piątek, 20 stycznia 2012

STOCKHOLM / ocena 4.06 (zamknięta)

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, niemalże wszystkie prowadzone przez obcokrajowców restauracje w Poznaniu oferowały chińszczyznę. Obecnie się to zmienia, a my obserwujemy w gastronomii drugą falę napływową – bardziej wyszukaną i współczesną. Domyślamy się przy tym, że stoją za nią ludzie, którzy przybyli do naszego miasta z miłości :) Z nurtu tego odwiedziliśmy już Artemis/Kapetanis, Bagels & Friends, Indian Ocean, Kuchnię Chrisa, czy też Pika Pika. Teraz czas na Stockholm!


ONA:
Mając w pamięci przejścia znajomej brytyjsko-szwedzkiej pary w trakcie urządzania mieszkania (potomkini wikingów nie chciała słyszeć o urządzeniu choćby części domu poza Ikeą, traktując jakiekolwiek sprzeciwy w tej kwestii jak napaść na narodową świętość) do Stockholmu szłam z wewnętrznym przekonaniem, że jego wystrój z pewnością trochę mi będzie Ikeą pachnieć. Nie było to bynajmniej nastawienie negatywne, wolałam nawet aby moje podejrzenia się sprawdziły, byłby to ukłon w stronę ustalonego porządku świata.

Jasno i prosto, to dwa skojarzenia, które poza wspomnianym wcześniej sklepem przyszły mi do głowy. Proste sosnowe stoliki oraz białe ściany z barwnym akcentem kolorystycznym - ich fragment udekorowany został tapetą w jaskrawo kolorowe paski. Wspomnieć wypada również o tym, że wnętrze jest raczej niewielkie - podłużna sala mieści zaledwie 6 stolików i ladę z wysokimi krzesłami, nad którą dla optycznego powiększenia pomieszczenia umocowano duże lustro. Oprócz kolorowej tapety dodatkowymi estetycznymi akcentami są zdjęcia starego Stockholmu z przełomu wieków, które spoczęły na blatach stolików (dla wygody i ochrony przykryto je szklanymi kwadratami odpowiadającymi wymiarom blatu). Stare zdjęcia zdobią również ściany, a każdy stolik - wazoniki ze świeżymi mini goździkami. Całość jest świeża, jasna, estetycznie spójna i nawet jeśli poszczególnych mebli nie zakupiono w szwedzkim gigancie, to koncepcja wnętrza idealnie koresponduje z nazwą restauracji. Zaraz na wstępie Pani z obsługi poinformowała nas o braku kilku przystawek z menu, co dość mocno ograniczyło nam wybór, tym samym skłaniając mnie do wypróbowania krewetek na toście (choć połączenie krewetek i sosu majonezowego nigdy nie należało do moich ulubionych), okonia morskiego na desce i ciasta daktylowego z lodami. Przed złożeniem zamówienia i po moich dociekaniach Pani kelnerka stwierdziła, że majonezu w przystawce jest niewiele. I faktycznie, choć wszystkie krewetki koktajlowe były szczelnie sosem otulone, to jednak nie składał on się z samego majonezu (prawdopodobnie rozrobiony został z jogurtem) dzięki czemu danie stało się lżejsze i dla mnie przyjemniejsze, niemniej nie powaliło na kolana. Było poprawnie i prosto, ale jak dla mnie raczej nie do powtórki (przeciwnego zdania był Marcin, który stwierdził, że następnym razem wybierze właśnie moją przystawkę - ocena tego dania to zatem kwestia gustu). Przejdźmy jednak do ciekawszego punktu posiłku, czyli dania głównego. Okoń był pyszny, soczysty, delikatny, nie przytłoczony niepotrzebną ilością przypraw. Można było poczuć smak prawdziwej ryby. Jedna z lepiej przyrządzonych ryb jakie ostatnio w Poznaniu jadłam (zaznaczam jednak, że było to smak delikatny i dedykowany przede wszystkim ich zdeklarowanym miłośnikom). Zawiodły mnie trochę dodatki ponieważ w menu napisano, że okoń podany zostanie „na warzywach”. Cóż jakby nie patrzeć był (ziemniaki i pół grillowanego pomidora), ale to właśnie ziemniaki, z których chętnie rezygnuję na rzecz innych warzyw zdyskwalifikowały w przedbiegach danie z łososiem (przy którym z kolei zaznaczono, że to właśnie na nich zostanie podany). Koniec końców, ziemniaki to jednak warzywo więc teoretycznie nie powinnam się czepiać, dodatkowo zostały smakowicie przyrządzone (chrupiąca, spieczona/przysmażona skórka i delikatne wnętrze) więc zjadłam je z przyjemnością. Do okonia podano jeszcze niewielką porcję (jak dla mnie w sam raz) sosu kurkowego, ale w związku z tym, że kurek pod śniegiem raczej próżno szukać, to sos do wybitnych nie należał. Stanowił jednak miły akcent wzbogacający smak reszty składników. Na koniec deser i fajerwerki, czyli szatańsko dobre ciasto daktylowe. Sam smak daktyli raczej nie był wyczuwalny. Dzięki nim jednak wypiek był bardzo wilgotny, co w zestawieniu z nadzwyczajną puszystością dało genialny efekt. I nie wiem czy to patent z daktylami, czy zdolności szefa kuchni/cukiernika, ale w tym miejscu wypada mi wyłącznie podziękować za kulinarne uniesienie i inspirację do weekendowego pieczenia (przekopałam już blogosferę w poszukiwaniu najlepszego przepisu i to właśnie to ciasto mam zamiar upiec w weekend, nakarmić nim całą rodzinę i pławić się w pochwałach). Wypiek podano w towarzystwie bardzo smacznego sosu karmelowego, lodów malinowych (smak do indywidualnego wyboru) oraz zielonej herbaty Dilmah. Do dania głównego wybrałam kieliszek białego wina, niestety o czym ze skruszoną miną poinformowała mnie Pani kelnerka, do ostatniej butelki wpadł jej korek i mogła zaproponować jedynie jakieś zastępstwo. Wybrałam wino różowe – świeże i owocowe.

