środa, 9 lutego 2011

Zjeść Poznań na wakacjach - BERLIN 2010

Berlin od Poznania dzieli 280 kilometrów, które można pokonać pociągiem w niespełna dwie i pół godziny. Dla mieszkańców Poznania jest to zatem najkrótsza droga, aby poznać restauracje na światowym poziomie. Stolica Niemiec pochwalić się może bowiem aż trzynastoma gwiazdkami Michelin oraz trzema wyróżnieniami Bib Gourmand. Dziś zapraszamy Was do relacji z naszej berlińskiej przygody, choć zaznaczamy, że spostrzeżenia z kulminacyjnego lunchu w restauracji Fischers Fritz postanowiliśmy opublikować pojutrze - jako odrębny post, co pozwoli nam ocenić ją tymi samymi kategoriami, jakimi oceniamy każdy odwiedzony lokal w Poznaniu :)


Weihnachtsmarkt przy Gedächtniskirche
W drodze do KaDeWe mieliśmy okazję przejść wzdłuż i wszerz tradycyjny jarmark bożonarodzeniowy przy Kościele Pamięci Cesarza Wilhelma zwanym popularnie Kościołem Pamiątkowym. Wśród stoisk oferujących lokalne specjały kulinarne, ozdoby świąteczne oraz inne wyroby rękodzielnicze, skusiliśmy się na jabłko w karmelu (1,50 €) oraz porcję pieczonych kasztanów (2,20 €). I tak jak jabłko było pyszne, ale też wcześniej nam już znane, tak do kasztanów musimy się jeszcze przekonać. Póki co, nie czujemy bowiem fenomenu połączenia smaku ziemniaka ze smakiem orzecha. Coś w tych kasztanach musi jednak być, bo choć z niecierpliwością odliczaliśmy sztuki do końca naszej 100 gramowej porcji, to za naszymi plecami ustawiały się prawdziwe kolejki.


KaDeWe
Kaufhaus des Westens to drugi z największych domów towarowych w Europie, po londyńskim Harrodsie. To także ponad stuletnia tradycja oraz 2 tysiące pracowników, obsługujących każdego dnia 180 tys. klientów. Jako, że 60 tys. metrów kwadratowych to dla nas zbyt wiele, to skupiliśmy się wyłącznie na szóstym piętrze, które jest prawdziwą świątynią dla każdego smakosza. Wybierać tam można z 34 tys. produktów, w tym około 3400 win oraz ponad 1300 gatunków sera. Jest zresztą wszystko od A do Z, a dalsze wymienianie mija się z celem. To po prostu trzeba zobaczyć. Niestety nie wszystko zobaczycie na naszych zdjęciach, bowiem pracownicy KaDeWe mają obsesję na punkcie aparatu fotograficznego i na każdym kroku o tym przypominają. Kto zatem nie był, temu musi wystarczyć kilka szybkich ujęć wykonanych z mniejszego lub większego ukrycia. Wracając jednak do tematu, wierzcie lub nie, ale nie ma delikatesów bliżej Poznania, w których pod jednym dachem dostaniecie pieczywo Lenôtre (zdjęcie nr 3), świeżego diabła morskiego (zdjęcie nr 8) oraz szampana Krug Clos d'Ambonnay 1995 (zdjęcie nr 11). Wrażeń moc, a powierzchnia ogromna. Od tego wszystkiego idzie się zmęczyć, a przede wszystkim zgłodnieć. Daleko jednak szukać nie trzeba, bowiem wśród labiryntów stoisk są zarówno firmowe bary z szampanem - takich marek jak Moët & Chandon (zdjęcie nr 2), Veuve Clicquot, Deutz i Jacquart, jak i około 30 knajpek serwujących specjały z różnych stron świata. I choć wśród nich jest nawet bistro sygnowane nazwiskiem Paul'a Bocuse (słynnego francuskiego szefa kuchni), to my zdecydowaliśmy się na sprawdzone Gourmet Bouillabaisse.

