czwartek, 16 grudnia 2010

TOGA / ocena 4.03

Po powrocie z Berlina nadal pozostajemy pod wrażeniem kulinarnych skarbów tego miasta. Już wkrótce przedstawimy Wam, czym urzekła nas stolica Niemiec, ale dla równowagi zapraszamy dziś do lektury opisującej nasze wrażeniach z serwującej polskie smaki restauracji Toga.


ONA:
Do odwiedzenia Togi „szykowałam” się już jakiś czas. Im usilniej szukałam menu w Internecie, tym większa wzbierała we mnie ciekawość. W końcu nastał ten dzień i choć Marcin miał akurat w planach wizytę w innym lokalu, to nie chciałam ustąpić, wmawiając mu, że spore nadłożenie trasy w ten deszczowy wieczór, to nic innego jak tylko niezwykle przyjemny spacer.

Sama nie wiem czego spodziewałam się po wnętrzu, które akurat można zobaczyć na facbookowym profilu restauracji, ale przyznam, że poczułam się lekko zaskoczona. Schodząc do sutereny budynku Arkadii znalazłam się w ciepłej i przytulnej sali (nawet jeśli faktura gołych cegieł i betonowa szarość silnie akcentowały swoją surowość) co bardziej odpowiadało mojej wizji kawiarnianego, aniżeli stricte restauracyjnego wnętrza. I choć początkowo nie byłam pewna swoich odczuć, poniewczasie doceniłam wygodę niskich, pomarańczowych foteli i przytulny komfort pozbawionego zadęcia, zacisznego lokalu.

Po szybkim zapoznaniu się z menu (przyznaję, że było mało intuicyjne i najpierw kilka razy przewertowałam je w te i z powrotem, żeby zorientować się w jego układzie) wybrałam „pijane rydze”, czyli rydze usmażone na maśle i podlane wódką. Dalej czarne pierogi z owocami morza, małże w białym winie wespół z Marcinem i ciasto mandarynkowe również po połowie. Rydze oblepione słodko-gorzkawym sosem i okraszone kilkoma jagodami jałowca były naprawdę wyborne. Podane zostały na niewielkiej żeliwnej patelni co dodało im nieco rustykalnego uroku. Przyznać również muszę, że porcja była wprost idealna. Wraz z przystawkami podano pieczywo i tu trafiła się skucha, ponieważ jedna z dwóch ciepłych, zaserwowanych nam bułeczek była mówiąc wprost kamienna. A szkoda, bo patelnia aż prosiła się o to, żeby pieczywem zetrzeć z niej resztki pysznego sosu. Dalej czarne pierogi. Ciasto barwione atramentem mątwy kryło wnętrze wypełnione po brzegi mieszanką owoców morza. I choć była to kompozycja z tzw. mrożonki, za która programowo nie przepadam, to ostatecznie całość oceniam na plus (ujął mnie dodatek kilku świeżych muli). Fajną inicjatywą jest także to, że pierogi zamawia się na sztuki. Ja wzięłam 6, choć przyznaję, że nie dałabym rady zjeść więcej niż 5, szczególnie w kontekście muli, które miały się za chwilę pojawić na stole. Zostały one przyrządzone klasycznie  - a la mariniere - w białym winie z masłem, szalotkami i pietruszką. Porcja była niewielka (zdecydowaliśmy się na 0.5 kg), ale pyszna. Odnosząc się do pytania, które w ostatnim czasie pojawiło się w komentarzach, chciałabym dodać, iż w Todze można zjeść również świeże ostrygi (wypróbowane przez nas dwukrotnie i za każdym razem równie smaczne). W końcu przyszedł czas na deser. Na czas ten musieliśmy jednak czekać dość długo, gdyż zostaliśmy pozostawieni samym sobie pośród naczyń pełnych pustych muszli, przez co najmniej pół godziny. W normalnych warunkach niespecjalnie by nam to przeszkadzało, byliśmy jednak umówieni na godzinę 22, a założyliśmy, że idąc na kolację o 18, spokojnie się do tej godziny wyrobimy (w rzeczywistości udało nam się dotrzeć na ostatnią chwilę). Ostatecznie po długim czasie oczekiwania deser zjawił się na naszym stoliku, a było warto czekać, ponieważ domowe, pełne orzechów ciasto mandarynkowe było wprost przepyszne. Całość popijaliśmy bardzo smacznym, grzanym winem (choć nie jestem wielką fanką tychże), wprawnie dosmaczonym przyprawami korzennymi, winogronem, mandarynkami i migdałami.