Do Stockholmu warto się wybrać, ja znalazłam tam kilka perełek i jestem przekonana, że jeszcze kiedyś znajdę kolejnych faworytów. Obsługa jest bardzo uprzejma, uśmiechnięta i miła, choć chciałabym, żeby trochę lepiej opanowała kwestię doradzania przy wyborze jedzenia (wszystkie informacje musiałam wyciągać na siłę). Jestem jednak pewna, że będzie to łatwe do nadrobienia. Wnętrze, o czym już wspominałam, robi przyjemne wrażenie, choć jak dla mnie nadaje się przede wszystkim na lunch/obiad czy kawę z deserem. Nie jestem pewna, czy wybrałabym się tu na kolację (jest bardziej w typie baru niż restauracji, choć ceny ciążą raczej w kierunku tej drugiej opcji). Znajdzie się tu również miejsce dla tych, którzy kuchnią szwedzką nie są specjalnie zainteresowani - szef kuchni z racji hinduskich korzeni przemycił do menu kilka azjatyckich pozycji. W menu znajdziecie też specjalnie oznaczone dania wegetariańskie.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


ON:
Tak, jak i bywają hotele butikowe, tak i Stockholm nazwałbym restauracją butikową, bo choć nie szykowałem się na przestronne wnętrza, to tak niewielkie rozmiary restauracji wyraźnie mnie zaskoczyły. Mało będzie, jak napiszę, że każdy ze znanych mi barów Piccolo jest znacznie większy. Dopowiem zatem, że właściciele powinni starannie obmierzyć metraż, bo rysuje się szansa odebrania Vine Bridge tytułu najmniejszej restauracji w Polsce ;) Co do wystroju, to jakżeby miało być inaczej, jak nie po szwedzku - wszystko jasne, proste i funkcjonalne. Z lekkim przekąsem można by powiedzieć, że zupełnie jak w stołówce Ikei, niemniej muszę zauważyć, że materiały użyte do wykończenia są w Stockholmie lepszej jakości, a przynajmniej takie na mnie zrobiły wrażenie.

