czwartek, 19 maja 2011

CREDO bar & restaurant / ocena 3.87

Tym razem wybieraliśmy się do trattorii Termini, jednak przechodząc ulicą Wrocławską naszą uwagę przykuły otwarte okna Credo, a także informacja o promocji Crazy Mondays (50% zniżki na wszystkie dania z karty). Byliśmy rozdarci do tego stopnia, że kolejny raz o naszym wyborze zdecydował rzut monetą. Padło na Credo, gdzie z racji wspomnianej promocji panował dość spory ruch, a to nie sprzyjało swobodnemu fotografowaniu. Po zdjęcia wnętrz postanowiliśmy wrócić kilka dni później, wypróbowując przy okazji firmową lemoniadę. Pani kelnerka oznajmiła niestety wówczas, że o zgodę musiałaby zapytać kierownictwo, a tego w zasięgu wzroku nie było. I tak oto zostaliśmy odesłani po zdjęcia do facebookowego profilu :(


ONA:
Ocieniając restaurację Credo nie sposób uniknąć odniesień, do lokalu, który działał w tym samym miejscu jeszcze kilka miesięcy temu. L’Heroine bardzo podobało mi się od strony wizualnej, jedzenie również dość mi smakowało, choć ostateczną opinię chciałam wyrobić sobie przy okazji kolejnych wizyt (wiadomo, że jak coś się uda raz, szczególnie na początku, niekoniecznie musi oznaczać regularnie utrzymywanego wysokiego poziomu). Ponownych odwiedzin w L’Heroine nie było, w ogóle zamknięcie restauracji owiane było pewną dawką tajemniczości (vide dyskusja na naszym facebookowym profilu), tak czy inaczej kilka miesięcy później przechodząc ulicą Wrocławską zauważyłam, że w opustoszałym lokalu coś znowu zaczęło się dziać.

