zaskoczeniem degustacji wydaje się być dość słaby i nierówny poziom ocenianych wypieków. Żadna cukiernia nie zasłużyła sobie choćby na czystą czwórkę w podsumowaniu, a jak już wygrała w jednej kategorii, to odstawała w pozostałych dwóch. Summa summarum najlepiej było z wyglądem (średnia 3.84), gorzej natomiast ze smakiem (średnia 3.41) i nadzieniem (3.34). Całkiem zatem prawdopodobne, że rację ma prof. Andrzej Blikle, który w reklamie pewnego banku oznajmia - pączki dzielimy na te z marmoladą różaną i (bez)nadziejne ;) My z kolei dopowiadamy, że najlepsze poznańskie pączki odstają wyraźnie od najlepszych poznańskich rogali świętomarcińskich. Te drugie oceniliśmy w listopadzie na 4.68 - poziom dla tegorocznych pączków wręcz nieosiągalny.


Degustacja odbyła się w Cocorico Restaurant na ul. Świętosławskiej 9/1. Koniecznie należy o tym wspomnieć, bowiem spotkaliśmy się tam z niezwykle serdeczną gościną oraz wzorową obsługą, za co w tym miejscu chcielibyśmy podziękować. Co ciekawe, od września zeszłego roku, Cocorico to nie tylko i wyłącznie kawiarnia, ale także restauracja ze smakowicie zapowiadającym się menu. Wkrótce mamy zamiar je sprawdzić, ale to już temat na osobny wpis.

www.cocorico.pl


POST SCRIPTUM 
Dzień po publikacji rankingu zostaliśmy zaproszeni w charakterze testerów do udziału w jeszcze jednej degustacji - organizowanej przez poznańską redakcję Gazety Wyborczej. Tam z kolei miejsca na podium przypadły cukierniom: Weber (nieobecna w naszym zestawieniu), Gruszecki (u nas zwyciężyła) oraz Liczbańscy (nasza najwyższa nota ogólna, ale ostatecznie wyłączone z zestawienia jako niereprezentatywna z powodu nadzienia). Jak widać - są pewne zbieżności w tych rankingach :)

ADRESY:
GRUSZECKI - Poznań, ul. Naramowicka 92
ELITE - Poznań, ul. Dąbrowskiego 140
PON-CZEK - Poznań, ul. Półwiejska 9
PASSIONATA - Poznań, ul. Roosevelta 20
FAWOR - Poznań, ul. Unii Lubelskiej 1
M. NACKOWSKA - Poznań, ul. Słowiańska 60
SOWA - Bydgoszcz, ul. Ks. Schulza 3
KANDULSKI - Poznań, ul. Swarożyca 3a
ADAM NOWAK - Poznań, ul. Woźna 10
HANNA PISKORSKA - Mosina, ul. Dworcowa 12

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...