Ocenę obsługi pozwolę sobie skrócić do minimum, gdyż nie wywarła ona na mnie, ani pozytywnego, ani też negatywnego wrażenia. Wszystkie swoje obowiązki wykonywała jak należy, ale od siebie nie dawała nic więcej.

Już przed wizytą szykowałem się na kompozycję śledzi przyrządzanych na sposób szwedzki. Nie było ich jednak, a że nie było też szwedzkich klusek ziemniaczanych z nadzieniem z wędzonego boczku w żurawinach, to postawiłem na... tajską zupę Tom kha kai. Trafny był to wybór, gdyż zupa była rewelacyjna – dość pikantna, treściwa i esencjonalna, idealnie doprawiona mleczkiem kokosowym oraz limonką kafir, podana z kawałkami kurczaka w środku i miseczką ryżu obok. Na drugie danie zamówiłem stek zapiekany na dębowej desce z sosem pieprzowym i warzywami. Do owych warzyw mam podobne zastrzeżenie co Ania, bo choć w Szwecji może i określa się ziemniaki na równi z innymi warzywami, to jednak w Polsce kiedy mowa o warzywach, to mowa o czymś innym niż ziemniaki z plastrem pomidora. Sednem dania było jednak mięso wołowe i to na nim chciałbym się skupić. Z zewnątrz stek był ładnie zapieczony i choć barwa wydawałaby się trochę za ciemna, jak na zamówiony przeze mnie średni stopień wysmażenia, to jednak szef kuchni doskonale wiedział co robi  - w środku stek był bowiem delikatnie różowy - dokładnie taki jak chciałem. Problem smaku polegał jednak na tym, że mięso gdzieniegdzie miało trudne do przełknięcia elementy tłuste. Nie chcę wyjść przy tym na delikatną panienkę, która wybrzydza przy iście męskiej strawie, ale komfort spożycia tych 5% elementów tłustych odbierał mi przyjemność ze spożycia całej reszty. Suma summarum kawałek zostawiłem na desce i widziałem dwa stoliki dalej, że inny gość restauracji uczynił podobnie. Inna sprawa, że porcja była naprawdę spora i pod koniec byłem już całkowicie najedzony (mogłem więc wybrzydzać). Szczegół techniczny muszę też wtrąć odnośnie trudności z krojeniem. Stalowa taca, na której podano deskę dość łatwo uciekała mi po szklanym blacie ilekroć zbliżałem nóż do mięsa. Techniczny plus jednak za to, że była to jedyna restauracja do tej pory, w której podano mi specjalną podstawkę na wyciągniętą z kubka torebkę herbaty. A skoro już o herbacie mowa, to długo wahałem się, czy jestem w stanie zamówić deser i choć wystawka w lodówce jakoś szczególnie mnie do tego nie przekonała, to pomny internetowych opinii, jakoby szef kuchni był niegdyś chwalonym cukiernikiem w Czekoladzie – zdecydowałem się na Crème Brulee. Pani kelnerka poinformowała mnie przy tym, że jest on na bazie whisky, co momentalnie wzbudziło moją ciekawość. Krem był naprawdę wzorowy – z idealnie skrystalizowaną skorupką i iście kremowym środkiem. Może i bez wyszukanych dodatków, ale za 8 złotych jest to obecnie najkorzystniejsza opcja Brulee w naszym mieście. Nie tak dawno chwaliłem A Nóż Widelec za zejście do ceny 11,90 zł, a tu proszę! Nie wiem tylko, dlaczego informacja o whisky nie pojawiła się w menu? Po pierwsze - jest się czym chwalić, a po drugie - mamy trochę klasycznych Crème Brulee w Poznaniu, ale Whisky Crème Brulee nie przypominam sobie nigdzie. Ostatecznie przyznaję 5 za zupę, 4- za danie główne oraz 5+ za deser.

