czwartek, 11 lutego 2010

FANABERIA / ocena 3.56

Zgodnie z tym, o czym wspominaliśmy przy okazji wprowadzonych na blogu zmian (pełen tekst odnajdziecie tutaj) w chwili obecnej skupiamy się na tych restauracjach, które wyrażają zgodę na robienie zdjęć. Reszta restauracji trafia tymczasowo na tzw. czarną listę, którą umieściliśmy na samym dolę strony. Fanaberia to jednak kolejna obok Meze restauracja, która wymyka się tej klasyfikacji, a w której zostaliśmy niezbyt miło potraktowani ze względu na towarzyszący nam aparat. Stąd w recenzji zaledwie dwa zdjęcia – tyle zrobiliśmy do czasu, kiedy obsługująca nas Pani zmieniła zdanie co do możliwości fotografowania. Zwracamy przy tym uwagę na fakt, że ostateczne oceny są tylko średnią arytmetyczną i obsługa, która się nie popisała może znacznie obniżyć ocenę końcową, podczas gdy inne elementy takie jak wystrój, czy jedzenie będą na przyzwoitym poziomie.

PS Chcąc wynagrodzić Wam dyskomfort związany z brakiem zdjęć, postaramy się aby kolejna recenzja była okraszona ich podwójną dawką :)


ONA:
Zgodnie z wykładnią języka polskiego fanaberie to inaczej fochy i grymasy. Kolokwialnie to słowo występuje również w odniesieniu do rzeczy zbytkownych i luksusowych. Z perspektywy czasu wiem, że ktoś naprawdę idealnie trafił z nazwą tej restauracji. Bo choć od początku dałam się uwieść nieco cukierkowej atmosferze panującej w lokalu, to ostatecznie przyznaję, że była to jedna z mniej udanych wycieczek kulinarnych.

Po przekroczeniu progu, pierwsza moja myśl była taka, że to wnętrze wybitnie kobiece. To wrażenie szybko zostało poparte przez fakt, że w istocie miejsca przy stolikach zajmowały wyłącznie panie. Dużo bieli, kwieciste obrusy, wygodne siedziska, poduszki, bibeloty, nowe meble imitujące te stare, drewniany sufit z długimi belkami stropowymi i przede wszystkim dużo świeżych kwiatów, wśród których przeważają orchidee. Wszystko to tworzy taki rustykalno - romantyczno - cukierkowy melanż. Z pewnością osoby, którym styl romantyczny jest skrajnie obcy, otrząsną się z niesmakiem na samą myśl o takim wnętrzu. Wystrojowi jednak trzeba oddać sprawiedliwość, gdyż jest przemyślany w najdrobniejszym szczególe. Widać w nim rękę estety, który ze smakiem i pomysłem funduje nam spacer pomiędzy stylami. Dalej było równie miło, spytałam o możliwość robienia zdjęć w lokalu i wprost niewiarygodnie szybko otrzymałam zgodę przemiłej kelnerki, która po chwili udzieliła nam wszelkich niezbędnych informacji dotyczących dań dnia. Zaczęło się bez najmniejszego zarzutu i nawet zaczęłam po cichu liczyć, że uda się w końcu przełamać czwórkowe fatum. Zamówiłam krem z cukinii z płatkami migdałów i smażonymi kurkami oraz halibuta pod mgiełką ziołowo-pomidorową z julienne z cukinii i sosem cytrynowym. Problem pojawił się wtedy, kiedy chwyciliśmy za aparat. Pani kelnerka powiedziała, że nie spodziewała się, że będziemy robić zdjęcia daniom i na takowe poczynania zgody nie wyraża. Rozmowa była znacznie dłuższa, ale szczerze mówiąc raczej nie jest warta przytaczania. Konkludując jednak, gdyby na zdjęciu obok zupy pojawiła się np. moja skromna osoba, takie zdjęcie mogłoby zostać wykonane, sama zupa (za którą w końcu zapłaciłam) została jednak w tej kwestii zdyskryminowana. Pani kelnerka stwierdziła na koniec, że jednak nie zgadza się na robienie jakichkolwiek zdjęć, bo tego nie pochwala szefowa. Cóż, nie będę tego komentować, nie chce mi się też przesadnie strzępić języka, choć sprawa ewidentnie podnosi mi ciśnienie. Tak naprawdę chyba nigdy nie zrozumiem dlaczego restauracja, która na swojej stronie www czy facebooku wręcz bombarduje każdego internautę zdjęciami (które znowu wyjątkowe nie są), która ma całkiem atrakcyjne dla oka i obiektywu wnętrze i ciekawe menu, urządza takie cyrki. Przecież większość cywilizowanych restauracji światowej sławy nie ma z tym najmniejszego problemu, a to w końcu mógłby być jakiś wzór do naśladowania. Zanim jednak przejdę do opisu jedzenia chciałabym wtrącić, że po tym niemiłym zdarzeniu, staliśmy się klientem podejrzanym i (nie było to wyłącznie moje wrażenie) podsłuchiwanym przez obsługę. Cóż, trochę milszym akcentem okazało się jedzenie. Najpierw zupa, smaczna choć nie powalającą. Zdecydowanie na jej korzyść działał dodatek z płatków migdałów i maleńkich, smażonych kurek. Całość była apetyczna i podana w bardzo ładnym naczyniu z dużym uszkiem. Nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że smak zupy został czymś solidnie wzmocniony. Czymś pokroju Vegety, lub innej kopalni glutaminianu sodu. Jeśli chodzi natomiast o halibuta, to była to przede wszystkim niezła komedia omyłek. Faktycznie to co dostałam to dzwonko świeżego halibuta, ale najwyraźniej ktoś pomylił mgiełkę pomidorowo – ziołową z ciężką kołdra z gęstego pomidorowego puree, które skutecznie zabiło delikatny smak ryby. W sumie może to i lepiej, bo halibut choć świeży, w połowie składał się z galaretowatej, niezbyt przyjemnej dla podniebienia substancji. Rybę ułożono na solidnych słupkach bardzo smacznej cukinii, nazwanych w menu „Julianne” (domyślam się, że chodziło o julienne - czyli sposób krojenia warzyw, w zapałkę, a nie np. aktorkę Julianne Moore). Choć z pewnością nie było to klasyczne julienne, to przy użyciu odrobiny wyobraźni mogę uznać, że była to wersja dla słabo widzących. Na duży plus zaliczyć mogę natomiast bardzo smaczny i delikatny sos śmietanowo – cytrynowy oraz prostą sałatkę z sosem vinaigrette (sałata lodowa, zielony ogórek i pomidor koktajlowy). Jako dodatek (co nie zostało uwzględnione w menu) podano również pieczone ziemniaczki z rozmarynem. Nie przepadam za ziemniakami, z ciekawości zjadałam jednego i nie zachęcił mnie on do dalszej konsumpcji. Jednak mój partner nie oponował przed wyręczeniem mnie w tej kwestii, więc prawdopodobnie ziemniaki można uznać za udane. Na deser się nie zdecydowaliśmy, choć ciekawych propozycji w menu nie brakowało. Ciążyła nam po prostu betonowa atmosfera, której załagodzić nie mógł nawet smooth jazz sączący się z głośników.

