poniedziałek, 25 lipca 2011

TERMINI trattoria / ocena 3.75

Do Termini wybieraliśmy się już na początku maja, ale wówczas po drodze skusiła nas restauracja Credo ze swoją promocyjną ofertą Crazy Mondays. Jak zwykło się jednak mawiać - co się odwlecze, to nie uciecze :)


ONA:
Kuchnia włoska to prawdopodobnie najczęściej podejmowany temat przez poznańskich restauratorów. Zresztą zapewne nie tylko poznańskich, ale przecież to właśnie rodzime podwórko interesuje nas najbardziej. Wśród takich przybytków można wyabstrahować co najmniej 3 typy lokali. Mamy zatem bezpretensjonalne pizzerie o ciepłym wnętrzu wypełnionym italianizującymi dodatkami oraz restauracje pretendujące do miana tych bardziej wykwintnych i eleganckich, funkcjonujące raczej jako miejsca na uroczyste kolacje lub spotkania biznesowe. Jest jeszcze trzecia grupa, są to lokale serwujące raczej proste włoskie menu bez snobistycznych zakusów, ale przywiązujące trochę większą wagę do wnętrza niż popularne pizzerie. Idąc do Termini spodziewałam się, że idę do lokalu, który zaliczyłabym właśnie do tej ostatniej grupy. Oczekiwałam, że będzie prosto, bezpretensjonalnie, ale ze smakiem.

Moje przypuszczenia w pewnym stopniu się potwierdziły zaraz po wejściu do lokalu. Wnętrze urządzone zostało całkiem przyjemnie, a szare kanapy wręcz prosiły o to żeby wygodnie się na nich rozsiąść. Wprawdzie nie do końca rozumiem dość powszechną potrzebę potwierdzenia włoskości miejsca przez szereg stosownych atrybutów – tu jakaś kolumna, tam wymalowana pizza, tu znowu krzywa wieża w Pizie, a to z kolei zdobiące ścianę usta prawdy. To wszystko jako całość się sprawdza, choć nigdy nie ukrywałam, że cały czas szukam włoskiej restauracji bez tego całego kramu. Po krótkiej chwili oczekiwania, zjawiła się Pani kelnerka proponując żebyśmy zajęli dowolny stolik. Z podanego nam menu, na przystawkę wybrałam gruszki na rukoli z serem pleśniowym, jako danie główne pieczonego łososia z sosem koperkowym, ryżem i brokułami, a na deser pana cottę z sosem owocowym. Po chwili podano nam przystawki, a przede mną spoczęła apetycznie wyglądająca sałatka. Całość oceniam na plus i zapewne na przystawkę skusiłabym się ponownie, choć przyznaję, że pojawiły się tu drobne niedociągnięcia – wg. mnie, w sałatce nie było oryginalnej gorgonzoli tylko jej polski substytut, a i fajniejsza byłaby tutaj chyba surowa gruszka (choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że to jeszcze nie sezon). Świeża rukola, pestki dyni i ocet balsamiczny łączyły się jednak z pozostałymi składnikami w całkiem zgrany zespół. Co do dania głównego, mogę się z Wami podzielić podobnymi odczuciami. Otóż, całościowo danie mi smakowało (no może trochę mniej niż przystawka), przyjemny sos koperkowy nie zalewał całej ryby tylko zgrabnie spoczął w jej bliskim sąsiedztwie (co nie zakłócało smaku łososia). Jednak i tu miałabym kilka uwag. Otóż zamawiałam łososia pieczonego, a dostałam smażonego w delikatnej (wprost „szyfonowej”) panierce z mąki. Jestem wielbicielka ryb pieczonych, lub delikatnie podsmażonych i później dopieczonych, dlatego takie detale mają dla mnie znaczenie. Pomijając ten fakt ryba była smaczna i usmażona na świeżym oleju, dlatego również tutaj jestem w stanie przymknąć oko. Trudniej mi natomiast nie przyczepić się do brokułów, które pojawiły się w moim zestawie. Zastanawiam się dlaczego w szczycie sezonu warzywnego, kiedy stragany uginają się wprost od bogactwa świeżych warzyw, a jedynym problemem jest tutaj (czasem poza ceną) decyzja na co mamy największą ochotę i gdzie znajdziemy najlepszy produkt, dostałam mrożone brokuły. Nie były niedobre, ale chyba lepiej takie rozwiązania zarezerwować na środek zimy. W całym zestawieniu najmniej wyrazisty był ryż, ale potrafił nabrać rumieńców za sprawą naprawdę udanego sosu koperkowego. Najsłabszym elementem posiłku bez wątpienia był deser, czyli pana cotta. Porcja wprawdzie słuszna, konsystencja jak na pana cottę przystało sprężysta, ale całość prawie bezsmakowa. Wanilii nie było czuć ani na języku, ani nie sposób jej było dostrzec gołym okiem (brak charakterystycznych czarnych, waniliowych ziarenek, które świetnie widoczne były w bardzo smacznej pana cottcie z Credo). Jeśli natomiast chcielibyście znać moją opinię na temat wiśniowej „frużeliny”, którą polano deser, wystarczy, że w moim wywodzie o brokułach w wiadomych miejscach wstawicie słowo frużelina, a warzywa zastąpicie owocami. Deser raczej słaby. Do posiłku zamówiliśmy jeszcze karafkę wina domu. Wino wydawało mi się bardzo słodkie i poza tą słodyczą mało wyraziste, dlatego kierowana ciekawością poprosiłam Panią o pokazanie butelki. Z tą słodkością może przesadziłam, bo okazało się, że piłam wino półwytrawne, dowiedziałam się jednak, że zaserwowano nam jedno z najbardziej popularnych dostępnych na polskim rynku win bułgarskich.

