piątek, 25 lutego 2011

OBERŻA POD DZWONKIEM / ocena 3.69

Ilościowo na naszym blogu królują kuchnie: japońska, włoska, chińska, grecka i tajska. Z kolei rodzimą kuchnię reprezentuje Toga, a po części także i Bażanciarnia. Trochę skromny to wynik, jak na 53 opisane restauracje. Zgodnie zatem uznaliśmy, że wypadałoby rozwinąć ten temat.


ONA:
Miałam ostatnio okazję uczestniczyć w bardzo ciekawej dyskusji. Zapytano mnie dlaczego w restauracjach tak rzadko zamawiam dania kuchni polskiej, w końcu mieszkamy w Polsce i właśnie na takich smakach powinnam koncentrować się przede wszystkim. Odpowiadając na to pytanie byłam trochę pomiędzy młotem, a kowadłem. Z jednej strony rozumiem i jestem całym sercem za krucjatą mającą na celu promocję polskich specjałów, a z drugiej nieograniczony dostęp do nich mam na co dzień w mojej kuchni, w kuchni mojej Mamy, czy też Mamy lub Babci Marcina. Wprawdzie żadna z nich nie zamyka się tylko i wyłącznie na polskie smaki, jednak to właśnie we wcześniej wymienionych miejscach zdarza mi się jadać kuchnię polską najczęściej. Idąc do restauracji najczęściej szukam smaków trudno dostępnych w domowym zaciszu, choć przyznam szczerze, że też coraz trudniej je znajduję.

Wizyta w Oberży Pod Dzwonkiem była zatem próbą przekonania się do kuchni polskiej w wydaniu restauracyjnym oraz chęcią wyjścia naprzeciw oczekiwaniom wielbicieli tejże. Wystrój lokalu jest nieco przaśny, nawiązujący do wiejskiego charakteru, pełno tu różnych dziwnych tworów powstałych przy wykorzystaniu elementów drewnianych, beczek, kół, siodeł, lamp i podków. Całość odbiega charakterem od eleganckiej restauracji, dając w zamian wnętrze ciepłe i przytulne. Bardzo szybko poczułam się tu całkiem swobodnie, co w kontekście robionych przez nas zdjęć nie jest wcale takie łatwe i oczywiste. Naprawdę dużo zależy od nastawienia i stosunku obsługi do gościa. W tym wypadku spotkaliśmy się z ciepłym przyjęciem. Obsługiwał nas młody mężczyzna, który umiejętnie zagadywał klientów i oczywiście nie widział najmniejszego problemu w wykonywanych przez nas zdjęciach. Zaproponował nawet, że zawoła kogoś, kto pokaże nam sale na piętrze, te które w ciągu tygodnia są niedostępne dla gości. I tak trafiliśmy w ręce właścicielki lokalu (takie przynajmniej odniosłam wrażenie), która uraczyła nas kilkoma opowieściami o psach, drewnianych beczkach zdobywanych do udekorowania sali, kameralnych imprezach zamkniętych oraz weselach organizowanych nawet do 80 osób (dla wszystkich zainteresowanych tematem zrobiliśmy zdjęcia sali na piętrze). Bez wątpienia był to bardzo sympatyczny moment wizyty w Oberży.