Słowem zakończenia przyznam, że Toga w chwili obecnej plasuje się w moim prywatnym rankingu na pierwszym miejscu wśród wypróbowanych przeze mnie lokali serwujących kuchnię polską  w Poznaniu. (choć uczciwie przyznaję, że wielu jeszcze nie odwiedziłam). Owszem pojawiło się kilka niedociągnięć, głównie ze strony Pani kelnerki, ale także wpadka z twardym pieczywem, którego w moim odczuciu było również trochę za mało. Wiem jednak, że Toga (choć działała wcześniej na Młyńskiej), w Arkadii nadal występuje w roli wdzięcznej debiutantki i właśnie z tego względu na pewne rzeczy mogę po prostu przymknąć oko. Tak czy inaczej, restaurację na ten czas mogę polecić wszystkim, którzy szykują smacznej kuchni polskiej i nowego nań spojrzenia. Aby uciszyć ewentualne dyskusje dodam jeszcze, iż zdaję sobie sprawę, że rachunek w Todze znów opiewał na sumę plasującą się w widełkach 150-200 zł. Wyprzedzając jednak trochę bieg wydarzeń i fakty, zdradzę, że szukając ostatnio lokalu o niższych cenach trafiliśmy na prawdziwy restauracyjny koszmarek. Owszem, rachunek był o połowę mniejszy, ale przyznaję szczerze, że wtedy pomyślałam że chciałabym teleportować się do Togi, nawet jeśli miałabym ograniczyć się tam tylko do jednego dania.

Jedzenie: 5-
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4+


ON:
W starej Todze nie byłem. Odwiedzając jednak jej archiwalną stronę internetową, dostrzegłem, że duża część wystroju, tak jak i kultowe pozycje menu – zostały żywcem przeniesione do budynku Arkadii. No może wnętrze jest teraz trochę bardziej surowe i pojawiło się kilka kulinarnych eksperymentów, ale charakter z pewnością pozostał ten sam. Jest to o tyle ważne, że Togę postrzegam jako jedno z tych miejsc, które są uwielbiane przez stałych bywalców, a szerszej publiczności zupełnie nieznane. Lokalizacja bliżej centrum ma szansę zmienić ten stan rzeczy, ale jak będzie – zobaczymy. Inna sprawa, czy właścicielom na takich zmianach zależy? Czu oprą się na dotychczasowych gościach, czy zawalczą także o nowych? Sam jestem ciekaw.