Na podstawie mojego krótkiego doświadczenia przy opisywaniu restauracji mogę stwierdzić, że najłatwiej jest ocenić taką, w której było się przynajmniej kilka razy lub taką, w której miejsce ma jakaś niecodzienna i nieszablonowa sytuacja. W przypadku Fanaberii mieliśmy do czynienia z tą drugą opcją. Ambiwalentne odczucia, które mi teraz towarzyszą są z jednej strony wynikiem tego, że nie chciałabym zanadto skrzywdzić tego miejsca, które niewątpliwie ma swój urok i które w większości szablonowych sytuacji uznane zostałoby za warte powrotu. Z drugiej jednak strony, ja do powrotu do Fanaberii zostałam skutecznie zniechęcona, bo lubię jasne sytuacje i uczciwość w stosunku do klienta. Takie zachowanie może czasem zrekompensować niedostatki w kwestii jedzenia, które choć w Fanaberii było dość smaczne, to raczej nie warte swojej ceny (szczególnie tyczy się to drugiego dania – pewnie to efekt ilości dodatków, które niestety sprawiły, że danie było przekombinowane). Do dobrej oceny zabrakło tu kilku całkiem podstawowych rzeczy, a to co wydawało się tak miłe na początku, pod koniec wywoływało już tylko lekkie mdłości.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 2+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 3+

ON:
Idę ulicą Wroniecką. Widzę na tablicy ofertę polecającą zupę szparagową. Wchodzę do środka i ogarniam wzrokiem ciekawie, choć nie do końca w moim typie (nazbyt romantycznie i cukierkowo) urządzone wnętrze. Najbardziej podobają mi się stare, drewniane bele na suficie, mniej wszechobecna kolorystka bieli, a najmniej bogactwo dodatków. Jest zgoda na robienie zdjęć, zatem robię jedno, a resztę zamierzam zrobić po posiłku.

