Zgodnie z tym, o czym wspominaliśmy przy okazji wprowadzonych na blogu zmian (pełen tekst odnajdziecie tutaj) w chwili obecnej skupiamy się na tych restauracjach, które wyrażają zgodę na robienie zdjęć. Reszta restauracji trafia tymczasowo na tzw. czarną listę, którą umieściliśmy na samym dolę strony. Fanaberia to jednak kolejna obok Meze restauracja, która wymyka się tej klasyfikacji, a w której zostaliśmy niezbyt miło potraktowani ze względu na towarzyszący nam aparat. Stąd w recenzji zaledwie dwa zdjęcia – tyle zrobiliśmy do czasu, kiedy obsługująca nas Pani zmieniła zdanie co do możliwości fotografowania. Zwracamy przy tym uwagę na fakt, że ostateczne oceny są tylko średnią arytmetyczną i obsługa, która się nie popisała może znacznie obniżyć ocenę końcową, podczas gdy inne elementy takie jak wystrój, czy jedzenie będą na przyzwoitym poziomie.
PS Chcąc wynagrodzić Wam dyskomfort związany z brakiem zdjęć, postaramy się aby kolejna recenzja była okraszona ich podwójną dawką :)
PS Chcąc wynagrodzić Wam dyskomfort związany z brakiem zdjęć, postaramy się aby kolejna recenzja była okraszona ich podwójną dawką :)
ONA:
Zgodnie z wykładnią języka polskiego fanaberie to inaczej fochy i grymasy. Kolokwialnie to słowo występuje również w odniesieniu do rzeczy zbytkownych i luksusowych. Z perspektywy czasu wiem, że ktoś naprawdę idealnie trafił z nazwą tej restauracji. Bo choć od początku dałam się uwieść nieco cukierkowej atmosferze panującej w lokalu, to ostatecznie przyznaję, że była to jedna z mniej udanych wycieczek kulinarnych.
Po przekroczeniu progu, pierwsza moja myśl była taka, że to wnętrze wybitnie kobiece. To wrażenie szybko zostało poparte przez fakt, że w istocie miejsca przy stolikach zajmowały wyłącznie panie. Dużo bieli, kwieciste obrusy, wygodne siedziska, poduszki, bibeloty, nowe meble imitujące te stare, drewniany sufit z długimi belkami stropowymi i przede wszystkim dużo świeżych kwiatów, wśród których przeważają orchidee. Wszystko to tworzy taki rustykalno - romantyczno - cukierkowy melanż. Z pewnością osoby, którym styl romantyczny jest skrajnie obcy, otrząsną się z niesmakiem na samą myśl o takim wnętrzu. Wystrojowi jednak trzeba oddać sprawiedliwość, gdyż jest przemyślany w najdrobniejszym szczególe. Widać w nim rękę estety, który ze smakiem i pomysłem funduje nam spacer pomiędzy stylami. Dalej było równie miło, spytałam o możliwość robienia zdjęć w lokalu i wprost niewiarygodnie szybko otrzymałam zgodę przemiłej kelnerki, która po chwili udzieliła nam wszelkich niezbędnych informacji dotyczących dań dnia. Zaczęło się bez najmniejszego zarzutu i nawet zaczęłam po cichu liczyć, że uda się w końcu przełamać czwórkowe fatum. Zamówiłam krem z cukinii z płatkami migdałów i smażonymi kurkami oraz halibuta pod mgiełką ziołowo-pomidorową z julienne z cukinii i sosem cytrynowym. Problem pojawił się wtedy, kiedy chwyciliśmy za aparat. Pani kelnerka powiedziała, że nie spodziewała się, że będziemy robić zdjęcia daniom i na takowe poczynania zgody nie wyraża. Rozmowa była znacznie dłuższa, ale szczerze mówiąc raczej nie jest warta przytaczania. Konkludując jednak, gdyby na zdjęciu obok zupy pojawiła się np. moja skromna osoba, takie zdjęcie mogłoby zostać wykonane, sama zupa (za którą w końcu zapłaciłam) została jednak w tej kwestii zdyskryminowana. Pani kelnerka stwierdziła na koniec, że jednak nie zgadza się na robienie jakichkolwiek zdjęć, bo tego nie pochwala szefowa. Cóż, nie będę tego komentować, nie chce mi się też przesadnie strzępić języka, choć sprawa ewidentnie podnosi mi ciśnienie. Tak naprawdę chyba nigdy nie zrozumiem dlaczego restauracja, która na swojej stronie www czy facebooku wręcz bombarduje każdego internautę zdjęciami (które znowu wyjątkowe nie są), która ma całkiem atrakcyjne dla oka i obiektywu wnętrze i ciekawe menu, urządza takie cyrki. Przecież