Cierpliwie czekałam i obserwowałam wszystkie zmiany, jednak to co można było zauważyć w pierwszej kolejności (czyli zmiany w wystroju) nie napawało mnie szczególnym optymizmem. Po wizycie stwierdzam, że wystrój jest lepszy niż początkowo mi się wydawało, ale i tak wszelkie wprowadzone zmiany odbieram raczej na minus. I tak, ściany zostały pomalowane na szary kolor, który sam w sobie dość lubię (choć biały dodawał poprzedniemu wnętrzu więcej przestrzeni i światła), natomiast niespecjalnie trawię przecieraną fakturę. Układ sal, baru, stolików i szafy na kurtki pozostał w praktycznie niezmieniony. Na ścianach zmieniły się natomiast fotografie, kilka krzeseł zmieniło obicie, a nad barem zawisła solidna tablica z wybranymi pozycjami z menu. Co oczywiste brakowało jaskrawo niebieskiego neonu L’Heroine i co mniej oczywiste designerskiej lampy Zettel. Generalnie choć zmiany nie trafiły w mój gust, to jednak całość wypadała całkiem nieźle, zresztą nadal ogromnym atutem są tu duże okna (część z nich w ciepłe dni otwierana jest na oścież), a i minimalistyczne żarówki zwieszające się pod ciemnym sufitem wprost z plątaniny kabli mają w sobie coś z przyjemnej nowoczesności. Wystrój to jedno, ale równie ważna zdaje się być obsługa, a ta była prawie bez zarzutu. Obsługiwała nas przemiła Pani, uśmiechnięta, chętna do rozmowy i dobrze zorientowana w menu. Niewielki minus daję za to, że po zjedzeniu dość długo musieliśmy czekać, aż pojawi się ktoś, kto mógłby przynieść nam rachunek, ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Najpierw zapoznałam się z menu pełnym ciekawych propozycji. Tym razem miałam wielką ochotę na kalmary, ale równie mocno kusiło mnie risotto. Ostatecznie zdecydowałam, że kalmary wezmę na przystawkę (nawet kosztem tego, że miały zostać podane w panierce, a danie główne proponowało grillowana wersję, co odpowiadało mi zdecydowanie bardziej), a na drugie danie skuszę się na risotto. Kalmary (które podobno za czasów głębokiej komuny były niezwykle tanie i stanowiły bardzo popularną alternatywę dla ryb, tak przynajmniej twierdzi mój Tato) usmażone zostały w cieście piwnym. Danie dość ciężkostrawne, choć w kategorii tłustych przegryzek przyzwoite. Kalmary fajnie zestawione tu zostały z sosem tzatziki. Prawdopodobnie nie skusiłabym się na nie drugi raz, ale osobom lubiącym panierki i dania smażone w głębokim tłuszczu mogę polecić je z czystym sumieniem. I tu przyszedł czas na risotto. Wierzę, że czasy w których risotto kojarzyło się Polakom z sypkim ryżem z dodatkami mamy już dawno za sobą i większość ludzi zdaje sobie sprawę, że poprawnie zrobione risotto ma bardzo kremową i nieco kleistą konsystencję. Z jednej strony za sprawą dodawanego na końcu parmezanu i/lub masła oraz specjalnego gatunku ryżu – Arborio lub Carnaroli. Oba gatunki ryżu charakteryzują się specyficznym kształtem (krótkie, obłe ziarna), wysoką zawartością skrobi i tym, że po ugotowaniu mają miękką otoczkę, ale lekko twardawe wnętrze. Powiem nieskromnie, że nad wypracowaniem idealnego przepisu na risotto spędziłam całkiem sporo czasu i czuję się w tej kwestii dość dobrze zorientowana. Zawsze używam ryżu Arborio i przestrzegam kilku innych ważnych reguł (dodatek szafranu, wina, stopniowo wlewanego dobrego jakościowo bulionu oraz równie dobrego parmezanu). Faktem jest, że zamówione danie miało poprzeczkę oczekiwań ustawioną dość wysoko, ale restauracja w pewnym sensie wzbudziła moje zaufanie. Przyznaję, że się zawiodłam. Na moje oko do dania nie użyto specjalnego ryżu (ziarenka były lekko rozgotowane i miały wydłużony lekko kanciasty kształt), konsystencja była daleka od kremowej (nie pomagał tu również niewielki dodatek Grana Padano), nie czułam też szafranu (który nie jest wprawdzie obowiązkowy, ale nadaje daniu przyjemny szlif), wychwyciłam natomiast smak wina, które niestety nie wzbogaciło risotta delikatnym aromatem, tylko dość mocno je zakwasiło. Danie miały urozmaicić warzywa – pomidory, cebula, czosnek i zielone szparagi. Wszystkie niestety były rozgotowane, na czele ze szparagami. Zdaję sobie sprawę, że mój opis tego dania był wyjątkowo czepialski, a ja narażam się na zarzuty przesadnego wymądrzania, ale wiem, że dobre risotto to nie znowu taka czarna magia i naprawdę warto się postarać dla smakowego efektu. I tak, gdyby to danie zaserwowano mi jako bliżej nieokreślone danie z ryżu dałabym za nie 3+, ale jeśli mam ocenić je w kontekście poprawnie zrobionego oryginału włoskiego to ocena spada do 2. Na obronę dania powiem jednak, że Marcin postanowił dokończyć je za mnie (porcja była naprawdę solidna) i stwierdził, że może nie jest idealne, ale lepsze niż to, które jadłam w Mielżyńskim (z czym ja akurat się nie zgadzam). Po tym długim przynudzaniu, czas na akcent optymistyczny – na stole zjawiła się Pana Cotta. Powiem krótko, była pyszna, orzeźwiająca i lekka (wiem, wiem śmietana i lekkość raczej nie idą w parze, ale niech tam). Smakowało mi również piwo jęczmienne z browaru Konstancin i cieszy mnie, że właściciele postanowili postawić w kwestii napojów alkoholowych na coś oryginalnego.