Z menu wybrałam zupę szczawiową i pierogi. Zupa była smaczna i okraszona jajkiem na twardo. Była to jednak zdecydowanie najkwaśniejsza szczawiowa jaką w życiu jadłam. Pewnie dlatego w menu została nazwana zieloną kwaśnicą. Polecam zatem wielbicielom wszelkich kwaśnideł. Dalej pierogi. Zazwyczaj boję się ryzykować z zamawianiem tego dania, ponieważ w moim domu rodzinnym jest ono otoczone szczególną czcią, a przepis pochodzący z czasów, kiedy część mojej rodziny mieszkała pod Lwowem jest domowym skarbem. Tak się również składa, że najwyższą pozycję w moim rankingu zajmują pierogi ruskie (zamówiłam właśnie te). Moje zdziwienie było dość duże, kiedy rozkroiłam pierwszą sztukę. Szarobrązowe, mięsne nadzienie nijak nie przystawało do tego, do czego jestem przyzwyczajona. Szczerze mówiąc niespecjalnie lubię takie sytuacje. W większości przypadków po prostu zjadłabym to, co zostało mi podane, niestety w kwestii pierogów jestem ekstremistką i uznaję tylko i wyłącznie ruskie, dlatego też nieco skrępowana poprosiłam o wymianę. Było to o tyle nieszczęśliwe posunięcie, że przez kolejne 15 minut obserwowałam Marcina jedzącego swoje danie główne (nie chciałam go wstrzymywać, choć nie ukrywam, że byłam bardzo głodna). Pierogom daleko było od mojego domowego ideału (szczerze mówiąc wolę farsz bez cebuli). Jak zwykła mawiać moja Babcia, cały szkopuł polega na tym, żeby w pierogu było maksymalnie dużo farszu - tak dużo, żeby ugotowanie każdej sztuki bez rozklejenia się we wrzątku, wydawało się niemożliwością. Pierogi z Oberży były bez wątpienia ręcznie robione i powiem nawet, że dość smaczne. Podobało mi się również to, że farsz był pieprzny, choć było go zdecydowanie za mało, no i ciasto pozbawione było tej niepowtarzalnej delikatności względem tych domowych. Całe danie podlane zostało sporą ilością (jak dla mnie trochę zbyt sporą) masła ze zrumieniona bułka tartą. Potraktowałam to jako novum (dotychczas spotykałam się z masłem z cebulą lub cebulą i skwarkami). Przyznam jednak, że opcja z bułką pozytywnie mnie zaskoczyła. Na koniec podano nam lody waniliowe z gorącą czekoladą. Jakoś naiwnie wyobrażałam sobie, że w pucharku pełnym gorącej czekolady pływać będzie roztapiająca się kulka lodów waniliowych. Rozczarowałam się jednak trochę, bo choć lody jakościowo były dość dobre, to wspomniana gorąca czekolada w rzeczywistości zredukowała się do standardowej porcji sosu czekoladowego. Na plus liczę natomiast to, że gdy poprosiliśmy o deser na pół, nasze porcje podane zostały w oddzielnych pucharkach.

Przyznam szczerze, że chciałabym chodzić częściej na polskie specjały do restauracji. Od tych jednak wymagałabym jakiegoś powiewu świeżości, czegoś aspirującego do rangi nouvelle cuisine lub czegoś równie dobrego jak jedzenie domowe. Póki co dużo lepszą szczawiową podają ex aequo Mama i Babcia Marcina, a najlepsze na świecie pierogi wychodzą spod zwinnej ręki mojego Taty (opanowanie tej sztuki niezmiennie przypada w udziale najstarszej osobie w rodzinie). Jedzenie w Oberży Pod Dzwonkiem było OK, ale nie przekonało mnie do regularnych odwiedzin. Polecam jednak tym, którzy z różnych przyczyn tęsknią za domowymi smakami. Z pewnością znajdą tam jakąś ich część.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 4-
Jakość do ceny: 4-


ON:
Oberżę kojarzyłem od dawna z niezwykle otwartego podejścia do czworonogów. Lata temu wyczytałem w gazecie, że do restauracji można przyjść z psem, który nie dość, że otrzyma miskę wody, to jeszcze dostanie porcję mięsa, która zostanie przyrządzona wedle złożonego zamówienia. Pamiętam to szczególnie zapewne dlatego, że z artykułu wynikało, iż właściciele są w posiadaniu jamnika szorstkowłosego, a i ja wówczas właśnie takiego kochanego (a jednocześnie trochę nieusłuchanego) psiaka miałem :) Dziś szyld z jamnikiem wciąż dumnie wisi nad wejściem, choć zmianie uległa nazwa restauracji. Dowiedzieliśmy się, że choć psy wciąż są traktowane szczególnie, to nazwę trzeba było zmienić, bowiem nie każdy chciał urządzać wesele Pod Psem. Kompromis wydaje się udany - psiarze swojego lokalu nie stracili, a państwo młodzi świętują Pod Dzwonkiem.