większość cywilizowanych restauracji światowej sławy nie ma z tym najmniejszego problemu, a to w końcu mógłby być jakiś wzór do naśladowania. Zanim jednak przejdę do opisu jedzenia chciałabym wtrącić, że po tym niemiłym zdarzeniu, staliśmy się klientem podejrzanym i (nie było to wyłącznie moje wrażenie) podsłuchiwanym przez obsługę. Cóż, trochę milszym akcentem okazało się jedzenie. Najpierw zupa, smaczna choć nie powalającą. Zdecydowanie na jej korzyść działał dodatek z płatków migdałów i maleńkich, smażonych kurek. Całość była apetyczna i podana w bardzo ładnym naczyniu z dużym uszkiem. Nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że smak zupy został czymś solidnie wzmocniony. Czymś pokroju Vegety, lub innej kopalni glutaminianu sodu. Jeśli chodzi natomiast o halibuta, to była to przede wszystkim niezła komedia omyłek. Faktycznie to co dostałam to dzwonko świeżego halibuta, ale najwyraźniej ktoś pomylił mgiełkę pomidorowo – ziołową z ciężką kołdra z gęstego pomidorowego puree, które skutecznie zabiło delikatny smak ryby. W sumie może to i lepiej, bo halibut choć świeży, w połowie składał się z galaretowatej, niezbyt przyjemnej dla podniebienia substancji. Rybę ułożono na solidnych słupkach bardzo smacznej cukinii, nazwanych w menu „Julianne” (domyślam się, że chodziło o julienne - czyli sposób krojenia warzyw, w zapałkę, a nie np. aktorkę Julianne Moore). Choć z pewnością nie było to klasyczne julienne, to przy użyciu odrobiny wyobraźni mogę uznać, że była to wersja dla słabo widzących. Na duży plus zaliczyć mogę natomiast bardzo smaczny i delikatny sos śmietanowo – cytrynowy oraz prostą sałatkę z sosem vinaigrette (sałata lodowa, zielony ogórek i pomidor koktajlowy). Jako dodatek (co nie zostało uwzględnione w menu) podano również pieczone ziemniaczki z rozmarynem. Nie przepadam za ziemniakami, z ciekawości zjadałam jednego i nie zachęcił mnie on do dalszej konsumpcji. Jednak mój partner nie oponował przed wyręczeniem mnie w tej kwestii, więc prawdopodobnie ziemniaki można uznać za udane. Na deser się nie zdecydowaliśmy, choć ciekawych propozycji w menu nie brakowało. Ciążyła nam po prostu betonowa atmosfera, której załagodzić nie mógł nawet smooth jazz sączący się z głośników.
Na podstawie mojego krótkiego doświadczenia przy opisywaniu restauracji mogę stwierdzić, że najłatwiej jest ocenić taką, w której było się przynajmniej kilka razy lub taką, w której miejsce ma jakaś niecodzienna i nieszablonowa sytuacja. W przypadku Fanaberii mieliśmy do czynienia z tą drugą opcją. Ambiwalentne odczucia, które mi teraz towarzyszą są z jednej strony wynikiem tego, że nie chciałabym zanadto skrzywdzić tego miejsca, które niewątpliwie ma swój urok i które w większości szablonowych sytuacji uznane zostałoby za warte powrotu. Z drugiej jednak strony, ja do powrotu do Fanaberii zostałam skutecznie zniechęcona, bo lubię jasne sytuacje i uczciwość w stosunku do klienta. Takie zachowanie może czasem zrekompensować niedostatki w kwestii jedzenia, które choć w Fanaberii było dość smaczne, to raczej nie warte swojej ceny (szczególnie tyczy się to drugiego dania – pewnie to efekt ilości dodatków, które niestety sprawiły, że danie było przekombinowane). Do dobrej oceny zabrakło tu kilku całkiem podstawowych rzeczy, a to co wydawało się tak miłe na początku, pod koniec wywoływało już tylko lekkie mdłości.
Jedzenie: 4-
Obsługa: 2+
Wystrój: 4+
Jakość do ceny: 3+
ON:
Idę ulicą Wroniecką. Widzę na tablicy ofertę polecającą zupę szparagową. Wchodzę do środka i ogarniam wzrokiem ciekawie, choć nie do końca w moim typie (nazbyt romantycznie i cukierkowo) urządzone wnętrze. Najbardziej podobają mi się stare, drewniane bele na suficie, mniej wszechobecna kolorystka bieli, a najmniej bogactwo dodatków. Jest zgoda na robienie zdjęć, zatem robię jedno, a resztę zamierzam zrobić po posiłku.