Oceniając całość pojawił się dylemat jakości do ceny. Z jednej bowiem strony mamy stosunkowo niskie ceny jednostkowych potraw, a z drugiej człowiek wchodzi do przybytku wyglądającego trochę jak bar szybkiej obsługi (vide Meze), a wychodzi uboższy o 181 zł. Dylemat ten zostawiam jednak Wam, a sam ograniczę się do stwierdzenia, że choć zauważyłem kilka aspektów do poprawy, to Stockholm z pewnością jest jasnym punktem na gastronomicznej mapie Poznania.

PS Gdy Ania skosztowała swojego deseru powiedziała - "Ktoś kto tak piecze ciasta musi by dobrym człowiekiem". Ruszyła mnie szczerość tej wypowiedzi, a jednocześnie spodobała mi się tak, że zapisałem ją od razu na serwetce i mimo protestów Ani, stanowczo zapowiedziałem, że użyje jej w recenzji :)

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Szwedzka sałatka krewetkowa na maślanym toście z kawiorem - 14 zł.
Tom kha kai (Tajska zupa z kurczakiem, mlekiem kokosowym) - 16 zł.
Grillowany okoń z sosem kurkowym serwowany na dębowej desce z warzywami - 49 zł.
Stek zapiekany na dębowej desce z sosem pieprzowym i warzywami - 46 zł.
Ciasto daktylowe z lodami waniliowymi i sosem toffi - 12 zł.
Crème Brulee - 8 zł.
De Muller Solimar Rosado 0,15 - 14 zł.
Mostazal Cabernet Sauvignon/Carmenere 0,15 - 10 zł.
Herbata x 2 (zielona i malinowa) - 12 zł
Suma: 181 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.06

ADRES: Poznań, ul. Kramarska 21/2

INTERNET: www.cafestockholm.pl

Bookmark and Share

czwartek, 12 stycznia 2012

GOKO restauracja japońska - cz. II / ocena 4.17

Restaurację Goko odwiedziliśmy z blogiem półtora roku temu, niemniej wówczas z racji wystosowanego zaproszenia postanowiliśmy nie przyznawać ocen. Czas na właściwą recenzję przyszedł zatem teraz, tak jak i czas na sushi, gdyż ostatnio skupialiśmy się na daniach gorących. I choć recenzja jest jedna, to wizyty w krótkim czasie były trzy. Skąd taka intensywność? Po pierwsze - uczestniczyliśmy w organizowanym przez Goko kursie sushi i mieliśmy okazję przekonać się, że znają tam się na rzeczy. Po drugie - do końca roku 2011 obowiązywała promocja "Najlepsze może być najtańsze" i żal było z tego nie skorzystać :)

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Choć wyjścia do Goko nie planowaliśmy, a przynajmniej jeszcze nie teraz, dotarliśmy tam w efekcie bardzo spontanicznej decyzji. Z pewnością niebagatelny wpływ na wybór lokalu miał kurs sushi, w którym wzięliśmy udział kilka tygodni wcześniej. Wprawdzie od czasu zobaczenia filmu "Jiro śni o sushi" nie przestaję myśleć jak dokonać tego, żeby do restauracji Sukiyabashi Jiro zawitać (uwzględniając  realistyczne podejście do stanu mojego konta oraz  fakt, że Jiro Ono ma 85 lat i to, że przed wizytą chciałabym poznać japoński w stopniu choćby podstawowym*), to opowieści na kursie sushi podziałały na mnie na tyle sugestywnie, że to właśnie Goko miało mi namiastkę wizyty u Jiro zapewnić.