Siadam do stołu. Podchodzi miła Pani kelnerka i pyta, czy przybyliśmy na kawę i deser, czy może na większy posiłek. Potwierdzam, że to drugie, a Pani prezentuje ofertę dnia. Wybieram zupę dnia, choć wbrew wystawionej tablicy - nie jest to szparagowa, a ogórkowa. Zamawiam też polędwiczkę wieprzową w korze bekonowej. Z decyzją o deserze wstrzymujemy się zwyczajowo, aby podjąć ją po posiłku. Domawiamy też po dzbanuszku herbaty. Pani kelnerka przynosi dość szybko gustowną, porcelanową, niebiesko-białą zastawę do herbaty, a następnie biały, porcelanowy i równie gustowny półmisek zupy. Biorę aparat do ręki i zaczyna się. Pani kelnerka zmienia zdanie, nie zezwala na robienie zdjęć daniom i tłumaczy, że myślała, iż chcemy fotografować siebie nawzajem. Tłumaczę zatem, że jej wcześniejsza zgoda miała istotny wpływ na fakt, że zdecydowaliśmy się zostać w lokalu. Przewrotnie pytam, czy skoro Pani nie dotrzymała warunków umowy, to my też możemy zrezygnować z nietkniętych potraw. Kelnerka nie widzi takiej możliwości i wciąż wspomina o nieprzyjemnej sytuacji, którą urządziła szefowa w podobnym przypadku. Ja z kolei wyraźnie widzę, że sprawdza się teza, iż prawdziwe podejście do obsługi klienta można ocenić wyłącznie podczas sytuacji niecodziennych, albo wręcz kryzysowych. Dziwię się bardzo, bowiem Fanaberia prezentuje zdjęcia restauracji zarówno na swojej stronie internetowej, jak i na profilu Facebook. Skoro jednak marketing już opanowali, a public relations jeszcze nie, to daję sobie spokój z dalszą polemiką i zabieram się do posiłku.

Zupa jest aromatyczna i przypomina prawdziwą domową ogórkową. Smaczna, jednak bez fajerwerków. Z drugiej strony, chyba ciężko o fajerwerki w przypadku tradycyjnego, dobrze znanego nam przepisu. Do wegetarian nie należę, jednak specjalnie dla nich zaznaczę w tym miejscu, że w zupie pływały dość spore kawałki mięsa, o czym nie było wcześniej mowy. Drugie danie zostało równie ładnie podane, co pierwsze i zdjęcie tylko podkreślałoby jego wartość. Na ściółce z borowików były trzy kawałki polędwiczki wieprzowej owinięte plastrami bekonu. Wg menu miały być też gnocchi, jednak zamiast tego była porcja smażonych ziemniaków przyozdobiona gałązką rozmarynu. W niewielkim szklanym naczynku (na talerzu) były płatki ogórka i czosnku w sosie sojowym, a w małym półmisku (obok talerza) sałatka w sosie winegret. Wszystkie składniki były świeże, a cała kompozycja została oryginalnie zestawiona i mówiąc kolokwialnie - była całkiem zjadliwa. Specjalnie nie używam równie kolokwialnego określenia - smaczna, bowiem mam jedno zastrzeżenie. Otóż zamawiając polędwiczkę wieprzową, zupełnie nie spodziewałem się, że mięso, tak bardzo będzie przypominać w smaku, jak i wyglądzie - wnętrze peklowanej golonki. Co prawda ja lubię golonkę, jednak nie ją zamawiałem i nie jej oczekiwałem.

Nie decyduję się na deser. Mam co prawda czas, a także miejsce w żołądku, jednak atmosfera miejsca została nam skutecznie zakłócona. Wychodzę i ze względu na obsługę nie zamierzam wracać. Szkoda dla mnie, bowiem ciekaw byłem, jak w pełni sezonu wygląda położony z tyłu ogródek, który mieści do 80 gości. Szkoda też dla Fanaberii, bowiem jeden niezadowolony gość, to w przypadku restauracji kilkudziesięciu potencjalnych klientów, którzy nigdy tam nie dotrą.

Jedzenie: 4
Obsługa: 2+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-

KOSZTORYS:
Zupa z cukinii z płatkami migdałów i smażonymi kurkami - 11 zł.
Zupa dnia (ogórkowa) - 11 zł.
Halibut pod mgiełką ziołowo-pomidorową, Julianne z cukinii w cytrynowym sosie skąpany - 45 zł.
Polędwiczka wieprzowa w korze bekonowej na ściółce z borowików, gnocchi i płatkami ogórka, z nutą sojową - 44 zł.
Dzbanek herbaty Ronnefeldt Morgentau - 9 zł.
Dzbanek herbaty Dilmah Peppermint - 5,5 zł.
Suma: 125,5 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.56

ADRES: Poznań, ul. Wroniecka 24
Bookmark and Share

czwartek, 4 lutego 2010

PTASIE RADIO / ocena 4.00

Zapewne zauważyliście, że większość naszych ocen oscyluje wokół czwórki. Oczywiście, bez problemu moglibyśmy ruszyć do lokalu, który dostałby od nas przysłowiową dwóję, ale przede wszystkim chcemy dobrze zjeść i szukamy przybytku, który da nam na to choćby cień szansy. Kolejna wystawiona przez nas czwórka, to być może także znak, że większość popularnych restauracji i kawiarni reprezentuje taki właśnie dobry, ale nie wybitny poziom.