Toga serwuje, jak sama głosi - dania mieszczańskiej i szlacheckiej kuchni polskiej w lekkim wydaniu. Po przestudiowaniu karty menu zapewne cześć z Was się lekko zdziwi, jaka to kuchnia polska, skoro są tam i małże i ostrygi. Właściciele przewidzieli takie obiekcje i na kartach menu tłumaczą, że stoły rzeczypospolitej szlacheckiej były bardziej bogato zastawione, niż to co wielu z nas sądzi przywołując w myślach polskie tradycje kulinarne. Przyznam, że merytorycznie menu przypadło do gustu, aczkolwiek trzeba by nad nim popracować z technicznego punktu widzenia tak, aby logicznie ułożyć wszystkie potrawy od przystawek poprzez dania główne do deserów. Póki co w karcie panował bowiem bałagan, który potęgowany był dodatkowo przez fakt, że cześć menu była w druku, a część pisana od ręki. Nie bacząc jednak na niedociągnięcia fazy przeprowadzki, wertowałem strony tam i nazad, aby ostatecznie wybrać zupę szpinakową z wędzonym łososiem, tatar oraz wespół z Anią - mały garnek małży. Trochę na dania się czekało, ale widok mojej zupy wart był każdej sekundy oczekiwania. Była to zdecydowania najlepiej zapowiadająca się zupa szpinakowa, jaką zamówiłem. Ten kolor. Ta konsystencja i jeszcze ten łosoś. Wszystko celująco i tylko smak do tego celującego nie równał. I wiem, że się powtarzam i zapewne nudzę, ale to kolejna zupa, która w 100% była poprawna, ale brakowało jej głębi, charakteru, wyrazistości. Pomyślałem, że może ze szpinaku nie da się tego wydobyć, skoro nawet łosoś nie pomógł, ale przypomniało mi się, że w Meze szpinakowa mnie jednak porwała. Trochę wstyd się przyznać, bo w Todze wszystko na świeżo, a w Meze wszystko na szybko, ale takie właśnie mam odczucia. Co innego tatar – klasa sama w sobie, a do tego póki co jedyny, jaki w Poznaniu podano mi siekany, nie mielony (a przynajmniej jedyny, w którym dało się tę różnicę wychwycić). Małże też prawie ideał, tyko jakby czegoś mi brakowało w tym sosiku, który pozostaje w garnku. Nie wiem jednak dokładnie czego, zatem mgliste to spostrzeżenie. Po wspólnych małżach domówiliśmy też jedną porcję ciasta mandarynkowego, które podzielono nam ładnie na pół. Ania ciastem się zajadała, aczkolwiek ja akurat wolę takie, w których jest zdecydowaną przewagę ciasta nad dodatkami. Tutaj było na odwrót, a cała struktura okazała się gruboziarnista. Zatem super, jednak nie moja bajka. Ale żeby było po równo, to mi za to bardziej smakowały czarne pierogi, które od Ani spróbowałem i żadnej mrożonki w ich nadzieniu nie wyczułem. Wspomnę też o przepysznym grzanym winie. Takim najlepszym z najlepszych z mnóstwem jadalnych dodatków, które wzbogacały jego smak. I choć kubeczek był naprawdę niewielki, to właśnie smak tegoż wina nieustanie nęci mnie w zimowe wieczory. Ostatecznie przyznaję w kwestii smaków: 4 za zupę szpinakową, 5 za tatar, 5- za małże, 4 za ciasto mandarynkowe i 5+ za grzane wino.

