piątek, 11 lutego 2011

FISCHERS FRITZ / ocena 6.09

Kulminacyjnym punktem naszej berlińskiej przygody był lunch w restauracji Fischers Fritz, której Michelin konsekwentnie od czterech lat przyznaje dwie gwiazdki (**) oraz cztery komplety skrzyżowanych sztućców, a Gault Millau dodaje od siebie 19 punktów w 20 stopniowej skali. Nie byliśmy zatem tutaj może zbyt oryginalni, ale ocena 6 od Zjeść Poznań należy się jak nic. Jeszcze niedawno o restauracji na szóstkę tylko gdybaliśmy, a dziś ją Wam przedstawiamy!


ONA:
Stolik we Fischers Fritz zarezerwowałam na 2 miesiące przed wyjazdem do Berlina. Poniekąd spowodowane to było doświadczeniami z Dublina, gdzie wszystkie restauracje w jakikolwiek sposób związane z czerwonym przewodnikiem okazały się dla nas niedostępne właśnie ze względu na brak rezerwacji z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Ponadto, posiłek ten miał być częścią świętowania urodzin Marcina, więc zależało mi, abyśmy mieli zapewniony stolik właśnie w ten konkretny dzień. Udało się i muszę przyznać, że sam dwumiesięczny czas oczekiwania sprawił nam dużo przyjemności i rozpalił wyobraźnię. Menu przejrzeliśmy tyle razy, że znaliśmy je prawie na pamięć, a dyskusje o tym, czy i jak zaskoczy nas kuchnia Christiana Lohse wypływały częściej niż nakazywałby rozsądek.

Fischers Fritz mieści się w berlińskim hotelu The Regent, przy Charlottenstrasse (całkiem blisko Unter den Linden). Elegancki przepych i blichtr tego pięciogwiazdkowego hotelu nieco mnie onieśmielił (nieczęsto sypiam w hotelach 5 gwiazdkowych, a i nasze mieszkanie od standardu takowych dzielą raczej lata świetlne). Nie dając się jednak zafiksować natrętnym myślom, że jestem tutaj niczym uboga krewna, udałam się do restauracji, wyjaśniając najpierw kwestię rezerwacji oraz pozostawiając w eleganckiej szatni okrycia wierzchnie. Biorąc pod uwagę fakt, że moja znajomość języka Goethego ogranicza się do mało swobodnego wypowiedzenia „ja, ja natürlich” oddałam płaszcz Pani z obsługi zwracając się do niej po angielsku (od tego momentu, żadna osób z obsługi, a było ich kilkanaście nawet nie "zająknęła się" do nas w innym języku).

Kiedy doprowadzono nas do stolika i kiedy Marcin po dżentelmeńsku odstąpił mi miejsce na cudownie wygodnej kanapie, rozpoczęłam obserwację wnętrza. Wnętrze to był właśnie element, który kładł się niewielkim cieniem na wizji lunchu idealnego, gdyż na zdjęciach ze strony internetowej wydawało się ono nieco przyciężkie i zbyt bogate (choć ostatnio zdjęcia te zostały odświeżone). Miałam wrażenie, że zostało zaprojektowane zgodnie z wymogami elegancji, obliczonym dla kogoś starszego od mnie o jakieś 30 lat. Po fakcie mogę jednak stwierdzić, że przyjemnie się rozczarowałam, bo choć preferuję wnętrzarski minimalizm, to wystrój Fischers Fritz sprawił, że czułam, że jestem w miejscu wyjątkowym, estetycznie dopieszczonym, przytulnym i wyrafinowanym. Odpuszczę sobie szczegółowe opisy, bo z tym najlepiej zapoznacie się na zdjęciach, jednak zapewniam, że moje obawy okazały się być mocno na wyrost.