ONA:
Odkąd pamiętam marzyło mi się mieszkanie w starej kamienicy. Marzenia te są utopijne z jednej strony ze względu na powierzchnie i ceny takich przybytków, a z drugiej na fakt, że kiedy myślę o takim mieszkaniu widzę zadbaną i pięknie wyremontowaną kamienicę ;) i mieszkanie z wszelkimi wygodami tego z nowoczesnego bloku. Z takich marzeń wytrąca mnie zawsze szyderczy śmiech bliskich mi osób, które twierdzą, że pięknie to wszystko sobie wymyśliłam, ale jakoś nie wyobrażają sobie mnie dźwigającej rano wiadra z węglem, żeby napalić w kaflowym, albo walczącej z grzybem, wilgocią i kiepsko działającą instalacją. Hmmm, brutalność z jaką traktowane są moje mrzonki trochę studzi mój zapał. Nie jest jednak w stanie zniszczyć sentymentu jakimi niezmiennie darzę wysokie i przestronne wnętrza, stare drewniane futryny i framugi, sztukaterie i skrzypiące podłogi. Dlatego też Ptasie Radio już na wstępie otrzymało ode mnie pierwszy plus.

Tę kawiarnię pamiętam jeszcze z czasów studenckich i jako miejsce dla studentów w moim myślach funkcjonuje do dzisiaj. Nie tylko ze względu na sąsiedztwo Collegium Novum, Historicum i Uniwersytetu Ekonomicznego. Klimat miejsca i przygotowane menu wydaje się być stworzone z myślą o wypadach na przerwy między zajęciami, lub popołudniową kawę/herbatę/piwo. Nie chcę być przy tym posądzana o jakąkolwiek złośliwość, bo nie takie są moje intencje, ale próg Ptasiego Radia, przekraczałam z lekką rezerwą, myśląc, że popołudnie przyjdzie mi spędzić w otoczeniu studentów opowiadających sobie niestworzone historie o egzaminach i profesorach, którzy programowo oblewają 50% zdających. A ja trochę sobie "poprycham", tylko po to żeby ukryć zazdrość, że to wszystko już za mną. Moje obawy były jednak niesłuszne. Wnętrze owszem wypełnione było po brzegi bardzo młodymi i roześmianymi ludźmi (wolny był tylko jeden stolik), ale w kawiarni panował zdecydowanie przyjemny i sympatyczny gwar konkurujący natężeniem decybeli z chill outem, który niekiedy ustępował miejsca spokojnemu jazzowi. Wnętrze Ptasiego Radia raczej nie należy do moich wymarzonych (oczywiście oprócz miejscówki w kamienicy), choć czuję się w nim przyjemnie. Sprawia sielskie wrażenie i cały ten natłok ornitologicznych bibelotów zupełnie mi nie przeszkadza. Zbieranina mebli, dekoracji, lamp, instalacja z drutów wysokiego napięcia biegnąca pod sufitem i ozdobiona lampkami, tworzą może mało oryginalny, ale niepozbawiony uroku i koniec końców, spójny zamysł. Jest w nim również pewna przyjemna infantylność, ale czyż sama nazwa tej kawiarni takiej cechy nie sygnalizuje? Tak czy inaczej, wnętrze musi się ludziom podobać - w przeciwnym razie nie byłoby tak zatłoczone. Z racji tego, że jest to raczej kawiarnia aniżeli restauracja, menu obiadowe jest skromne i raczej do skromnych warunków kuchennych dostosowane. Nie planowaliśmy wystawnego posiłku, chcieliśmy raczej wypróbować kilka dań, dlatego postanowiliśmy podzielić się zupą i deserem. Zupa – krem z pomidorów był dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się niczego wyjątkowego po mówiąc prościej - pomidorowej. Jest ona jedną z moich ulubionych zup, jednak raczej ciężko tutaj o wielkie popisy. Zupa w Ptasim radiu jest zdecydowanie godna polecenia (chyba, że ktoś nie lubi gęstych kremów). Intensywny smak pomidorów podkręcony miłymi dla oka i podniebienia esami floresami ze śmietany i pesto, był tak apetyczny, że zaraz pożałowałam, iż na początku zdecydowałam się nim podzielić. Dalej wybrałam sałatkę grecką, która była właśnie taką zwyczajną, ale smaczną sałatka grecką w polskim wydaniu, przygotowaną z jędrnych i świeżych składników polanych smacznym vinaigrettem. Na koniec przyszło mi się podzielić ciastem czekoladowym z kremem toffi, konfiturą i bitą śmietaną. Ciasto było na poziomie, bardzo słodkie i sycące (ale tego akurat mogłam była się domyślić ;)). Lekko wilgotne, intensywnie słodkie, choć przełamane kwaskową konfiturą. Jedynym słabym punktem była kiepska śmietana, ale to już chyba pewien standard w przypadku poznańskich kawiarni.