Moje wrażenia dotyczące Credo najlepiej zobrazowałaby sinusoida. Były momenty wyjątkowo przyjemne, jak i wyraźne spadki formy. Podoba mi się idea otwartych na oścież okien, podoba mi się pomysł na lekkie tapasy, podobają mi się opisy dań w menu i to, że restauracja nie spoczywa na laurach tylko cały czas szuka czegoś nowego (a przynajmniej tak wynika z powiadomień na ich facebookowym profilu), godne polecenia są również tanie poniedziałki (do których jak widać właściciele nie potrzebują wszędobylskich serwisów oferujących zakupy grupowe). Brakuje tu jednak jeszcze ostatecznego szlifu i poświęcenia większej uwagi temu co trafia na talerze. Sam pomysł nie zawsze wystarczy, żeby się obronić, liczy się jeszcze efekt końcowy.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Opis restauracji Credo w oderwaniu od kontekstu miejsca nastręczał mi takich trudności, że zamiast wstrzymywać dłużej publikację posta (recenzja Ani jest gotowa od sześciu dni), postanowiłem zacząć od nowa i na szybko zestawić ją z mieszczącą się tam wcześniej L'Heroine.

L'Heroine sprawiała wrażenie elitarnej i zamkniętej w sobie. Credo jest z kolei bardziej egalitarne i otwarte – zarówno dosłownie (poprzez na oścież otwartą witrynę), jak i poprzez ofertę (Crazy Mondays, Nie-winne czwartki, Niedzielne Brunche). Zatem 0:1 dla Credo. W L'Heroin było przy tym dostojnie, a zarazem spokojne. W Credo jest natomiast gwar i zauważalny przeze mnie lansik. Remis 1:1. Co do wystroju, to bardziej podobało mi się stonowane L'Heroine, aniżeli kolorowe Credo. 2:1 dla L'Heroine. Do tego dochodzi identyczny w obu przypadkach rozkład pomieszczeń, ta sama zastawa i sztućce, a także identyczna ambicja kuchni smacznej, nowoczesnej i niebanalnej.

Przejdźmy jednak do sedna, bo o ile lepiej czułem się w spokojnym i stonowanym L’Heroine, to jednak mniej mnie obchodzi atmosfera, czy styl wykończenia lokalu, a bardziej serwowane w nim jedzenie. Przyznać tutaj trzeba, że menu Credo brzmi wyjątkowo dobrze. Niemal każdą wyczytaną pozycję miałoby się ochotę zamówić. Stąd liczne moje dylematy, w których wchodziłem ze skrajności w skrajność (od grillowanego hamburgera po smażoną solę). Z tego co pamiętam w L'Heroine takich dylematów nie miałem, a i ceny były wówczas mniej przystępne. Remis 2:2. Ostatecznie zamówiłem:

- Szparagi zapiekane z szynką Serrano podawane z mieszaną sałatą z winegretem, jajkiem w koszulce oraz sosem bérnaise.
- Polędwiczki wieprzowe obtoczone w musztardzie i pieprzu ziołowym podawane z warzywnym ratatouille.
- Delikatne ciasto czekoladowe podawane z lodami waniliowymi i orzechami.

Danie szparagowe świetnie brzmiało, ale niestety było średnie od szparagów zaczynając. Te, mimo iż zielone, były tak włókniste, że pokrojenie ich było niemożliwością. W dodatku kiepsko zapieczone, a bardziej jakby ugotowane. Było to też widać po szynce, która nie była w ogóle chrupiąca, a raczej od sosu rozmiękła. Broniło się jajko, a także sos bérnaise. Mieszanka sałat bynajmniej zła nie była, ale wypadała dość ubogo. Z wyboru szparagów zadowolony zatem nie byłem. W dodatku bardziej niż na przystawkę liczyłem tego dnia na dobrą zupę. Tej w karcie jednak nie było, a siedząc tyłem do tablicy nad barem nie spostrzegłem, że właśnie tam należy jej szukać. Mały minus dla Pani kelnerki, która ograniczyła się do podania kart, a na tablicę nie wskazała – co akurat zrobiła jej koleżanka, gdy dwa dni później dotarliśmy na lemoniadę. Lepiej było z daniem głównym, a już najlepiej z kawałkami polędwiczki wieprzowej, która obtoczona została wcześniej w musztardzie francuskiej i pieprzu ziołowym. Mięso naprawdę smaczne, wyraziste, podane w sosie na bazie czerwonego wina. Choć może trochę za bardzo wysmażone, to i tak należy się plus dla Pani kelnerki, za jego polecenie. Szkoda, że dodatki nie dorównywały mięsu poziomem. Warzywne ratatouille to akurat trafna decyzja, aczkolwiek to moje było gdzieniegdzie przypalone, czego posmak rzutował na całość. Kwaśna śmietana była za to całkowicie zbyteczna i traktować ją należy bardziej jako kompozycje estetyczną, aniżeli część dania. Na talerzu brakowało mi przy tym węglowodanów, które choć można domówić w formie płatnych dodatków, to mogłyby być w zestawie. Jako całość najlepiej wypadł deser – smakowite ciasto czekoladowe i jeszcze lepsze lody waniliowe. Jedyna moja uwaga dotyczy, że ciasto firmowane jest jako delikatne, co można zrozumieć jako synonim delikatnego smaku. Czekolada wykorzysta do tego ciasta była natomiast dość wytrawna, a delikatność bardziej do struktury ciasta się tutaj odnosi. Za to Panna Cotta zamówiona przez Anię była bezbłędna i to ją zamówię następnym razem. Tu i teraz przyznaję jednak 3+ za szparagi, 4- za polędwiczki, i 4 za ciasto czekoladowe, co przechyla szalę zwycięstwa na 3:2 dla L'Heroine. Plus przy tym dla Credo za dobór i promocję pysznego piwa z niewielkiego browaru Konstancin.