Najpierw podano nam bardzo ładnie oprawioną kartę win. Możecie sobie wyobrazić wybór trunku z karty wielkości encyklopedii (jednak kartę win też szczegółowo przestudiowaliśmy już wcześniej w internecie). Ze względu na duży sentyment do niemieckich rieslingów zdecydowaliśmy się na butelkę reńskiego Weingut Jochen Dreissigacker 2009 (zdradzając tym samym ulubioną Mozelę). Nasz wybór został skwitowany krótkim „Excellent choice”. I choć zamówione wino z pewnością było dużo mniej „excellent” od tego, które zamówiłabym, gdybym zamieniła się na pensje z prezesem banku, to i tak to krótkie pochlebstwo, pięknie rozładowało atmosferę. Dalej przyszedł czas na wybór dań. I tak zdecydowałam się na emincé z dorady, pieczoną barwenę z puree prowansalskim i sosem z owoców morza oraz babę z sosem szafranowym. Wyjaśnię przy okazji, że emincé to potrwa o rodowodzie szwajcarskim (choć często pojawiają się również wzmianki o jego francuskim pochodzeniu) i odwołuje się przede wszystkim do sposobu krojenia mięsa. Moja ryba pokrojona została w zgrabne sześciany, ułożona w jeszcze zgrabniejszy walec i przełożona płatkiem selera. To wszystko pojawiło się w towarzystwie delikatnego kremu z awokado z cytrynowym pieprzem. Mówiąc banalnie „poezja smaku”. Wszystko było subtelne i wyrafinowane, ale jednocześnie wyraziste, z czym jednak nie do końca zgodził się Marcin. Równocześnie zajadał się bowiem swoją porcją wędzonego węgorza. Aromat tego dania był bardzo wyrazisty (może nawet za bardzo, ale pisze to tylko w kontekście dorady) przez co moja przystawka wydawała się Marcinowi trochę nijaka. Danie główne było równie smaczne. Pyszna barwena, delikatnie zrumieniona z zewnątrz, ale nadal soczysta i sprężysta w środku, podana na zielonym puree prowansalskim z najpyszniejszym na świecie sosem z owoców morza. Stałym czytelnikom nie muszę się zapewne tutaj reklamować, ale jak powszechnie wiadomo jestem chodzącym postrachem dla wszystkich krabów, homarów, małży, ostryg, langustynek itd. Sos był GENIALNY, ponadto podany w eleganckiej sosjerce, co pozwoliło mi na delektowanie się nim prawie bez ograniczeń (było go znacznie więcej niż potrzebowałam). Nie ukrywam, że wybór tego dania był jednak pewnym kompromisem, ponieważ o ile barwena oraz wspomniany sos bardzo mnie kusiły, to puree ziemniaczane już trochę mniej (ziemniaki mogę zjeść, ale szczerze mówiąc nie przepadam za nimi). Moje puree było jednak smaczne, choć i tak pozwoliłam sobie podkraść małą porcję ryżu z przyprawami z dania Marcina. Na koniec przyszedł czas na babę namoczoną w sosie z szafranu i czarnego bzu, przystrojoną płatkiem kawowego karmelu i podaną z sorbetem limonkowym oraz malinową bezą. Całość bardzo smaczna i wyrazista, choć nie uwiodła smakiem tak bardzo, jak przystawka i danie główne. Być może to również kwestia samej porcji deseru, która była naprawdę sycąca. Bardziej od mojego smakował mi deser Marcina. Przy okazji chciałabym sprostować, to co zaraz przeczytacie, lub już przeczytaliście w recenzji Marcina. Jego deser to nie była ZWYKŁA czekolada (co zapewne będzie próbował przeforsować, bo toczymy o to mniej lub bardziej zażarte boje). Zaserwowany krem czekoladowy to była najprawdziwsza na świecie feeria smaków i kontrastów. Wiem, że to wszystko brzmi jak wyświechtany frazes, ale głęboki smak czekolady, złamany wytrawnością wędzonej herbaty, dosmaczony mirabelkową słodyczą i delikatnymi nutami tasmańskiego pieprzu górskiego nie może zostać nazwany po prostu czekoladą (nie, nie i jeszcze raz nie!). Oprócz wybranych przez nas dań głównych, otrzymaliśmy jeszcze dwa miłe przerywniki (amuse bouche i pre-dessert). Przed starterem na stole pojawił się mus z dyni z estragonowym majonezem i niewielkim kawałkiem homara, a przed deserem, goździkowy sorbet z maliną i malinową bezą. Oba czekadełka były pyszne, żadne z nich nie jest jednak uwzględnione w menu lokalu, gdyż było poczęstunkiem od szefa kuchni (zmieniającym się stosownie do jego wizji). Kilka zdań należałoby się także, bardzo dużej porcji, pięknie podanego pieczywa. Poprzestanę jednak na tym, że stanowiło wyśmienitą selekcję różnych gatunków chleba.