Po wszystkim trochę żałuję, że tak pobieżnie zapoznałam się z menu, szczególnie w przypadku napojów. Bo choć widok piwa pszenicznego jest jedną z tych rzeczy, która pozbawia mnie rozumu , a zamówiony Paulaner naprawdę mi smakował (nawet mimo średnio pasującej szklanki Heinekena), to dopiero po czasie dostrzegłam bardzo ciekawy wybór herbat (Harney&Sons) i piw (np. piwo arbuzowe). Kusiła mnie też szarlotka i kolejna tajemnicza zupa dnia. Do Ptasiego Radia warto się wybrać, raczej nie na wyjątkowe okazje, ani na randkę , ale na szybki obiad, śniadanie lub spokojną herbatę.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 4
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 5-


ON:
Tym razem, nie zamierzaliśmy wybierać się na trzydaniową kolację. Mieliśmy ochotę na w miarę szybki, w miarę tani i lekkostrawny posiłek. Wybór padł na Ptasie Radio. Od ulicy Kościuszki weszliśmy zatem po schodach na piętro, przekroczyliśmy próg i znaleźliśmy się w przyciemnionej, dwuizbowej kawiarni z piecem kaflowym w kącie, motywami ptaków na ścianach oraz mieszaniną rozmaitych mebli. Można by powiedzieć, że wystrój typowo kawiarniany (a więc niekoniecznie w moim typie), niemniej wyczułem tam jakąś unikalną atmosferę, która jak się mogłem przekonać - przyciąga całą rzesze bywalców.

Wiedziałem, że kawiarnia ta serwuje także małą gastronomię, jednak bogactwo zaprezentowanej w menu oferty - pozytywnie mnie zaskoczyło. No może jednak z tym bogactwem to trochę przesadziłem, ale i tak postanowiliśmy, że nie może skończyć się na jednym daniu i zamówiliśmy trzy, przy czym dwa zjedliśmy wspólnie. Po połowie zamówiliśmy zatem jedyną zupę w menu, czyli zupę dnia oraz jeden z wielu dostępnych deserów - ciastko czekoladowe. Ja domówiłem sobie także tortillę z sałatą, chrupiącymi warzywami i grillowaną piersią kurczaka oraz grzane piwo.

Zupą dnia był krem z pomidorów, który okazał się kulinarnym majstersztykiem i najlepszym klasycznym kremem pomidorowym, jaki jadłem w poznańskich lokalach. Duży talerz z ładnie podanym, bardzo ciepłym i przepysznym w smaku, gęstym, czerwonym kremie powinien zawstydzić wielu lokalnych szefów kuchni z "uznanych" włoskich restauracji. Przyznaję, że było to dla mnie prawdziwe zaskoczenie i tym bardziej oczekiwałem drugiego dania. Tortilla sprowadziła mnie jednak na ziemie. Nie dość, że nie była najlepszą jaką jadłem w poznańskich lokalach, to mam wrażenie, że każda meksykańska restauracja zrobiłaby ją o niebo lepiej. Pszenny placek owijał porcję farszu, tak sporych rozmiarów, że wygoda krojenia, a następnie spożycia - była bliska zeru. Mały problem był też zresztą z samym farszem, bo to co w menu było sałatą i chrupiącymi warzywami, w rzeczywistości było wielką masą kapusty pekińskiej oraz dosłownie kilkoma kawałkami pomidora i brokuła, a także garstką kukurydzy. Grillowana pierś z kurczaka zaiste była, niemniej zamiast rozprowadzona w mniejszych kawałkach po całej tortilli - skupiała się niestety w dwóch dużych filetach. Wszystko to doprawione niewielką ilością sosu (do wyboru: czosnkowy, meksykański i tysiąca wysp) sprawiało wrażenie suchego, mało wyrazistego, pozbawionego wręcz smaku - "zapychadła" żołądka, a fakt, że obsługa pomyliła wybrany przeze mnie sos miał tu najmniejsze znaczenie. Szybko zapomnieć o tortilli pozwolił mi jednak kufel smacznego, rozgrzewającego piwa korzennego z miodem (do wyboru także: z sokiem, anyżowe lub imbirowe) oraz kawałek bardzo dobrego ciasta czekoladowego (przekładanego karmelem i domową konfiturą), które zostało podane z bitą śmietaną i sosem czekoladowym. W kwestii jedzenie przyznaję zatem 5+ za zupę, 2 za tortillę oraz 4+ za deser. Wiem jednocześnie, że następnym razem na danie główne zamówię sobie jedną z sałatek, bowiem zarówno ta mojej partnerki, jaki i te podawane do innych stolików - prezentowały się bardzo apetycznie.