Wynik meczu, a także przyznane przez nas oceny cząstkowe wskazują nieznacznie na L'Heroine. Przyznam jednak, że w obydwu przypadkach miałem identyczne odczucia – zasłyszane z każdej strony pozytywne opinie, spore nadzieje przed wizytą i niedorównująca temu buzzowi rzeczywistość. L'Heroine już nic nie poprawi, ale Credo wciąż może. Zacząłbym od kuchni, bo choć źle nie jest, to mogłoby być lepiej.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4- (4+ podczas Crazy Mondays)


POST SCRIPTUM
Gdy powróciliśmy do Credo po zdjęcia podano nam srebrną kartę napojów. Dwa dni wcześniej była ona czarna, ale nie o kolor tu idzie, a o ceny – większe w tej czarnej, a mniejsze w srebrnej. Symboliczne to różnice (złotówka na butelce zamówionego przez nas piwa), ale ciekawi nas, czy to oferta potaniała w ciągu dwóch dni, czy może droższą kartę wprowadza się do obiegu wieczorami, a może tylko podczas Crazy Mondays?!

KOSZTORYS:
Kalmary w panierce piwnej podawane z sosem tzatziki - 19 zł.
Szparagi zapiekane z szynką Serrano podawane z mieszaną sałatą z winegretem, jajkiem w koszulce oraz sosem bérnaise - 21 zł.
Risotto z zielonymi szparagami z pomidorami, cebulą czosnkiem, bazylią, rukolą i serem Grana Padano - 22 zł.
Polędwiczki wieprzowe obtoczone w musztardzie i pieprzu ziołowym podawane z warzywnym ratatouille - 31 zł.
Panna cotta z owocami sezonowymii - 11,50 zł.
Delikatne ciasto czekoladowe podawane z lodami waniliowymi i orzechami - 8 zł.
Konstancin Lekkie 0,5 x 2 - 21 zł.
Suma: 133,50 zł (77,25 zł podczas Crazy Mondays).

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.87

ADRES: Poznań, Wrocławska 10

INTERNET: www.restauracjacredo.pl

Bookmark and Share

piątek, 6 maja 2011

Restauracja PRZY BAMBERCE / ocena 4.12

Byliśmy już z blogiem poza Poznaniem (Iwno, Wysogotowo), na jego obrzeżach (Galeria Malta, King Cross, os. Czecha) i w okolicach centrum (al. Marcinkowskiego, Plac Wolności, ul. Święty Marcin). Byliśmy także tuż przy Starym Rynku (ulice - Ślusarska, Wielka, Wodna, Woźna, Wrocławska, Wroniecka, Żydowska), a nawet na jego płycie (Bażanciarnia, Brovaria). Tak blisko ścisłego epicentrum miasta, jak dziś nie byliśmy jednak nigdy. Bo gdzie ono niby się znajduje, jak nie pośrodku Starego Rynku - tuż przy pomniku Bamberki?!