Chciałabym Wam jak najdokładniej i najlepiej przybliżyć smaki tamtych potraw, ale wszystkie moje słowa wypadają jakoś blado, niezgrabnie i nie oddają tego wszystkiego, o czym chciałabym Wam powiedzieć. Nie dość jednak, że w restauracji raczyliśmy się pysznym jedzeniem, to jeszcze zostaliśmy obsłużeni na najwyższym poziomie. Przykro mi to stwierdzić, ale na obu polach leżymy w Poznaniu na łopatkach. Bo choć wierzę, że w pewnych miejscach w naszym mieście (i w Polsce) można spotkać perełki w pewien sposób ocierające się o poziom kuchni na światowym poziomie, to chyba jednak czeka nas jeszcze wiele lat, zanim zawód kelnera stanie się w Polsce prawdziwym zawodem, a nie sposobem na przeczekanie studiów lub mniej udanego okresu w życiu. Wiem, że najnowszy trend w obsłudze kelnerskiej nakazuje jak najmniejszą teatralność gestów, kładąc nacisk na najprostszych formach interakcji kelner-gość (żeby nie odwracać uwagi od najważniejszego, czyli jedzenia), ale zapewniam Was, że obsługa w Fischers Fritz potrafiła znaleźć tu złoty środek.

Podsumowując, uważam, że każdy powinien choć raz w życiu zafundować sobie posiłek w restauracji tego pokroju. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są ludzie, dla których jedzenie nie jest na tyle ważne, aby bezwzględnie podporządkowywać jemu plan wyjazdu, czy domowe finanse i szanuję to. Jestem jednak pewna, że takie miejsca jak Fischers Fritz powinien regularnie odwiedzać każdy restaurator (a przynajmniej każdy, kto chciałby stworzyć lokal na wysokim poziomie) żeby garściami czerpać inspiracje oraz wiedzieć do czego dążyć i czego wymagać od swoich pracowników. Ja mam już kolejną zagraniczną restaurację na oku. Najbardziej chciałabym jechać do Kopenhagi, do restauracji Geranium. Miałam ją na oku na długo przed finałem Bocuse d’Or, w którym Rasmus Kofoed zdobył główną nagrodę i jeszcze zanim lokal zmienił adres. Oczywiście przy okazji wpadłabym również do restauracji Noma. Na te dwa miejsca muszę jednak jeszcze trochę poczekać, względnie znaleźć sponsora ;)

PS Po cichu liczę, że być może uda nam się skusić choć część z Was na kulinarną wycieczkę do Berlina. Pochwalić się bowiem musimy, że w styczniu poznaliśmy bardzo sympatyczną parę, która pod wypływem blogowej zapowiedzi wyjazdu do Fischers Fritz, również zarezerwowała tam stolik. Jestem niezmiernie ciekawa ich odczuć.

Jedzenie: 6
Obsługa: 6+
Wystrój: 6
Jakość do ceny: 6


ON:
Wielokrotnie zastanawiałem się, jaka jest różnica między docenianymi na świecie restauracjami, a tymi z rodzimego podwórka. Oczywiście domyślałem się, że może to być kwestia aranżacji wnętrz oraz ceremoniału obsługi, ale ciekawiło mnie co innego, a mianowicie poziom smaku. Czy jest tak, że płacę odpowiednią cenę za całą otoczkę, a w gruncie rzeczy jedzenie jest na podobnym poziomie - tylko ładniej podane? Czy może smak powala od pierwszego do ostatniego kęsa i nie ma się wówczas żadnych wątpliwości, że akurat ta restauracja zasługuje na dwie gwiazdki. Szczerze przyznam, że bałem się trochę tej konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością. Był to strach przed doznaniem zawodu, że nie smak tutaj może decydować, ale cały ten anturaż. Jednocześnie była wielka ciekawość, czy jeśli sednem tych wszystkich gwiazdek i punktów jest jednak smak, to czy będę w stanie to wyczuć i docenić? Czy może są to niuanse odczuwalne tylko i wyłącznie przez wrażliwe podniebienia najlepszych kulinarnych krytyków na świecie, a cała reszta stara się jedynie za nimi podążać, snobując się przy tym na znawców?