Ptasie Radio nie jest może restauracyjnym eldorado. Nie jest jednak typową kawiarnią, jakich wiele. W moim odczuciu jest ciekawą mieszanką kawiarni, pubu i restauracji, a wszystko to z domieszką unikalnego klimatu i atmosfery. Mnie osobiście kulinarnie zaskoczyło od początku, rozczarowało w trakcie i oczarowało na koniec, a wiadomo przecież, że wszystko dobre co się dobrze kończy :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zupa dnia (krem z pomidorów) - 9 zł.
Sałatka grecka - 18 zł.
Tortilla z sałatą, chrupiącymi warzywami i grillowaną piersią kurczaka - 18 zł.
Ciastko czekoladowe - 10 zł.
Paulaner Jasny 0,5 - 12 zł.
Piwo grzane (korzenne z miodem) 0,5 - 9 zł.
Suma: 76 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.00

ADRES: Poznań, ul. Kościuszki 74

Bookmark and Share

wtorek, 26 stycznia 2010

FIDELIO ristorante / ocena 4.16

W ostatniej ankiecie zapytaliśmy Was - którą z włoskich restauracji powinniśmy odwiedzić przy najbliższej okazji? Miejsca na podium zajęły: Fidelio (18%), Villa Magnolia (16%) oraz Valpolicella (15%). Dalej znalazły się kolejno: Estella (12%), Papavero (12%), Milano (10%), La Scala (9%) oraz Figaro (6%). Zapraszamy do lektury naszych spostrzeżeń odnośnie zwycięskiej restauracji oraz do udziału w kolejnej ankiecie.


ONA:
Większości mieszkańców Poznania Fidelio kojarzy się z włoską restauracją na Garbarach. Wierzę, że przynajmniej takiej samej, jeśli nie większej liczbie Poznaniaków kojarzy się także z operą genialnego Ludwiga van Beethovena. Historia zagmatwanych losów Leonory i Florestana rozgrywa się w Sewilli. Libretto do opery w oryginale napisane zostało zapewne w języku niemieckim (Joseph Sonnleithner mieszkał w Wiedniu). Mamy tu zatem zestawienie Niemiec, Hiszpanii i Austrii. Mieszanka bardzo bogata, ale właściciele poznańskiej restauracji postanowili jednak wzbogacić ją o akcent włoski (bo taka właśnie kuchnia króluje w poznańskim Fidelio). Do końca nie jestem pewna czym się kierowali. Być może ta opera związana jest z jakimś ważnym wydarzeniem w ich życiu, a może po prostu podoba im się słowo, a właściwie imię Fidelio (tak… przy wypowiadaniu tego słowa język wykonuje przyjemną akrobację).

O tej restauracji słyszałam już bardzo dużo pozytywnych opinii. Jeśli nie w kontekście wyśmienitego jedzenia, to w kontekście restauracji Villa Magnolia (ci sami właściciele). O ile kuchnie narodowe w wydaniu polskim traktuję zawsze z przymrużeniem oka, o tyle w przypadku kuchni włoskiej nie do końca potrafię ten zabieg skutecznie stosować. Owszem kuchnia włoska jest stosunkowo prosta, jednak tę prostotę rekompensuje jakość składników. W Poznaniu, w większości włoskich restauracji pierwsze założenie jest niezwykle chętnie stosowane, odwrotnie proporcjonalnie do tego drugiego. Tym samym do włoskich restauracji wybieram się raczej sporadycznie. Do Fidelio wchodziłam zatem z mieszanymi uczuciami. I te mieszane uczucia towarzyszyły mi przez większą część posiłku. Po wejściu, moim oczom ukazał się kelner, który choć elegancko ubrany, przez dłuższą chwilę nas ignorował. Ociągał się także dość długo z dostarczeniem menu, które ostatecznie zjawiło się na naszym stole, jednak o kartę win musieliśmy poprosić sami. Ten sam kelner bardzo pozytywnie zareagował na pytanie o możliwość robienia zdjęć. Wyraził zgodę bez chwili zastanowienia, najmniejszego zdziwienia, czy tych wszystkich denerwujących pytań. Bez wątpienia objawił się tutaj jego profesjonalizm. Tak samo jak w przypadku informacji dotyczących wymienionych w menu dań. Dlatego też, mimo kilku początkowych uchybień, traktuję go jako profesjonalistę w swoim zawodzie. Jeżeli chodzi o wnętrze to jest to zdecydowanie nie moja bajka. Dużo koloru pomarańczowego, świeczki, aniołki, białe meble o spękanej fakturze (zapewne mają swoją fachową, niestety nieznaną mi nazwę). Do wyboru miałam albo dużą salę dla palących, albo niewielką salę dla niepalących, ale w bliskim sąsiedztwie otwartej kuchni (od panującego w restauracji zaduchu szczypały mnie oczy). Z podniszczonego menu zamówiłam Melanzane alla siciliana, czyli kolejny sposób na bakłażana. Niewątpliwie smaczny. Cienkie plastry oberżyny przełożone mozzarellą, w delikatnej panierce, podane z drobno pokrojonymi pomidorami z czosnkiem i selerem naciowym. Po zjedzeniu tej przyjemnej przystawki, czekało mnie coś, co budziło we mnie zdecydowanie więcej emocji. Piotrosz (czy jak kto woli Święty Piotr lub John Dory). Ryba ta już od dłuższego czasu cieszyła się moim zainteresowaniem, jednak dotychczas nie spotkałam jej w żadnej z poznańskich restauracji. Początkowo zdecydowałam się wprawdzie na turbota (przyrzekając sobie, że wkrótce wrócę na Fidelio wypróbować piotrosza). Pan kelner poinformował mnie, że turbota nie ma, ale proponuje piotrosza, który tak jak turbot może zostać podany w sosie z musującego wina (wszelkie sosy na bazie wina, podawane do ryb tropię usilnie od czasów mozelskich wakacji, w trakcie których poznałam smak doskonałego sosu rieslingowo - śmietanowego). Ryba została podana w towarzystwie kluseczek gnocchi (włoskie kopytka) i sałatki (liście sałaty z pomidorem, papryką i vinaigrettem). O ile kluseczki były raczej kiepskie, sałatka przyzwoita, o tyle osławiony piotrosz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Bo choć mrożony, obtoczony w mące i obsmażony na patelni, był niezwykle delikatny i smaczny. Białe, zwarte mięso rozpływało się w ustach (wprost nie mogę się doczekać, kiedy spróbuję świeżego piotrosza). Jak dla mnie był wart swojej ceny. Sos na bazie prosecco (lub innego wina musującego), śmietany i musztardy utrzymywał miły balans pomiędzy słodyczą wina, a kwasowością musztardy. Zapomniałam dodać, że przed posiłkiem podano smaczne pieczywo (ciasto na pizzę potraktowane oliwą, bazylią i oregano) i karafkę białego, wytrawnego, stołowego wina, o którym nie potrafię powiedzieć nic więcej poza tym, że było smaczne (choć niespecjalnie godne uwagi, jak to z winami stołowymi zazwyczaj bywa). Na koniec zamówiliśmy creme brulee. Był udany, choć osobiście uważam, że konsystencja była trochę zbyt płynna (i niestety nie mogę zgodzić się z Marcinem, że był równie smaczny co w La Passion du Vin).