ONA:
Restaurację Przy Bamberce odwiedziliśmy jakiś czas temu w drodze powrotnej z jednej z blogowych kolacji. Weszliśmy tam na chwilę, żeby rzucić okiem na wnętrze i menu – chcieliśmy mieć jakieś wyobrażenie o lokalu, gdyby przyszło nam wybrać się tam w przyszłości. Zaskoczenia nie było, ot mieliśmy do czynienia z tradycyjnym, trochę swojskim, a trochę eleganckim wnętrzem z kartą prezentującą zestaw nieco zgranych polskich standardów. Z takim właśnie nastawieniem odwiedziliśmy Restaurację Przy Bamberce kilka miesięcy później.

Tym razem jednak spotkała nas niespodzianka. Wnętrze zostało odremontowane (sale do góry), a dzięki zastosowaniu jasnych kolorów (gołębi, biały oraz różne odcienie kremu i wanilii) stało się świeższe i bardziej słoneczne. Wyjątkowo czepialskie osoby mogłyby się doszukiwać nie do końca umiejętnego połączenie białych krzeseł z kremowymi meblami, ale to już raczej detal, który na ogólne wrażenie miał raczej wpływ marginalny. Sala na dole pozostała niezmieniona i nadal prezentuje klimat przytulnej, zacisznej piwnicy z białymi obrusami.

Menu tradycyjnie prześledziliśmy na stronie internetowej, ale ze względu na pewne różnice względem tego, które otrzymaliśmy do ręki musieliśmy wybierać od początku. Miałam ochotę zacząć od ciepłej zupy, niestety krem z pomidorów z pianką z sera blue, który widnieje w Internecie, w karcie realnej był niedostępny. Wybierałam zatem pomiędzy żurkiem, grzybową, a barszczem. Za żurkiem nie przepadam, grzybową zostawiam na okres jesienno-zimowy, więc pozostał mi barszcz. Ten był przyzwoity, choć nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że smak zupy zdominowany został przez nutę kwasowo-pieprzową, podczas gdy sam smak buraków był ledwo wyczuwalny (moje obserwacje potwierdził Marcin). Na plus liczę jednak, że zupa nie „zalatywała” chemiczną sztucznością. W barszczu pływały przygotowane na miejscu pierożki - również dobre choć stosunek ciasta do farszu (grzyby) wypadał zdecydowanie na niekorzyść tego drugiego. Po długich wahaniach co do głównego dania – rozważałam wszystkie dania rybne - kiedy już prawie zdecydowałam się na sandacza ze szpinakiem i kaszą gryczaną, z przyczyn których sama nie jestem w stanie teraz do końca ustalić, zamówiłam grillowanego łososia na sałacie (tej pozycji również nie ma w internetowym menu). Z perspektywy czasu nie żałuję, sałatka była naprawdę smaczna i poza jednym słabym punktem w postaci bezsmakowego pomidora nie mogę jej nic zarzucić. Mieszanka sałat z papryką, pomidorami i czerwoną cebulą polana została smacznym vinaigrettem, a kawałki łososia (było ich całkiem sporo) nie zostały zgrillowane na suchy wiór, tylko były naprawdę soczyste. Jak dla mnie przyrządzone wprost idealnie. Do tego trzy grzanki (odrobinę zbyt mocno przypieczone na brzegach) i byłam usatysfakcjonowana. Na koniec zamówiliśmy strudel wiśniowy z lodami, który zgodnie ze słowami Pani kelnerki miał być tutaj najlepszym deserem. Trudno mi się odnieść do tego czy był faktycznie najlepszy, ale bez wątpienia bardzo smaczny. Ciepłe, suto nafaszerowane wiśniami ciasto zestawione z zimnymi lodami i kleksem bitej śmietany ciekawie zbalansowało smak kwaśny ze słodkim, przez co deser pozostał deserem, ale nie doprowadzał do mdłości. Z mojego punktu widzenia niepotrzebnym elementem była tutaj „frużelina” dodana na ceramicznej łyżeczce i sztuczny sos, którym udekorowano talerz (idealnie by było gdyby został zastąpiony sosem własnoręcznie przygotowywanym przez kucharzy). Co się tyczy natomiast obsługi kelnerskiej, to może nie był to szczyt profesjonalizmu, Pani kelnerka uprzedziła nas, że pracuje dopiero od kilku dni, ale bez wątpienia wszystkie niedociągnięcia wdzięcznie tuszowała rozbrajającą otwartością i sympatyczną osobowością.