Wnętrze można podzielić na dwie odrębne przestrzenie. Parter utrzymany jest w swojsko-drewnianych klimatach, gdzie w oczy rzucają się siedziska z beczek, stoły na bazie stojaków od maszyn do szycia, bar kryty drewnem oraz siodła na barowych stołkach. Górne piętro to z kolei dość sporej powierzchni pocztówka z przedwojennej, mieszczańskiej kamienicy (efektowny piec kaflowy, uroczy wykusz) z domieszką ozdób weselnych, niedźwiedziej skóry i kolejnego drewnianego baru, która to rezerwowana jest na szczególne okazje. Suma summarum bardziej odpowiada mi górny styl. Jakby go jeszcze dopieścić, tak aby było przytulniej oraz zaimportować na dół, to już naprawdę mogłoby być ciekawie.

Z menu pisanego szyfrem zamówiłem Tatarskiego kochanka, Szlachecki gust oraz połowę Gorącej mulatki. Dzięki zamieszczonej legendzie nie zdziwiłem się jednak, gdy na stół podano - tatar z cebulką, ogórkiem i kaparami - polędwiczki wieprzowe w czerwonym winie z rydzami w śmietanie, gotowanymi ziemniakami i bukietem surówek - lody z gorącą czekoladą. Co do tatara, to nie ukrywam, że ostatnim czasy był to mój ulubiony punkt w repertuarze potraw, tak jak trochę wcześniej - zupa cebulowa. Tatar jadłem często w domu, jak i restauracjach. Zamawiałem go kolejno w Hugo, Todze, Cactus Factorii (recenzja wkrótce) i właśnie w Oberży Pod Dzwonkiem. Niestety ta ostatnia na jakiś czas mnie z tatara wyleczyła i żałuję, że nie wybrałem jednak raków duszonych w maśle koperkowym. Do samego tatara mam co prawda tylko jeden, acz poważny zarzut. Podane mięso było przeraźliwie zimne przez co danie straciło cały urok. Trudno mi ocenić, czy dłuższy czas spędziło w lodówce, czy może na szybko było odmrażane, ale z taką temperatura spotkałem się po raz pierwszy i mam nadzieje ostatni. Co innego delikatne polędwiczki z przepysznym sosem. Były wyborne, a jakby jeszcze spoczywały w towarzystwie bardziej trafionych dodatków, aniżeli dość bezsmakowe ziemniaki oraz trzy surówki (z buraczków, czerwonej i białej kapusty), to uczciwie zasługiwałyby na piątkę. Początek był zatem niezbyt udany, środek wręcz przeciwnie, a decydować o ogólnym wrażeniu miał deser. Ten wypad średniawo (zbyt słodko i syropowato) i takie właśnie wrażenie po trzydaniowym posiłku mi pozostało. Ostatecznie przyznaję 3- za tatar, 4 za polędwiczki oraz 4- za lody.

Co do obsługi, to moja ocena końcowa musi być wypadkową czterech jej obszarów. Zamówienie przyjął od nas pogodny Pan kelner. Miałem przy tym wrażenie, że lubował się w dialogach z gośćmi, w takich niby to żarcikach, zabawnych puentach, grach słownych. Nie każdemu to może odpowiadać, ale mi jakoś szczególnie nie przeszkadzało i przyznaję 5-. Widząc nasze zainteresowanie górną kondygnacją, kelner przeprosił, że nie może nas teraz tam oprowadzić, bowiem jest sam na zmianie, ale że postara się załatwić, aby oprowadziła nas za chwilę właścicielka. Tak też się stało, a my przy okazji dowiedzieliśmy się wielu ciekawych informacji o historii lokalu, jego teraźniejszych troskach, jak i planach na przyszłość. Za obszar otwarcia na gości, poświęcenie im czasu oraz zaspokojenie ich ciekawości przyznaję zatem 5. Jako, że rozmowa przedłużyła się trochę, to kelner zasygnalizował dzwonkiem, że pierwsze dania podano i pora zejść na dół. Mniej więcej w tym samym czasie byliśmy świadkami nadejścia zmiany wieczornej i Pana kelnera zastąpiła Pani kelnerka. Równie młoda (zapewne również studentka) dość sprawnie radziła sobie z obowiązkami, lecz w zupełnie innym stylu, aniżeli jej poprzednik. Ten obszar cechował się niemalże absolutnym brakiem interakcji słownej. Była to wręcz zastanawiająca cisza, co oceniam trochę na minus, a konkretnie na 4-. Widać takie właśnie odnosi się wrażenie, gdy w przeciągu kilku minut jeden stolik obsługuje i ekstrawertyk i inowertyk. Ostatnim już aspektem obsługi, którego pominąć nie mogę jest pomylenie (ponoć przez kucharza) dania głównego, zamówionego przez Anię. Teoretycznie odjąć za to punkty powinna tylko Ania, bowiem to ona była najbardziej poszkodowana. Prawda jest jednak taka, że i dla mnie sytuacja nie była do końca komfortowa, co oceniam na 2. Po pierwsze posiłki jedliśmy oddzielnie, a po drugie wydłużyła nam się przez to wizyta i musieliśmy zmienić dalsze plany co do kinowego seansu.