Wnętrze lokalu jest dobrze nam znane - estetyczne, designerskie, ale przyjemne dla oka i nie wiejące chłodem. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do poprzedniej recenzji. Obsługa zajęła się nami zaraz od progu, nie pozwalając na siebie czekać ani przez chwilę oraz szybko rozwiązując kwestię kurtek. Szczerze mówiąc nie znalazłam nic do czego mogłabym się przyczepić (choć takie spostrzeżenie pojawiło się w przypadku Marcina).  Ujęło mnie również profesjonalne podejście Pani kelnerki do kryzysowej sytuacji, która miała miejsce przy sąsiednim stoliku (nie chcę jednak wdawać się tu w szczegóły ponieważ to nie ja byłam uczestnikiem zdarzenia).

Z założenia miało to być wyjście bez szaleństw w zamówieniu, dlatego postanowiliśmy skupić się na suszarskich podstawach -  rybie maślanej i łososiu, jedyną ekstrawagancja w tym przypadku były dwa gunkany z tatarem z łososia (osobiście nawet ich nie spróbowałam zrzekając się swojej porcji na rzecz dodatkowego, ulubionego przeze mnie  nigiri). Nie mogłam jednak odmówić sobie sałatki Wakame, której marynowane wodorosty podrasowane subtelną ostrością  chili bardzo mi smakowały  (nawet jeśli mój entuzjazm względem sałatki opadł, kiedy identyczną w smaku i wyglądzie znalazłam w Kuchniach Świata). Sałatka pojawiła się tuż po przyjemnym  czekadełku (warzywa w delikatnym sosie sezamowym). Wersja Goko wzbogacona została o aksamitne tofu i ćwiartki koktajlowych pomidorków (te ostatnie wg. mnie były niepotrzebne). Pomijając dywagacje na temat pochodzenia sałatki i tak stwierdzam, że bardzo ją lubię i cieszę się, że poznałam ją właśnie dzięki Goko.  Co do sushi nie mam w sumie żadnych zastrzeżeń. Przede wszystkim szybko przygotowane i przepięknie podane – kilka drobnych dekoracji naprawdę cieszyło oko. Wiadomo jednak, że najważniejszy jest smak – a tu było świeżo i apetycznie. Jędrne kawałki ryby rozpływały się w ustach, a kawałki nigiri były w idealnych rozmiarach (nie chodzi mi tu wprawdzie o mityczne 111  ziaren, a raczej o łatwość konsumpcji).  Do posiłku zamówiliśmy czystą, zieloną herbatę – której bardzo wyrazisty i intensywny smak stanowił doskonały akompaniament do posiłku.

I tu właściwie moja opinia mogłaby się z grubsza zakończyć, gdyby nie historia, którą po dłuższym zastanowieniu chciałabym przywołać. Otóż, pełna entuzjazmu po kursie i naszej całkiem udanej wizycie w Goko, pomna trwającej do grudnia ciekawej promocji postanowiłam namówić swoją rodzinę, aby na kolejną kolację wybrali się razem z nami właśnie do Goko porzucając tym samym plany odwiedzenia jednego z ulubionych  przez siebie poznańskich sushi barów. Po moich nieco podstępnych namowach rodzina uległa i tak trafiliśmy do Goko niespełna tydzień później. Zaczęło się równie przyjemnie, niestety w trakcie pojawiły się tzw. „schody”. Zacznijmy od  zamówienia - głośno wyraziliśmy swój podziw dla pamięci Pani kelnerki, która przyjęła bardzo duże zamówienie bez jego zapisywania. Nie obyło się jednak bez pomyłki, która polegała na tym, że dostaliśmy kilka pozycji więcej niż zamawialiśmy (co oczywiście zostało uwzględnione w rachunku). W związku z tym, że amatorów sushi pośród nas nie brakowało postanowiliśmy  potraktować  to jako dodatkową przyjemność. Druga sprawa, która mnie rozczarowała, to sposób podania sushi. Podczas wcześniejszej wizyty podano je naprawdę estetycznie i z pomysłem, natomiast za drugim razem nasze zamówienie zostało dosłownie upchnięte w dużej drewnianej łodzi  (poszczególne rolki były ze sobą mocno ściśnięte wręcz sklejone, a nigiri od upychania uległy mniejszej lub większej deformacji). Tym razem nie było też żadnych dekoracji, a ściśnięte i sklejone rolki były bardzo trudne do wydobycia. Koniec końców rozczarował mnie także stan toalety, gdzie po podłodze walały się kawałki papieru – resztę szczegółów pominę. Dotychczas przy każdej naszej wizycie w Goko, po restauracji krążył jeden z właścicieli, tym razem nie widzieliśmy żadnego z nich (i być może to tu był pies pogrzebany). Rodzina widząc moją konsternację i wręcz wypisane na twarzy wyrzuty sumienia stwierdziła, że „nie było tak źle” i zamówiła dodatkowo zestaw na wynos dla nieobecnych. Cóż, przełknęłam małą łyżkę dziegciu, ale skłoniło mnie to do refleksji nad odpowiedzialnością za polecenie jakiegoś lokalu. Bardzo wyraźnie dotarło do mnie bowiem, jak jednostkowy charakter mają nasze opisy i nawet jeśli gdzieś bardzo nam się podobało, albo przeciwnie było nieciekawie, następnym razem może być zupełnie inaczej. Najlepiej byłoby odwiedzić każdą restaurację po kilka razy i dopiero wtedy pokusić się o recenzję, ale na to zdecydowanie brak nam czasu i pieniędzy. Zresztą czy na pewno dałoby to gwarancję, że kolejnym razem będzie równie dobrze/źle?