Przejdźmy jednak do rzeczy... The Regent brzmi dostojnie, jednak budynek hotelu z zewnątrz niezbyt pasował do moich wcześniejszych wyobrażeń. Nie była to wiekowa kamienica, a sporej kubatury, nowoczesny, ośmiopiętrowy gmach z betonu - ot, coś na kształt większego i bardziej foremnego poznańskiego Sheratona. Gdy weszliśmy do środka ukazał się nam zupełnie inny obraz - bogactwo i dostojność z jego wszystkimi atrybutami - marmurami, kryształowymi żyrandolami oraz antycznymi meblami. Po przejściu przez hol skręciliśmy w lewo, a następnie długim, sklepionym, i obitym drewnem korytarzem dotarliśmy do recepcji Fischers Fritz, gdzie zaopiekowano się naszymi kurtkami, a następnie zaprowadzono do stolika na właściwej już sali restauracyjnej. Wnętrze tejże było z jeszcze innej bajki. Z jednej strony były tam bogato zdobione żyrandole, drewniane obicia ścian i marmurowy kominek, w okolicach którego znajdował się nasz stolik, a z drugiej strony na ścianach wisiały wyłącznie obrazy reprezentujące sztukę współczesną, na podłodze znajdowała się miękka wykładzina, a meble były tylko lekko stylizowane w duchu epoki. Przyznam, że połączenie jak najbardziej udane. Ktoś zapewne zarzuci, że nazbyt pretensjonalne. Ja jednak tego na miejscu nie czułem. Odczuwałem za to nadzwyczajną wygodę, której towarzyszyło uczucie bezpieczeństwa i spokoju.

Najpierw podano nam przepastną kartę win, której trzy egzemplarze możecie zobaczyć na zdjęciu wnętrza z kominkiem, a która to zawierała wyselekcjonowane trunki w cenie od 38 do 3600 € za butelkę (na kieliszki już od 11 €). Następnie podano po dwie ascetyczne, ale bardzo estetyczne i przejrzyste karty - lunch menu oraz dinner menu. Dopowiem, że zamówienia na lunch są we Fischers Fritz przyjmowane w każdy dzień tygodnia od godz. 12:30 do 14:00. Było to o tyle dla nas wygodne, że mogliśmy raczyć się nim w niedzielę, podczas gdy oferta lunchowa większości berlińskich restauracji z wyższej półki, dostępna jest wyłącznie od poniedziałku do piątku. W sezonowo zmienianym menu znalazło się sześć przystawek, sześć dań głównych (tylko jedno mięsne - przepiórka) oraz cztery desery. Koszt posiłku złożonego z jednego dania to 24 €, z dwóch - 35 €, a z trzech - 47 €. Idea jest przy tym taka, że mogą to być dowolnie zestawione dania - zarówno przystawka, danie główne i deser, jak i trzy dania główne, a nawet trzy desery, jeżeli ktoś tak akurat woli. My zdecydowaliśmy się na wariant klasyczny. Jako przystawkę zamówiłem tatar z wędzonego węgorza z kremem chrzanowym i galaretką z zielonych jabłek. Jako danie główne - grillowaną doradę z perskim ryżem oraz sosem na bazie jogurtu, kardamonu i kolendry. Jako deser - krem z czekolady Jivara i wędzonej herbaty z sosem mirabelkowym i mrożonym serkiem twarogowym, a także tasmańskim pieprzem.