Podsumowując, w drodze do Restauracji Przy Bamberce spodziewałam się raczej przeciętnego posiłku we wnętrzu bez przysłowiowych fajerwerków. I choć fajerwerków nie było, to jednak restauracja pozytywnie mnie zaskoczyła. Być może życzyłabym sobie większego wyboru wiosenno letnich zup i większego wyboru dań lekkich, ale to co zjadłam, a w szczególności moja sałatka zasługuje na pochwałę i jest warte tego, żeby  za jakiś czas wybrać się tam ponownie.

Jedzenie: 4
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Jakiś czas temu restauracja Bamberka przeszła w ręce nowych właścicieli i zmieniła nazwę na Przy Bamberce. Cieszę się, że wiadomość ta dotarła do moich uszu, bowiem na tyle kosmetyczna to zmiana, że przechodząc tamtędy zapewne nie zauważyłbym nowego szyldu. Trochę zatem zachowawczo z tym rebrandingiem, ale zawsze. Pozwolę sobie tutaj na małą dygresję, ale szczerze dziwi mnie sytuacja, gdy w lokalu pojawia się nowy gospodarz, a nazwa pozostaje bez zmian. Ostatnio dowiedziałem się o trzech takich transakcjach na poznańskim rynku i zastanawiam się na co liczy nowy właściciel zostając przy dotychczasowej nazwie? – albo na oszczędności (ale skoro nie ma na to środków, to własna restauracja nie jest dla niego najlepszym pomysłem na biznes) – albo na dobrą markę lokalu (ale czy wówczas poprzedni właściciel pozbyłby się kury znoszącej złote jajka? ). Tak czy inaczej, w przypadku Bamberki wieść o metamorfozie do mnie dotarła, a tym samym stałem się odbiorcą przekazu – tu zaszła przemiana, przyjdź i sprawdź, jak jest teraz! Przekaz zadziałał, no i jesteśmy. Przejdę jednak do wystroju wnętrz, choć i tu nawiążę do nazewnictwa – w piwnicy odnajdziemy bowiem jeszcze tradycyjną, przyciężkawą Bamberkę, a na parterze już jasną i nowoczesną Przy Bamberce. Każdy może zatem wybrać, to co lubi. My zostaliśmy na parterze.

Karta menu była dość nietypowa. Tylko kilka tradycyjnych zup, z których nie przekonała mnie do siebie żadna i niesamowity wybór dań głównych (zarówno tradycyjnych, jak i nowoczesnych), z których wybrałem stek z polędwicy wołowej w sosie z zielonego pieprzu. Pomyślałem – skoro nie zamawiam zupy, ani przystawki, to pójdę szeroko i wybiorę stek, którego zazwyczaj odmawiam sobie właśnie ze względu na cenę. Uzmysłowiłem sobie przy tym, że na 60 opisanych przez nas restauracji jest to pierwszy zamówiony przeze mnie stek. Cieszę się, ze w końcu się zdarzył i choć ceny cenami, to obiecuję zadbać, aby pojawiał się na tym blogu częściej. A trzeba powiedzieć, że był przedni ten stek. Chciałem średnio wysmażony i taki właśnie był – brązowawy z zewnątrz, a w środku delikatnie różowawy. Mięso było przy tym delikatne i sprężyste, a pikantny ciepły sos z zielonego pieprzu dopełniał tylko smaku. W całym tym daniu brakowało jedynie odpowiedniego do steku noża, bowiem krojenie go nożem standardowym jest średnio komfortowe ;) No może jeszcze przypieczone ziemniaki odstawały poziomem lekko (raczej zamieniłbym je na frytki steakhouse ), ale za to sałatka była udana w 100%. Rzadko się bowiem zdarza (a tu właśnie tak było), aby warzywa rzucone na talerz jako dodatek do dania głównego były tak dobrze zespojone smacznym vinaigrettem i stanowiły dla mięsa swoisty kontrapunkt smaku, a nie wyłącznie kolorowe tło. 5- za stek 5- za sałatkę i 4- za ziemniaki, choć na podsumowanie jeszcze za wcześnie, bowiem po posiłku domówiliśmy z Anią na spółę strudel z wiśniami z lodami śmietankowymi i śmietanką. Pani kelnerka, gdy usłyszała, że rozważamy ten deser powiedziała – „o tak, strudel koniecznie, pracuję tu trzy dni, a to już mój ulubiony deser”. Od siebie dodam , że rzeczywiście był to strzał w deserową dziesiątkę. Bardzo trafione było zestawienie ciepłego ciasta oraz lodów, a jednocześnie połączenie kwaskowych wiśni z tych lodów słodyczą. Ostatecznie przyznaję 4+ za stek i 4+ za strudel, choć do końca się wahałem, czy nie należą się przypadkiem dwie piątki z minusem.