Wracając jednak do głównego wątku -  Goko nadal polecam, ponieważ dla ostatecznego upewnienia się w opinii wybraliśmy się tam jeszcze raz i znów było naprawdę fajnie. Wizytę z rodziną traktuję zatem póki co jako jednorazową wpadkę, która mam nadzieję nie spotka żadnego z Was. 

* W przypadku wizyty u Jiro poza problemami z zamówieniem miejsca przez obcokrajowców należy się również liczyć z koniecznością rozmawiania po japońsku.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4



ON:
Od jakiegoś czasu staram się ułożyć sobie w głowie ranking poznańskiego sushi i nie bardzo mi to wychodzi. Wiem rzecz jasna gdzie mi sushi smakuje bardzo, a gdzie trochę mniej, ale niuanse smaku w obrębie pierwszej ligi suszarni są trudne do wychwycenia, gdyż zazwyczaj między wizytami mija więcej niż tydzień. Nie traktujcie zatem moich opinii, jak prawd za które dałbym się pokroić. Są to bowiem jedynie pewne wyobrażenia zbudowane na tym, co byłem w stanie zapamiętać. Przywołam tutaj przykład zorganizowanej przez nas degustacji rogali świetomarcińskich - pewna miła osoba zgłosiła w niej swój udział, informując nas, że przyniesie ze sobą rogale z cukierni X, gdyż właśnie tych jest zagorzałą fanką. Okazało się jednak, że gdy oceniliśmy je w ciemno wypadły stosunkowo słabo. Co jednak najciekawsze, gdy sprawdziliśmy formularze ocen, to u tej osoby, która była ich fanką - wypadły jeszcze słabiej. Nauczyło mnie to tyle, że wydać opinię jest łatwo, ale tylko degustacja porównawcza może przynieść wnioski naprawdę rzetelne. Pozwólcie zatem, że swój ranking sushi ogłoszę dopiero wówczas, gdy jednego dnia przyjdzie mi porównać to przyrządzane w Goko, Kyokai, Sakanie, Violet (kolejność alfabetyczna).