Po nalaniu wina do kieliszków na środek stołu podano nam czekadełko w postaci prostych i skromnie wyglądających, ale bardzo smacznych kawałków ciasta a la krakersy własnego wypieku. Następnie podano pierwszy talerzyk. Dużo czytałem o wielkości dań w tego typu restauracjach. Byłem zatem przygotowany na ich rozmiary, a jednocześnie ciekawy, czy można się takim trzydaniowym lunchem najeść. I oto tu przede mną postawiono talerzyk z minimalną porcją jakiegoś smakołyka. Byłem zatem przekonany, że to zamówiona przeze mnie przystawka. Kilka sekund później oprzytomniałem jednak i zrozumiałem, że to amuse-bouche - jeden kęs od szefa kuchni przed podaniem właściwego posiłku. Homar na dyniowym musie z estragonowym majonezem był REWELACYJNY. Było to prawdziwe dzieło kulinarne w miniaturce i aż dziw że można coś takiego wyczarować na 4 cm kwadratowych. Nim przestałem jeszcze przeżywać tego smakowego objawienia, a przyszła pora na przystawkę, która w porównaniu z amuse-bouche wydała się całkiem sporych rozmiarów. Na stół podano jednocześnie misę z sześcioma gatunkami pieczywa oraz talerzyk z masłem. Tatar był bardzo wyrazisty i wręcz ZJAWISKOWY w smaku, a przyozdobiono go płatkami suszonych jabłek i koperkiem. Kosztowałem go jak najmniejszymi kawałkami, aby jak najdłużej móc się nim delektować. Już miałem żałować, że się skończył, a podano dwa kawałki WYŚMIENITEJ dorady z grilla, które przełożono ziołami oraz płatkami kwiatów. Do tego kopczyk idealnie doprawionego ryżu, a także osobna z nim miseczka, którą mogłem podarować Ani. I jeszcze odświeżający smak sosu, który uznałbym w normalnych warunkach za wzorowy, jednak spróbowałem tego od Ani, aby stwierdzić, że ten mój jest "tylko" wyróżniający. Gdy zakończyliśmy spożywać danie główne, nie dałem się zwieść po raz drugi i w mig zorientowałem się, że przede mną nie postawiono zamówionego deseru, a pre-dessert od szefa kuchni. Kolejne dzieło kulinarne w miniaturce, ale tym razem był to sorbet z goździków z maliną oraz bezą malinową. Oj, zaczynały mi się te zwyczaje coraz bardziej podobać :) Zamawiam tylko trzy dania i zastanawiam się, czy będę je tylko smakował, a dostaję aż sześć dań oraz tak PRZEPYSZNE pieczywo, że nie było można nie być najedzonym (na lunch przybyliśmy o 12:30 bez śniadania, a kolację o 21:00 zjedliśmy bardziej dla zachowania rytmu posiłków, aniżeli z głodu). Przyszła pora na właściwy deser, który przyozdobiono jadalnym złotkiem, kukurydzianymi płatkami ciasta, gałązką ziół oraz kwiatem - bratkiem. I tutaj z Anią toczymy mały spór. Mi bowiem mój deser smakował, ale Ania była wręcz nim zachwycona. Ja czułem w nim kilka smaków, a Ania całe ich spektrum. Moja ocena wynika z faktu, że przy przystawce i daniu głównym przeżyłem szok kulturowy, który wynikał z różnicy poziomu dań serwowanych w najlepszych poznańskich restauracjach, a tych z Fischers Fritz. W przypadku deseru tego szoku zabrakło, choć być może nie umiałem deserowego poziomu dostatecznie docenić, bo i wielkim miłośnikiem deserów nie jestem. Lubię po południu siąść przy kawie i zagryźć czymś słodkim na zasadzie podwieczorku, jednak słodycze zaraz po posiłku, to nie do końca mój ulubiony styl. Niewykluczone zatem, że przy następnej wizycie zamiast deseru zamówię deskę serów, albo dwie przystawki lub też dwa dania główne. Zobaczymy, jak będzie, a póki co ostatecznie przyznaję 6+ za przystawkę, 6+ za danie główne i „tylko” 5 za deser.