Siadam do stołu. Podchodzi miła Pani kelnerka i pyta, czy przybyliśmy na kawę i deser, czy może na większy posiłek. Potwierdzam, że to drugie, a Pani prezentuje ofertę dnia. Wybieram zupę dnia, choć wbrew wystawionej tablicy - nie jest to szparagowa, a ogórkowa. Zamawiam też polędwiczkę wieprzową w korze bekonowej. Z decyzją o deserze wstrzymujemy się zwyczajowo, aby podjąć ją po posiłku. Domawiamy też po dzbanuszku herbaty. Pani kelnerka przynosi dość szybko gustowną, porcelanową, niebiesko-białą zastawę do herbaty, a następnie biały, porcelanowy i równie gustowny półmisek zupy. Biorę aparat do ręki i zaczyna się. Pani kelnerka zmienia zdanie, nie zezwala na robienie zdjęć daniom i tłumaczy, że myślała, iż chcemy fotografować siebie nawzajem. Tłumaczę zatem, że jej wcześniejsza zgoda miała istotny wpływ na fakt, że zdecydowaliśmy się zostać w lokalu. Przewrotnie pytam, czy skoro Pani nie dotrzymała warunków umowy, to my też możemy zrezygnować z nietkniętych potraw. Kelnerka nie widzi takiej możliwości i wciąż wspomina o nieprzyjemnej sytuacji, którą urządziła szefowa w podobnym przypadku. Ja z kolei wyraźnie widzę, że sprawdza się teza, iż prawdziwe podejście do obsługi klienta można ocenić wyłącznie podczas sytuacji niecodziennych, albo wręcz kryzysowych. Dziwię się bardzo, bowiem Fanaberia prezentuje zdjęcia restauracji zarówno na swojej stronie internetowej, jak i na profilu Facebook. Skoro jednak marketing już opanowali, a public relations jeszcze nie, to daję sobie spokój z dalszą polemiką i zabieram się do posiłku.
Zupa jest aromatyczna i przypomina prawdziwą domową ogórkową. Smaczna, jednak bez fajerwerków. Z drugiej strony, chyba ciężko o fajerwerki w przypadku tradycyjnego, dobrze znanego nam przepisu. Do wegetarian nie należę, jednak specjalnie dla nich zaznaczę w tym miejscu, że w zupie pływały dość spore kawałki mięsa, o czym nie było wcześniej mowy. Drugie danie zostało równie ładnie podane, co pierwsze i zdjęcie tylko podkreślałoby jego wartość. Na ściółce z borowików były trzy kawałki polędwiczki wieprzowej owinięte plastrami bekonu. Wg menu miały być też gnocchi, jednak zamiast tego była porcja smażonych ziemniaków przyozdobiona gałązką rozmarynu. W niewielkim szklanym naczynku (na talerzu) były płatki ogórka i czosnku w sosie sojowym, a w małym półmisku (obok talerza) sałatka w sosie winegret. Wszystkie składniki były świeże, a cała kompozycja została oryginalnie zestawiona i mówiąc kolokwialnie - była całkiem zjadliwa. Specjalnie nie używam równie kolokwialnego określenia - smaczna, bowiem mam jedno zastrzeżenie. Otóż zamawiając polędwiczkę wieprzową, zupełnie nie spodziewałem się, że mięso, tak bardzo będzie przypominać w smaku, jak i wyglądzie - wnętrze peklowanej golonki. Co prawda ja lubię golonkę, jednak nie ją zamawiałem i nie jej oczekiwałem.
Nie decyduję się na deser. Mam co prawda czas, a także miejsce w żołądku, jednak atmosfera miejsca została nam skutecznie zakłócona. Wychodzę i ze względu na obsługę nie zamierzam wracać. Szkoda dla mnie, bowiem ciekaw byłem, jak w pełni sezonu wygląda położony z tyłu ogródek, który mieści do 80 gości. Szkoda też dla Fanaberii, bowiem jeden niezadowolony gość, to w przypadku restauracji kilkudziesięciu potencjalnych klientów, którzy nigdy tam nie dotrą.
Jedzenie: 4
Obsługa: 2+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-
KOSZTORYS:
Zupa z cukinii z płatkami migdałów i smażonymi kurkami - 11 zł.
Zupa dnia (ogórkowa) - 11 zł.
Halibut pod mgiełką ziołowo-pomidorową, Julianne z cukinii w cytrynowym sosie skąpany - 45 zł.
Polędwiczka wieprzowa w korze bekonowej na ściółce z borowików, gnocchi i płatkami ogórka, z nutą sojową - 44 zł.
Dzbanek herbaty Ronnefeldt Morgentau - 9 zł.
Dzbanek herbaty Dilmah Peppermint - 5,5 zł.
Suma: 125,5 zł.
ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.56
ADRES: Poznań, ul. Wroniecka 24
INTERNET: www.fanaberia-restauracja.pl