Skupić chciałbym się teraz na obsłudze, ale skoro we wstępie poświęciłem tyle miejsca metodologii, to postaram się jeszcze tutaj wytłumaczyć dlaczego oceniając dany aspekt (np. obsługę) wytykam czasem błędy, zamiast cały obraz nakreślić. Przede wszystkim zwracam uwagę na zachowania niestandardowe i wspominam zazwyczaj o czymś co wybija się albo na plus, albo na minus. Jeśli obsługa działa sprawnie, ale w ramach bądź co bądź swoich obowiązków – to nie mam za bardzo o czym pisać. Jeżeli jednak przez 85% czasu wizyty obsługa jest poprawna, a przez 15% nie – to pozwalam sobie wykazać właśnie te braki, nie poświęcając kolejnych linijek tekstu, aby pochwalić, że cała reszta była OK. - podano nam posiłek na czystych talerzach, Pani nas nie wyzywała, zapytała czy nam smakowało. To wszystko jest niejako oczywiste. Opisuję zatem tylko te sytuacje, które szczególnie mnie ujęły lub też te, które wyraźnie mi się nie spodobały. Później zestawiam to z całością (tą często nieopisaną) i wówczas wystawiam finalną ocenę. W przypadku Goko będzie to czwórka na szynach, gdyż trafiło się kilka obszarów do dopracowania.

Nie spodobało mi się, gdy Pani kelnerka skierowała nas jednoznacznie i bez jakiejkolwiek dyskusji do najgorszego stolika w całej sali. Rozumiem, że był to ostatni wolny stolik na 2 osoby, ale były wolne jeszcze dwie czwórki, których nam odmówiono (do końca naszej wizyty pozostały wolne, choć jeden z nich w pojedynkę zajmowała czasem właścicielka lokalu). My zasiedliśmy pokornie tam gdzie nam wskazano, ale w trakcie posiłku byliśmy świadkami sceny, gdy dwójka gości przymierzała się do pustego stolika 4-osobowego, ale kelnerka wyraźnie im oznajmiła, że aktualnie mogą zająć miejsce tylko przy barze. Goście ci wyszli z restauracji i teraz pytanie do restauratorów – czy warto ratować miejsca dla 4 klientów, którzy mogą nie dotrzeć tego wieczoru do restauracji, kosztem straty 2 klientów, którzy już w niej byli? Moim zdaniem nie warto, ale wrócę do naszego stolika przy którym siedziałem nie naprzeciw Ani (jak lubię najbardziej przy stolikach dwuosobowych), tylko pod kątem, a w dodatku po mojej lewej stronie wystawała ściana, która ograniczała mi zarówno ruchy, jak i pole widzenia. Wytrzymałem tak jakieś dwie minuty po czym stwierdziłem, że jednak płacę za to miejsce i powinienem wymagać wygody, a nie pokornie przyjmować co dają. Zapytałem więc Panią kelnerkę, czy mogę przestawić krzesło i usiąść naprzeciw Ani. Kelnerka odpowiedziała, że tylko jeśli Pani siedząca stolik za nami wyrazi na to zgodę. Było to o tyle krępujące pytanie, że roszada ta w najmniejszym stopniu nie ingerowała w komfort jej siedzenia (inaczej bym tego w ogóle nie zaproponował). Tym sposobem na 5 sekund byłem zdany na łaskę i niełaskę innego gościa restauracji. Kelnerka trochę ryzykowała, bo jakby Pani siedząca za nami nie wyraziła zgody, to pewnie byśmy wyszli, a to już by była czwórka straconych klientów w 30 minut i wszystko przez standardy obsługi. Jak bym mógł jeszcze coś w kwestii obsługi doradzić, to odstąpiłbym od pomysłu, aby kelnerka zapamiętywała całe zamówienie w pamięci (w klasycznej restauracji zamawia się zazwyczaj kilka dań, ale w przypadku sushi bywa ich kilkanaście). I choć wszystko podczas tej wizyty zgadzało się z zamówieniem, to denerwowałem się, że tak nie będzie i nienaturalnie wszystko powtarzałem dwukrotnie, głośno i wyraźnie. A że przy kolejnych dwóch wizytach były jednostkowe pomyłki w zamówieniu (a to dwa nigiri za dużo, a to maki z surową ryba, zamiast grillowanej), to jednak warto te kwestię co najmniej przemyśleć. Obsłudze przydałby się także uśmiech, gdyż w Goko nigdy go nie widziałem. Rozumiem, że pozują na chłodnych profesjonalistów, ale uśmiech to uśmiech i dobrze jak jest :)