Do Fidelio wchodziłam z mieszanymi uczuciami i do teraz trudno mi wydać jednoznaczną opinię w sprawie tej restauracji. Obsługa jest dość profesjonalna, wnętrze średnie, a jedzenie godne uwagi i powrotu. Być może wyjdzie z tego kolejna letnia ocena, ale przecież to jedzenie jest zazwyczaj najważniejsze, a to serwowane w Fidelio niewątpliwie zasługuje na pochwałę. Na koniec dodam jeszcze dwa słowa o muzyce, bo choć znów niemal zapominałam o tej kwestii, to okazało się, że jest ona dość znaczącym elementem dla naszych czytelników, o czym dowiedzieliśmy się z jednej ostatnich dyskusji na Facebook’u. Otóż, w restauracji posłuchać można było niezbyt głośnej i nienarzucającej się, włoskiej muzyki popularnej (o ile ktoś nie jest uprzedzony do "wyżelowanych" włoskich amantów, powinno być ok).

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4+
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


ON:
Fidelio znajduje się przy ruchliwej ulicy Garbary, jednak w środku restauracji jest nad wyraz spokojnie. Z zewnątrz lokal nie prezentuje się specjalnie, niemniej na zdjęciu, ku mojemu zdziwieniu wyszedł przyzwoicie. Może to siarczysty mróź nie pozwolił mi nacieszyć oka, jak należy. Zostanę jednak przy swoim, że to obiektyw coś pozytywnie przekłamał, a elewacji przydałoby się odnowienie. Po wejściu do środka znaleźliśmy się w niewielkim korytarzyku, gdzie przywitał nas kelner ubrany w białą koszulę i czarny krawat. Dalej przeszliśmy do dużej, ciemnej sali dla palących, a następnie po schodkach do mniejszej, jaśniejszej sali z półotwartą kuchnią. Ocena wystroju Fidelio jest kwestią gustu. Jednym będzie się strasznie podobał, a innych będzie wręcz odrzucał. Ja jestem gdzieś po środku - nie zachwyca mnie, ale też nie razi. Po prostu przytulne wnętrze, jak niemal każda włoska knajpka w Poznaniu.

Dziwny kontrast menu polega jednak na tym, że wyświechtana i wręcz rozpadająca się w rękach karta zawiera pozycje o wyśrubowanych cenach, których apogeum zostało osiągnięte przy półmisku owoców morza za 330 zł. Podobnie jest zresztą z kartą win, gdzie na zalaminowanej i niebieskiej kartce mamy zaledwie kilka trunków, a wszystkie w mało przystępnych cenach. Trochę to dziwne, jednak przedsmak tego poczułem już przed wizytą. Zaskoczyło mnie bowiem, że tak znana, ceniona i prestiżowa restauracja nie posiada własnej strony internetowej.