Wszystko to trochę kosztowało i wiele osób, z którymi o tym rozmawialiśmy uznało, że 134 Euro, a zatem 528 złotych, to cena wręcz niewyobrażalna jak za posiłek w restauracji. Oceniając jednak poziom cen należy zwrócić uwagę na kilka faktów. Uwzględniając ceny w innych uznanych restauracjach, trzeba przyznać, że oferta lunchowa we Fischers Fritz jest nadzwyczaj dobra. W Berlinie jest to bowiem jedyna dwugwiazdkowa restauracja i choć jest jeszcze 11 tych jednogwiazdkowych, to ze świecą szukać w nich tak przystępnej oferty (jedynie Facil broni się ze swoim lunchem za 39 euro). Żeby jednak daleko nie szukać, to w poznańskim La Passion du Vin zapłaciliśmy zaledwie 121 zł mniej, a dodam, że choć w LPdV przyznałem pięć z plusem za jedzenie, a w FF szóstkę, to różnica smaków jest znacznie większa, niż wskazują na to oceny. Po wizycie we Fischers Fritz zmianie uległy bowiem moje percepcje ocen i jeśli przyznałem tam szóstkę, to nigdzie w Poznaniu nie powinienem dać piątki. Okiełznam jednak tę pokusę, bowiem poznański blog musi przystawać do poznańskich, a nie berlińskich realiów. Wracając jednak stricte do cen, to zawarty w nich był także podatek VAT oraz obsługa, za którą kilka poznańskich restauracji liczy sobie ekstra 10% do rachunku. Za jakość do ceny śmiało zatem przyznałbym FF najwyższą notę, gdyby nie fakt, że odszukałem detaliczną cenę wina i jak dla mnie przebitka 500% to zbyt wiele i należy się za to minus.

Osobny akapit zarezerwowałem dla obsługi, bowiem i w tej kwestii doznałem iście kulturowego szoku. Naprawdę nie wiem, jak oni mają to wszystko poukładane, ale organizacja obsługi była fascynująca. Jedna Pani podaję karty, jeden Pan nalewa wino, inny nakrywa do stołu. Dwójka kelnerów jednocześnie donosi nam z kuchni dania i polewa je sosem. Towarzyszący im Pan wskazuje na każde z nich i opowiada o składnikach, z jakich zostały przyrządzone, a skończywszy - dopytują jeszcze, czy może mamy jakieś w tej kwestii pytania. Gdy kelnerzy przychodzili parami po zastawę, zawsze padało pytanie czy smakowało, a zanim podano deser przyszedł Pan z przyrządem, za pomocą którego zbierał okruszki. Łącznie nasz stolik obsługiwało siedmiu kelnerów we frakach, którzy zjawiali się z różnych stron i zawsze akurat wtedy, gdy trzeba. Nie zabrakło żadnej przysłowiowej kropki nad i - była to istna perfekcja. Ktoś powie, że zbędny ceremoniał, ale wierzcie mi, że w żaden sposób nie dało się odczuć, że może to być fałszywe. Wręcz przeciwnie - z pracy kelnerskiej bił autentyczny entuzjazm i szczera troska o wygodę gości. Ujęli mnie tym do granic i napiwek jak nic się należał. A jak reagowali na aparat w tak szacownej restauracji? Czy obawiali się, jak niektórzy restauratorzy, że wykradniemy ich unikalne przepisy i skopiujemy oryginalne wnętrza? Otóż nie, było inaczej - podszedł kelner i zaproponował, że to on zrobi zdjęcie, tak abyśmy mogli być na nim we dwóje :)

Zdarza mi się czytać opinie rodzimych szefów kuchni, że w gwiazdkowych restauracjach nie ma niczego, czego sami nie byliby w stanie odtworzyć na podobnym poziomie, ale różnica tkwi w koniecznym dla Michelina, a zbędnym wg nich anturażu, produktach oraz odbiorcach, którzy byliby gotowi wypełnić taką restaurację. Ja trochę inaczej to postrzegam. Jestem bowiem pewien, że gdyby byli naprawdę w stanie odtworzyć takie dania, jakie serwują we Fischers Fritz, to i odbiorcy by się znaleźli. Proszę mi przy tym wierzyć, że nie tylko oprawa, ani produkty stanowią tutaj prawdziwą różnicę. Różnica tkwi przede wszystkim w MISTRZOSTWIE smaku!