Sama nie jestem pewna jak podsumować Termini w kilku słowach. Spędziłam tam miłe popołudnie, było spokojnie, cicho i przytulnie. Moja ocena jedzenia spadała jednak trochę z każdym daniem: za sałatkę mogłabym dać dobrą 4, za łososia 3+, a za deser 3-. Czuję niedosyt, ale w sumie nie wzbraniałbym się, żeby do Termini udać się raz jeszcze. Chętniej wybrałabym się tam, gdyby restauracja skupiła się bardziej na sezonowości i zaproponowała ofertę dań trochę ciekawszą, od tej, którą można dostać w każdej włoskiej knajpce (pełnię szczęścia zapewniłoby jeszcze jakieś proste włoskie wino podawane jako wino domu). Kuchnia włoska nie jest chyba aż tak uboga i przewidywalna, jak to wynikałoby z analizy menu lokali z kuchnią włoską w Poznaniu.

PS Podejmuję ryzyko ściągnięcia na siebie gromów za kolejne 3+ za jedzenie. Ehhh naprawdę chciałam dać coś innego, zadowalając przy okazji i Was i siebie, kombinowałam na wszystkie sposoby, (czego nie doceniłam, a co być może przeceniłam), ale ostatecznie i tak wyszło mi 3+. Proszę o wyrozumiałość ;)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+


ON:
Przyznam, że problematyczna jest dla mnie ocena jedzenia serwowanego w takich miejscach, w przypadku tylko i wyłącznie jednej wizyty. Nie mamy bowiem do czynienia z typową pizzerią, gdzie na pizzy należałoby się skupić. W Termini oferują coś więcej i chętnie na to więcej się zdecyduję, ale jak tu później sprawiedliwie ocenić knajpkę z włoską kuchnią, nie kosztując w niej ani pizzy, ani makaronu?

Problem ten zostawiam na zaś, a póki co kilka słów o wnętrzu, które wydało mi się całkiem przytulne. Może i jest kilka „przeozdobień” (atrapa Ust Prawdy, czy też malunek pieca do pizzy), za którymi specjalnie nie przepadam, ale wnętrze jest też bardzo schludne, jasne i z pewnością można się w nim zaszyć wygodnie i odpocząć trochę od gwaru panującego na pobliskim Starym Rynku.