Od osoby znającej dość dobrze poznański rynek gastronomiczny dowiedzieliśmy się, że dawna klientela lokalu jest niezadowolona z wprowadzonych zmian, co ponoć bardzo zmartwiło nowych właścicieli. Nasz informator pozytywnie natomiast ocenił przemianę, a utyskiwania dotychczasowych klientów utwierdzają go tylko w przekonaniu, że zmiany idą w dobrym kierunku. Ja co prawda w Bamberce nigdy nie jadałem, ale i też lokal jakoś nigdy mnie do tego nie przekonał, żeby nie powiedzieć, że mnie od tego pomysłu odwodził. Po jednej wizycie Przy Bamberce wiem natomiast, że jadać tam będę, bo jest tam naprawdę smacznie. Nie jest jednak tak, że nie widzę pewnych niedociągnięć. Oceniłem bowiem tylko to co zamówiłem (danie główne i deser), ale ocenie należałoby poddać również fakt, że z zaproponowanej oferty nie byłem w stanie wybrać ani zupy, ani przystawki, które by mi w pełni odpowiadały. I właśnie w menu widzę najsłabsze ogniwo tej restauracji. Mamy tu bowiem przepastny miszmasz z tradycyjną kuchnią polską na czele. Ja z kolei wolałbym kartę krótszą, a dania lżejsze. Najbardziej by mi tu pasowała nowoczesna kuchnia polska. W drugiej kolejności stawiałbym na kuchnię rodem z odwiedzonego przez nas w zeszłym roku Bambergu (koniecznie przy akompaniamencie tamtejszych piw). Tak czy inaczej, odszedłbym od żurku, pierogów, szarych klusek i pyrek z gzikiem. Takich bowiem specjałów szukamy w popularnych ostatnio pierogarniach, a nie w restauracji, gdzie rachunek opiewa na ponad 100 złotych. No chyba, że restauratorzy mają zamiar postawić przede wszystkim na turystów, a nie na mieszkańców miasta, ale raz że byłoby szkoda, a dwa, że wówczas to już zupełnie inna bajka.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


POST SCRIPTUM
Pani kelnerka zezwoliła nam na fotografowanie wnętrz, jednak z racji stażu nie była do końca pewna swej decyzji. Aby być wobec niej zupełnie fair zadecydowaliśmy, że przed publikacją napiszemy e-mail do właścicieli restauracji, czy jest na to ich zgoda. Pomimo poszukiwań nie udało nam się jednak stosownego adresu e-mail znaleźć. Zatem szanowni właściciele – jeśli nie ma Waszej zgody, to prosimy o kontakt, a wówczas my zdjęcia wnętrz w mig usuniemy. Jak zawsze jednak przekonujemy, że zdjęcia takie wzbogacają relację i bardziej restaurację promują, aniżeli jej szkodzą :)

KOSZTORYS:
Barszcz z grzybowymi pierożkami – 12 zł.
Sałatka z łososiem – 26 zł.
Stek z polędwicy wołowej w sosie z zielonego pieprzu – 60 zł.
Strudel z wiśniami z lodami śmietankowymi i śmietanką – 12 zł.
Górska Natura 0,3 x 2 - 10 zł.
Suma: 120 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.12

ADRES: Poznań, Stary Rynek 2

INTERNET: www.bamberka.com.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...