Oberża nie zachwyciła mnie może zbytnio, ale swoistego uroku odmówić jej też nie mogę. Miejsce jest autentyczne, a właściciele realizują swoje dzieło w oparciu o wartości, w które wierzą. Przydałoby się jednak zrobić małą rewolucję w kuchni oraz odświeżyć menu, aby dzieło to przetrwało jeszcze długie lata. Mocno trzymam za to kciuki, bowiem lokal na zawsze kojarzyć mi się będzie z otwartością wobec czworonogów oraz jamnikiem szorstkowłosym. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to super sympatyczne skojarzenie :)

Jedzenie: 3+
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4


KOSZTORYS:
Zielona kwaśnica – 7 zł.
Tatarski kochanek - 25 zł.
Domowe pierogi – 15 zł.
Szlachecki gust – 43 zł.
Gorąca mulatka – 10 zł.
Dzbanuszek herbaty (zielona z trawą cytrynową) - 12 zł.
Suma: 112 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Garbary 54

INTERNET: www.oberza.com.pl

Bookmark and Share

4 komentarze:

ninja pisze...

Za tego niedźwiedzia i ciężkie drewniane kloce dałabym -1. Tak już mam, że jestem cięta na przaśność. Ale info o ludzkim podejściu do psów sprawia, że zdecydowanie rozważam wypad na obiad.

Anonimowy pisze...

To miejsce kojarzy mi się tylko z wiewiórką, która tam żyje w klatce. Usiadłam kiedyś przy ostatnim stoliku w sali na dole i w trakcie rozmowy zobaczyłam kątem oka szczura w klatce. Nie znoszę tych stworzeń i chciałam stamtąd uciec, ale koleżanka powiedziała, że to wiewiórka a nie szczur. Byłam pewna swego, więc zdziwiłam się bardzo, gdy kelnerka też mi oświadczyła, że to wiewiórka. Pomyślałam, że to jakaś zmowa. Potem okazało się, że to wiewiórka ziemna, która wygląda jak szczur.
Co do jedzenia, to mnie bardzo smakowała cebulowa z serem i szyjki rakowe w obu wariantach. Karkówka raczej żylasta, ciasto - takie sobie.
Aha, jeszcze nader rozmowny kerner, taki lokalny klimat.
Warto tam wybrać się od czasu do czasu!

Kat pisze...

byłam tam dwa razy, obsługa zawsze była świetna, a ich zapiekany ser camembert z żurawiną był jak dotąd najlepszym jaki jadłam :)

Obsession pisze...

Byłam kiedyś (jakieś 2 lata temu) własnie z psem.

* Jedzenie dla mnie (bodajże schabowy Sauté z ziemniakami i cebulą było mdłe i nieciekawe

*jedzenie dla psa; mała ilość mięsa na rzecz ryżu i ogromnych kawałów warzyw (jakby z zupy, która pozostała).

Jakoś nieciekawie wspominam tamtą wizytę

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...