Ostatecznie odpuściłem pizzę i makaron i zdecydowałem się na Spinaci al forno, Saltimboccę alla romana i Pana cottę wespół z Anią. Zamówiliśmy też karafkę białego wina domu, choć rozczarowanie tutaj było spore, gdy okazało się, że winem domu we włoskiej trattorii jest... bułgarska Sophia. Przejdźmy jednak do jedzenia. Spinaci al forno to nic innego, niż delikatny szpinak z czosnkiem i ziołami, zapieczony pod parmezanem. Dobrze przy tym, że słowo delikatny znalazło się w menu, bowiem żaden inny przymiotnik nie oddał by trafniej charakteru tegoż dania. I choć wolałbym, aby danie miało bardziej wyrazisty charakter, to było naprawdę uczciwie przyrządzone (świeży szpinak, dobrej jakości ser), smakowite i sycące. Saltimbocca to z kolei cielęcina pieczona z szynką włoską i szałwią w sosie na białym winie. Dużo sobie obiecywałem, gdy z kuchni dochodziły mnie odgłosy rozbijanego mięsa (widać, że na świeżo robione), aczkolwiek finalnie uznałbym je za zbyt słabo obsmażone, zbyt słabo zawinięte i zbyt słabo szałwią doprawione (prawda jest taka, że nie wyczułem jej wcale). Nadal była to porcja całkiem smacznego mięsa, jednak saltimbocca chyba nie do końca. Na zakończenie jeszcze pana cotta, czyli deser waniliowy z sosem owocowym. Zły nie był, ale jak dla mnie trochę za dużo w nim było żelatyny, a za mało wanilii, przez co był zbyt  toporny w konsystencji, a za delikatny w smaku. Suma sumarum, szpinak oceniam na 4+, saltimboccę na 4-, a panna cottę na 3+, niemniej na ostateczną ocenę jedzenia serwowanego w Termini pozwolę sobie dopiero po wypróbowaniu tamtejszej pizzy, tudzież makaronu.

Od jakiegoś czasu obserwuję niepokojącą zjawisko ciągłego wzrostu cen w poznańskiej gastronomii, ale to właśnie wizyta w Termini była dla mnie swoistą iskrą zapalną do publikacji tejże obserwacji. Oto bowiem doszło do tego, że za posiłek dla dwojga w niepozornej trattorii przyszło nam płacić prawie 150 złotych, a jeszcze nie tak dawno, gdy zaczynaliśmy pisać ten blog, kwota ta była zarezerwowana niemalże wyłącznie dla restauracji z wyższej półki. Można powiedzieć - taka kolei rzeczy, ale osobiście trudno pogodzić mi się z faktem, że za podwyżkami nie idzie równie widoczny wzrost jakości potraw. Co by bowiem nie mówić - po raz piąty z rzędu oceniamy restaurację na mniej niż szkolną czwórkę.

PS Żeby jednak nie popadać w pesymizm, zdradzę, że na celowniku mamy nowy, szerzej nieznany i całkiem obiecujący lokal z autorską kuchnią i niewygórowanymi cenami. Zapowiada się ciekawie, ale jak będzie, przekonamy się wkrótce :)

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 3+


KOSZTORYS:
Carpaccio di pere (gruszka na rucoli z gorgonzolą i pestkami dyni): 18 zł.
Spinaci al forno (delikatny szpinak z ziołami, czosnkiem i parmezanem): 14 zł.
Salmone al forno di aneto (łosoś pieczony w sosie koperkowym, podawany z ryżem i gotowanymi brokułami): 36 zł.
Saltimbocca alla romana (cielęcina pieczona z szynką włoską ze świeżą szałwią w sosie na białym winie, pieczone ziemniaki i sałata): 37 zł.
Pana cotta (włoski deser waniliowy z sosem owocowym): 9 zł.
Wino domowe 0,5: 29 zł.
Suma: 143 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.75

ADRES: Poznań, ul. Świętosławska 11
INTERNET: www.termini.pl

Bookmark and Share

wtorek, 12 lipca 2011

Europa na widelcu 2011

W sobotę, 4 czerwca na wrocławskim rynku miała miejsce wielka biesiada, czyli kulminacyjny punkt programu III edycji festiwalu "Europa na widelcu". Co prawda działo się to w stolicy Dolnego Śląska, a nie Wielkopolski, niemniej byliśmy tam i postanowiliśmy przygotować dla Was krótką relację z tego wydarzenia.