Najważniejsze jest jednak jedzenie. Sałatka tofu sarada jak zawsze była świetna (tak jak i czekadełko), choć porównując zdjęcia sprzed półtorej roku - wówczas była bardziej orientalnie przyozdobiona. Inna sprawa, że wtedy była to nowość w Poznaniu, podczas gdy w ostatnim czasie podobne widywaliśmy w menu Planet Sushi, czy na trzecich urodzinach Kyokai. Tak zresztą jak Ania wspominała - chcąc nie chcąc czar prysł, gdy mogliśmy przyrządzić ją sami, kupując mrożoną Goma Wakame firmy Seefood Market, która smakowała identycznie. Plus jednak za to, że to w Goko się w niej zakochaliśmy i zawsze ją tam zamawiamy. Co do samego sushi, to nigdzie w Poznaniu nie widziałem ładniej podanego (tyczy się 1 i 3 wizyty). W kwestii jego smaku również jest bardzo dobrze i tylko dwa niuanse mnie nie przekonały - za kwaskowe zestawienie marynowanej śliwki w futomaki z rybą maślaną oraz za mdły tatar z łososia w gunkanie. Trochę krótki to opis, jak na to, że jedzenie jest najważniejsze, ale konia z rzędem temu, kto opisze smak surowej ryby w sushi. Ja myślę, że jeśli lubi się sushi to już ze zdjęć sporo można poznać. Zainteresowanych zachęcam zatem do kontemplowania tych wykonanych przez nas ;)

Goko chwali się często, a przykładem tego są hasła typu „najlepsze sushi w mieście”, czy też „najlepsze może być najtańsze”. Ja wcale taki pewien nie jestem, czy jest to rzeczywiście najlepsze sushi w Poznaniu, a wręcz zdaję mi się, że trochę lepsze próbowałem w Sakanie i Violet. Tak, jak jednak wspominałem na początku - są to jedynie pewne wyobrażenia zbudowane na tym, co byłem w stanie zapamiętać, a które to postaram się zweryfikować w przyszłości. Jedno jest jednak pewne – trwająca kilka miesięcy promocja była prawdziwą okazją i z pewnością było to w naszym mieście najlepsze sushi w tej cenie. Przyznam, że nie miałbym potrzeby chodzić na nie gdziekolwiek indziej, gdyby wciąż taka promocja trwała. Tak jednak nie jest – skończyła się 31 grudnia 2011, a wprowadzona na jej miejsce zniżka 20% na sushi przy barze, nie wydaje się już tak atrakcyjna.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4=
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 4 (5+ podczas promocji "Najlepsze może być najtańsze")


KOSZTORYS:
Tofu sarada (sałatka z glonów wakame z serkiem tofu posypana białym i czarnym sezamem) x 2 - 20 zł.
2 x nigiri sake (łosoś norweski) - 15 zł.
2 x nigiri ibodai (ryba maślana) - 15 zł.
2 x nigiri ika (kalmar) - 9 zł.
2 x sake tatar (z siekanym łososiem) - 23 zł.
6 x sake filadelfia maki (łosoś, awokado, sałata, serek philadelphia) - 18 zł.
6 x ibodai maki (ryba maślana, ogórek, sałata, śliwka ume) - 18 zł.
6 x sake yaki (grillowany łosoś, serek philadelphia, ogórek, sałata, sos kabayaki) - 18 zł.
6 x ibodai yaki (grillowana ryba maślana, awokado, sałata, serek philadelphia, sos kabayaki) - 18 zł.
Herbata shincha aracha - 9 zł.
Suma: 163 zł  (109,40 zł w promocji "Najlepsze może być najtańsze")

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.17

ADRES: Poznań, ul. Woźna 13 (przy Mostowej)
INTERNET: www.goko.com.pl

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...