PS Jeśli tak spędzać mam teraz urodziny, to ja chcę mieć urodziny co miesiąc! Nie codziennie i nie co tydzień, ale właśnie co miesiąc. Takich chwil nie powinno się bowiem rozmieniać na drobne. To ma być święto. Zaiste było to prawdziwe święto kulinarne, za które serdecznie Tobie Aniu DZIĘKUJĘ :)

Jedzenie: 6
Obsługa: 6+
Wystrój: 6
Jakość do ceny: 6-


POST SCRIPTUM
Po fakcie musimy przyznać, że wypracowany przez nas styl fotografii nie do końca sprawdza się w tego typu restauracjach. Nie bez przyczyny zachodni blogerzy wyspecjalizowali się w trybie makro. Nie żeby dania były tak niewielkie, ale w każdej potrawie mamy do czynienia z mnóstwem szczegółów, które warto byłoby oddać w pełni. Grunt, że dziś jesteśmy już tego świadomi i postaramy się, aby każdy kolejny wyjazd do gwiazdkowej restauracji owocował coraz to lepszymi zdjęciami.

KOSZTORYS:
Trzy daniowe menu lunchowe (Emincé von der Dorade mit Sellerie, Avocadocrème und Zitronenpfeffer; Filet von der Rotbarbe mit provenzalischem Kartoffelstampf und Safran-Krustentierjus; Baba in Holunder-Safran-Sirup getränkt mit heißer Himbeermeringue und Sorbet von griechischem Joghurt) – 47 €
Trzy daniowe menu lunchowe (Tartar von geräuchertem Havelaal mit Granny Smith und Meerrettich; Gegrillte Dorade mit persischem Dattelreis Ayran von Kardamon und Koriander; Creme von Jivara Schokolade und geräuchertem Tee, Mirabellenessenz mit geeistem Quark und Tasmanischer Bergpfeffer) – 47 €
Weingut Jochen Dreissigacker 2009 Riesling QbA trocken 0,75 – 40 €
Suma: 134 €

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 6.09

ADRES: Berlin-Mitte, Charlottenstrasse 49 (Hotel The Regent Berlin)
INTERNET: www.fischersfritzberlin.com

Bookmark and Share

6 komentarzy:

Alicja pisze...

Pysznie się czytało Waszą recenzję :) Bije z niej pasja i radość odkrywców.

Pozdrawiam
Alicja

Anonimowy pisze...

W Niemczech kelnerstwo to zawod, zdobywany w szkole, odpowiedniku naszego technikum, minimalny czas nauki to dwa lata!
Marcin

Anonimowy pisze...

kazda michelin restuarcja w ktorej bylam jest po prostu swietna - serwis jest zawsze dyskretny i sprawny - a jedzenie oczywiscie wybitne!!!

Anonimowy pisze...

Czuć zachwyt w Waszych tekstach. Faktem jest że obsługa w takich miejscach jest zawsze perfekcyjna. Jednak i to i składniki i wnętrza kosztują. Muszą się więc znaleźć odbiorcy na lunch za 500 zł i kolację za 1500-2000 za parę (oczywiście wraz z napojami).
Pamiętajmy mieszkamy w biednym kraju. To teraz po połowie zimy widać choćby na drogach. W Berlinie one wyglądają inaczej. A nasi mistrzowie kuchni też takie smaki wyczarują jak nie będziemy im stawiali ograniczeń kosztowych.
Widzieliście więc powiedzcie ile mogły kosztować wnętrza w których byliście? Ile wynoszą miesięczne pensje wszystkich pracowników w tej restauracji? A u nas wciąż nie ma lunchów bo poznaniak z domu zabiera kanapki. Mam dla Was pomysł. Spytajcie swoich czytelników dlaczego nie chodzą na lunche?

Anonimowy pisze...

Muszę przyznać, że treści było baardzo dużo i momentami mi się dłużyło, ale po przebrnięciu przez wszystko poczułam, że długość jest jednak akurat:). Niecodzienna była to wyprawa, nic więc dziwnego, że bardzo szeroko wszystko opisaliście.
Zazdroszczę takiej wyprawy dla podniebień i zazdroszczę takiej towarzyszki życia Marcinowi:).
Aniela

Anonimowy pisze...

Opis smakowity, aż ślinka cieknie. Ale wielkość porcji raczej symboliczna niż do najedzenia się.

To typ restauracji na ekskluzywne spędzanie czasu a nie zaspokojenie głodu.

Chyba, że dotyczy to osób o zarobkach prezesa banku. :(

Olga

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...