Idea biesiady w skrócie polegała na tym, aby przybliżyć szerokiej publiczności narodowe potrawy z 31 krajów Starego Kontynentu. I choć zainteresowanie kuchniami innych kultur najlepiej realizuje się poprzez podróże i wizyty w etnicznych restauracjach, to nie zawsze możemy sobie na to pozwolić w takim wymiarze, jakbyśmy sobie tego życzyli. Zaradzić temu miało opracowane przez Roberta Makłowicza i Piotra Bikonta festiwalowe menu z 65 potrawami, za których przygotowanie odpowiadali wrocławscy szefowie kuchni. Z jednej zatem strony pokaz kuchni europejskiej, a z drugiej pokaz wrocławskiej gastronomii.

Zdawaliśmy sobie sprawę ze słabości czyhających przy organizacji festiwalu w takiej formie, ale pomysł wydawał nam się na tyle ciekawy, że nawet prognoza pogody zapowiadająca wyjątkowy upał, nie zniechęciła nas do trzygodzinnej podróży pociągiem. Notabene byliśmy chyba jedynymi biesiadnikami w pociągu relacji Poznań-Wrocław, co wydało nam się o tyle dziwne, iż plakaty promujące wydarzenie były w naszym mieście całkiem widoczne.

Kiedy dotarliśmy już na wrocławski rynek krótką chwilę zajęło nam ogarnięcie, jak to wszystko działa. Otóż najpierw, w specjalnie do tego celu ustawionych kasach należało zakupić kupony uprawniające do otrzymania dań. Cena jednego bonu opiewała na kwotę 5 złotych, a w przypadku zakupu większej ilości tychże, w prezencie otrzymać można było festiwalowe gadżety (w ten sposób staliśmy się posiadaczami koszulki i torby na zakupy). Kupony należało wrzucać do zalakowanych skrzynek, a zysk z ich sprzedaży zasilał fundusz stypendialny dla najbardziej uzdolnionych uczniów Zespołu Szkół Gastronomicznych we Wrocławiu. Mniej więcej o 14:00 impreza ruszyła pełną parą i jak na zawołanie ustawiały się wieloosobowe kolejki do poszczególnych stoisk. Postanowiliśmy przeczekać ten szturm i w zamian udać się na rekonesans, który odpowiedzieć miał na pytania - co, gdzie i w jakiej kolejności? Niewątpliwie najwięcej potraw chcieliśmy spróbować ze stoiska z kuchnią francuską, która była wiodącym tematem tegorocznej biesiady. I choć potraw z Francji było więcej niż innych, stoisko było większe i obsługiwane przez liczniejszą ekipę kucharzy, to w obliczu wręcz monstrualnej kolejki, zaczęliśmy od zupełnie nieobleganej Hiszpanii, gdzie serwowano paellę warzywną. Co prawda, już sam widok dania tłumaczył niewielkie zainteresowanie, ale i tak zdecydowaliśmy się na degustację. A posteriori liczyliśmy już tylko na to, że na wrocławskim rynku nie było żadnego Hiszpana, bo wtedy kucharz przygotowujący paellę powinien spalić się ze wstydu (blada bezsmakowa papka nie zasługiwała na swoją nazwę). Dalej mogło być (i było) tylko lepiej. Ustaliliśmy przy tym, że Marcin chce wypróbować kilka bardziej znanych mu tematów z kuchni popularnych, a Ania poeksperymentuje i poszuka mniej znanych ciekawostek zza wschodniej granicy.


Suma sumarum podział ten był jednak tylko umowny, gdyż niemal każde danie spożywaliśmy wspólnie na dwóch. I tak zdecydowaliśmy się na dania kuchni białoruskiej, chorwackiej, cypryjskiej, estońskiej, greckiej, hiszpańskiej, irlandzkiej, polskiej, portugalskiej, rosyjskiej, serbskiej i tureckiej. Konkretnie były to:

Paella de verduras (paella warzywna)
Caldeirada (portugalski kociołek rybny)
Oкрошка (okroszka — chłodnik szczawiowy na kwasie chlebowym)
Pассолник (rasolnik — rosyjska zupa ogórkowa)
Kihiline peedi-juustusalat (7-warstwowa sałatka z buraczków i śledzi)
Spanakopita (ciasto filo nadziewane serem i szpinakiem)
Htipiti (pasta z sera feta i pomidorów)
Stubica (polędwiczki wieprzowe nadziewane suszonymi śliwkami) 
Srpska vješalica (szaszłyk wieprzowy z jarzynami)
Klasik köfte (klopsiki mięsne z mięsa baraniego)
Õunakissell (kisiel jabłkowy — deser z gotowanych jabłek)
Chocolate cake with whisky (ciasto czekoladowe z whisky)
Kasza manna z konfiturą z owoców leśnych