Na mój gust w Todze szwankowała tylko obsługa, ale sam nie wiem, czy jest to norma, czy wyłącznie przypadek tego wieczora. Chcę wierzyć, że to drugie, bowiem na facebookowym profilu restauracji widnieje zdjęcie trzech Pań kelnerek, a my trafiliśmy na czas, gdy dyżurowała tylko jedna (trochę niezorientowana, trochę nieobecna – może nowa). Pierwsza, delikatna skucha miała miejsce, gdy planując dobór dań zapytałem, czy tatar w wydaniu Togi, to bardziej przystawka, czy danie główne. Odpowiedź, że są goście, którzy zamawiają tatar na przystawkę i są tacy, którzy zamawiają tatar na danie główne - nie do końca mnie usatysfakcjonowała i nie pozwoliła dokładnie zaplanować ile dań mi potrzeba, aby się najeść. Trochę poważniejsza skucha związana jest z pieczywem dodanym zarówno do zupy, tatara, jak i małży. Pal licho, że jedna bułka była jak skała (zdarza się nie zauważyć). Nie jest to jednak dobry obyczaj, aby dokładać płatne pieczywo bez zapytania, tak aby gość dowiedział się o konieczności dopłaty w chwili otrzymania rachunku. Albo serwujemy darmowe pieczywo, albo dopytujemy się, czy gość sobie je życzy i informujemy jednocześnie o jego cenie. Tak ja to widzę. Najpoważniejszym niedociągnięciem obsługi była jednak jej nieobecność. W restauracji na około 30 miejsc, znajdowało się 4 gości. Nie był to zatem ruch nie do opanowania dla jednej osoby. Tymczasem po zjedzeniu dania głównego siedzieliśmy przeszło pół godziny czekając na Panią kelnerkę, która ani razu nie mignęła nam choćby przed oczami. W końcu wstałem, aby przejść się po restauracji i porobić trochę zdjęć. Gdy natknąłem się po kilku minutach na właściciela, zapytałem czy możemy domówić ciasto mandarynkowe na deser. Powiedział, że oczywiście i zniknął. Po 10 minutach dotarła do nas Pani kelnerka, posprzątała nam stół po 45 minutach od posiłku i doniosła ciasto. Gdy chcieliśmy uregulować rachunek sytuacja zdawała się powtarzać. Nic więc dziwnego, że jak tylko zobaczyliśmy jakiś poruszający się po podłodze cień, to sami ruszyliśmy do baru, aby jak najszybciej zapłacić i nie zostać tam do nocy. Summa summarum, ja jestem dość cierpliwy i przynajmniej mam o czym pisać w recenzji, aby nie była laurką. Jestem jednak pewien, że jeśli ktoś na moim miejscu spieszyłby się choć trochę, to byłby potężnie całą sytuacją zdenerwowany.

Toga to dla wielu gości coś więcej aniżeli restauracja. To ich ulubione miejsce spotkań, biesiadowania i długich rozmów. Ja to rozumiem i szanuję. Ale jakbym jednak miał coś od siebie życzliwie doradzić, to tak bym spróbował wszystko przeorganizować, aby Toga stała się także idealnym miejscem dla tych, którzy przyszli do restauracji – chcą zamówić, zjeść i wyjść - a na wszystko mają półtorej (góra dwie) godziny.

Jedzenie: 4+
Obsługa: 3 (trochę na zachętę)
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
"Pijane rydze" smażone na maśle i wódce - 32 zł.
Zupa szpinakowa z fetą lub wędzonym łososiem - 12 zł.
Czarne pierogi z owocami morza x 6 - 24 zł.
Tatar - 22 zł.
Garnek małży 0,5 kg - 35 zł.
Ciasto mandarynkowe - 12 zł.
Pieczywo x 2 – 8 zł.
Grzane wino z owocami i przyprawami x 2 – 20 zł.
Suma: 165 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 4.03

ADRES: Poznań, ul. Ratajczaka 44 (Budynek Arkadii)

Bookmark and Share

2 komentarze:

Vereena pisze...

Toga ma dla mnie jeden duży plus - zmienne menu, zależne od aktualnie dostępnych świeżych składników. Co więcej, dowiedzieliśmy się, że jeśli ma się na coś ochotę, można przedzwonić wcześniej i zamówić to "coś" na konkretny dzień/ godzinę, będzie - oczywiście o ile właścicielom uda się zdobyć wszystkie składniki.
A kiedy ostatnio tam byłam, trafiłam na genialną wątróbkę ze świeżymi malinami (polecam!).

Anonimowy pisze...

Byłam i polecam. W godzinach wczesno popołudniowych można zjeść pyszny dwudaniowy lunch za 20 zł. Każdego dnia serwowany jest inny zestaw. Dziś - przepyszna, wspaniale pachnąca zupa ogórkowa i drobiowe szaszłyki z warzywami. Zielona herbata jaśminowa to poezja. Ja polubiłam to miejsce. A ceny... no cóż, za zestaw dań, które Państwo wzięliście kwota 165 zł nie jest niczym wielkim.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...