Abstrahując jednak od wszelkich wspomnianych kuriozów - zamówiłem zupę z pieczonej papryki i pesto (Zuppa di peperone con pesto), sznycle nadziewane szynką parmeńską i szałwią (Costoletta alla saltimbocca) oraz ćwierćlitrową karafkę prostego, czerwonego wina domu. Wpierw otrzymaliśmy jednak koszyk wypełniony smacznym, świeżo wypieczonym pieczywem, do którego zabrakło mi jedynie masła czosnkowego. Podana później zupa była jednak wyśmienita - kremowa w konsystencji i delikatnie słodkawa w smaku, co sprawiło, że nie miałem żadnych wątpliwości, że jej głównym składnikiem była pieczona, a nie żadna inna papryka. Dodatek w postaci pesto jeszcze wzbogacał jej i tak bogaty smak. Porcja też była jak najbardziej odpowiednia i jedynie do czego mógłbym się przyczepić, to fakt, że choć ciepła, to nie została podana gorąca - jak najbardziej lubię. Równie wyborne co zupa okazały się sznycle - dwa bardzo cieniutkie kawałki chudego mięsa, na których spoczywała szynka parmeńska. Pierwszy raz spotkałem się przy tym z ciekawym w smaku i dość oryginalnym zestawieniem mięsa i szałwii, która była głównym składnikiem sosu. Wspomnę też, że do każdego dania można bezpłatnie domówić pieczone ziemniaki, kluseczki, sałatę mieszaną i warzywa gotowane lub grillowane. Ja domówiłem warzywa grillowane (papryka, cukinia i bakłażan) oraz pieczone ziemniaki. Trochę proste w formie były te dodatki, ale tak jak warzywa się obroniły, to ziemniaki były bardzo przeciętne. Deser tradycyjnie już - zamówiliśmy wspólnie z moją partnerką. Jako, że nie było już babeczek rumowych zdecydowaliśmy się na polecany przez kelnera Creme Brulee - francuski krem z jaj, śmietany, cukru i wanilii, który uwieńczony jest warstwą skarmelizowanego, brązowego cukru. W kwestii deseru muszę przyznać najwyższą notę, bowiem był to najlepszy (exequo z La Passion du Vin) creme brulee, jaki jadłem w Poznaniu. Duży plus przyznaję także za obsługę, bo choć na drugie danie (w przeciwieństwie do pierwszego i deseru) czekaliśmy dość długo, jak na pustawą restaurację, to kelner nie dość, że bardzo sympatyczny i pomocny w wyborze dań, to jeszcze wyjaśniał nam na bieżąco wszystkie nasze wątpliwości. Ogólnie zauważyłem w Fidelio bardzo elastyczne podejście do szeroko pojętej obsługi klienta. I tak jak w niektórych restauracjach są sztywne kanony potraw, których nie wiadomo dlaczego nie można naruszyć, to w Fidelio miałem wrażenie, że bez problemu skomponowałbym własne danie, a obsługa nie miałaby żadnego problemu z jego wykonaniem.

W restauracji Fidelio znajdziemy zatem bardzo dobre jedzenie, profesjonalną obsługę oraz przyzwoite wnętrza. Było to jednak najdroższe z opisanych przez nas wyjść i w takiej perspektywie muszę je ocenić. Zdarzało nam się bowiem, że za mniejszą kwotę odwiedzaliśmy restauracje gdzie w przyjemniejszym wnętrzu otrzymaliśmy równie dobre jedzenie. Skoro ceny w Fidelio są wymagające dla gości, to i ja jestem wymagający względem Fidelio, bardziej niż wobec innych restauracji. Jednak i tak tam wrócę, aby wypróbować pizzę, która choć też stosunkowo droga - wyglądała niezmiernie smakowicie, na stoliku który mijałem wychodząc.

PS Największy problem (oprócz cen), jaki wiążę z Fidelio poczułem dopiero po wyjściu. Choć w środku tego nie zauważyłem, to półotwarta kuchnia i kiepska wentylacja przyczyniły się do tego, że moje ubrania na długie godziny przesiąkły zapachem przyrządzanych potraw. Tak jak, w niskobudżetowym i borykającym się z kiepskimi warunkami lokalowymi Fast Woku - umiałem to sobie wytłumaczyć, tak trudno mi to pojąć w przypadku bądź, co bądź prestiżowego i drogiego Fidelio.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 4+
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Bakłażan z mozzarellą i pesto ze świeżych pomidorów - 28 zł.
Zupa z pieczonej papryki i pesto - 21 zł.
Piotrosz na sosie z wina musującego - 60 zł.
Sznycle nadziewane szynką parmeńską i szałwią - 45 zł.
Creme Brulee - 14 zł.
Wino domu 0,25 x 2 - 27 zł.
Suma: 195 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.16

ADRES: Poznań, ul. Garbary 50
INTERNET: brak strony WWW

Bookmark and Share
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...