W trakcie całego kulinarnego maratonu zrobiliśmy sobie dwie przerwy na wypicie piwa. Niestety za pierwszym razem dostaliśmy nieschłodzone, dlatego przy drugim podejściu obeszliśmy wszystkie stoiska w poszukiwaniu najzimniejszego. I tak oto po raz drugi w życiu wypiliśmy po zimnym piwie z browaru Edi. Przerwy te sprawiły jednak, że nie załapaliśmy się na żaden z francuskich smakołyków. Ogólnie zresztą po zaledwie godzinie i kwadransie w połowie stoisk brakowało już co ciekawszych dań. I tak oprócz zupy piwnej, żabich udek i ślimaków, koło nosa przeszły nam również szparagi na zimno, lody piwne, czy baklava. Chcąc jednak wykorzystać bony, które nam zostały wzięliśmy kilka potraw, których wcześniej nie planowaliśmy degustować (spanakopita, kasza manna z konfiturą z owoców leśnych oraz htipiti), a które okazały się całkiem smacznym i trafnym wyborem.


Pomysł zorganizowania festiwalu był świetny, atmosfera bardzo pozytywna (z przymrużeniem oka wliczając w to nawet śpiewających kelnerów), nie brakowało jednak pewnych niedociągnięć. Na pierwszy plan wysuwa się tutaj niewystarczająca dla wszystkich chętnych liczba porcji (w efekcie czego ludzie, którzy przyszli kwadrans po 15:00 niewiele mieli już do spróbowania), kiepska organizacja jeśli chodzi o porządek (wylewające się z koszy na śmieci na płytę rynku tacki, talerze, sztućce i resztki jedzenia), a także brak choćby prowizorycznych stolików (tak, aby można zjeść w spokoju potrawy wymagająca nieco większej ekwilibrystyki „sztućcowej”). Do życzenia sporo pozostawiała też kwestia jedzenia, bo choć można było znaleźć kilkanaście mniej lub bardziej interesujących smakołyków, to jednak większość dań nie zachęcała zbytnio do odkrywania innych kulturowo kuchni. Winne temu były zapewne specyficzne warunki, które wymuszały na kucharzach kompromisy. Wykwintnej kuchni nie sprzyjał bowiem, ani budżet potrawy, jej wcześniejsze przygotowanie, jak i warunki przechowywania. I tak o ile podgrzewana zupa nadal będzie smaczna, to niektóre potrawy przetrzymywane na rynku w podgrzewaczach i pudełkach, traciły na swojej atrakcyjności. Niespecjalnie też sprawdziła się wielka scena, na której głośno brylował Robert Makłowicz, bo choć rozumiemy, że trzeba czasem robić show, to serce festiwalu biło zdecydowanie gdzie indziej.

Po wszystkim leniwym krokiem, niczym wojownicy po zaciętej walce (Marcin z malowniczą plamą z ciasta z whisky na koszulce oraz Ania w kolorze świeżo ugotowanego homara za sprawą połączenia jasnej karnacji i ostrego słońca) wracaliśmy w stronę dworca, debatując o tym, że co, jak co, ale nikt nam już nie wmówi, że Wrocław jest dużo ładniejszy od Poznania :)


POST SCRIPTUM
Gwoli ścisłości należy dodać, że opisywana przez nas biesiada to główny i kulminacyjny, ale nie jedyny punkt programu "Europy na widelcu". Festiwalowi towarzyszył także przegląd filmów kulinarnych "Apetyt na kino",  Turniej Nalewek oraz Potyczka Destylatów Owocowych. Przez cały tydzień trwał również jarmark produktów spożywczych, w którego ramach funkcjonowały - „Aleja Win” i „Aleja Piw”.

KOSZTORYS: kupon na danie degustacyjne - 5 zł

ADRES: Wrocław, Rynek
INTERNET: www.smakiwrocławia.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...