www.kadewe.de


Gourmet Bouillabaisse
Knajpka ta specjalizuje się w jednej potrawie - bouillabaisse - zupie rodem z Marsylii, do której przyrządzenia wykorzystuje się różne gatunki ryb śródziemnomorskich, czosnek, pomidory, oliwę, pieprz i szafran. W karcie mamy cztery warianty zupy, które różnią się bogactwem składników, a tym samym ceną (od 8,95 do 28 €). My zdecydowaliśmy się na wersję podstawową - Marmite Bouillabaisse - co prawda bez krewetek, małży i homara, ale z grzankami z sosem aioli oraz bagietką Lenôtre. Zdecydowaliśmy się także na jedno z czterech dań z karty, które nie jest bouillabaisse, a mianowicie tuzin małży nowozelandzkich zapiekanych z masłem ziołowym (11,50 €). Do posiłku domówiliśmy po kieliszku idealnie schłodzonego wina. Ania wybrała Picpoul de Pinet, a Marcin - Muscadet de Sevre et Maine (4,90 i 4,80 €). W tym miejscu chcielibyśmy przytoczyć Wam pewną historię. Otóż półtorej roku temu na jednym z kulinarnych blogów wyczytaliśmy same superlatywy odnośnie tego właśnie baru. Odwiedziliśmy go miesiąc później będąc święcie przekonani, że poczujemy prawdziwe niebo w gębie - najlepszą bouillabaisse poza Marsylią. Niestety przy tak wielkich oczekiwaniach, niezwykle trudno jest o spełnienie i suma summarum wyszliśmy lekko zawiedzeni. Tym razem startowaliśmy jednak z zupełnie innego pułapu oczekiwań i przyznać musimy, że smak odebraliśmy bardzo na plus. Poziom smaku prawdopodobnie w ogóle się nie zmienił, niemniej sytuacja ta świetnie obrazuje, jak dużo zależy od przyjętej wcześniej postawy. Po fakcie mamy tego pełną świadomość i dlatego Gourmet Bouillabaisse polecamy szczerze, ale nie będziemy już dodawać, że to najlepsza bouillabaisse, której smak możemy przywołać w każdej chwili. Lepiej się bowiem oczarować na plus, aniżeli niepotrzebnie rozczarować :)


Lei e Lui
Kolejnego dnia wybraliśmy się do muzeum Martin-Gropius-Bau na wystawę Laszlo Moholy-Nagy, a później umówiliśmy się na kolację z Honoratą, która gościła nas w Berlinie i której w tym miejscu chcielibyśmy za tę gościnę serdecznie podziękować! Wstępnie umówiliśmy się w Viet Bowl na Zimmerstrasse, bowiem ten właśnie lokal polecali nam Jagienka i Bo - czytelnicy bloga, których poznaliśmy na organizowanym w listopadzie spotkaniu przy kieliszku Beaujolais Nouveau i których pozdrawiamy! Niestety choć zgodnie z tablicą zamieszczoną na drzwiach lokal powinien być otwarty do 17:00, to z niewyjaśnionych przyczyn był zamknięty już o godz. 16:00, a sprzątająca w środku obsługa nie potrafiła wytłumaczyć się przekonująco z zaryglowanych drzwi. Udaliśmy się zatem do Lei e Lui - ulubionej restauracji Honoraty. Serwują tam, jak sami to określają - potrawy kuchni orientalno-śródziemnomorskiej, przygotowywane niemal wyłącznie na bazie produktów organicznych. Trzeba przyznać, że restauracja bardzo przytulna, a właściciel równie uprzejmy, co oryginalny. Co jeszcze zapamiętamy z Lei e Lui? Przepyszną sałatkę, smaczne dania główne (od 15 do 17,50 €), bioorganiczne piwo pszeniczne (3,20 €) oraz zupełnie nieczytelną kartę menu, która nie dość, że po niemiecku, to jeszcze pisana ręcznie przez Włocha i to tak, aby zmieściła się na kartce A4, choć w rzeczywistości trudno byłoby zmieścić opis tych wszystkich potraw na czymś mniejszym niż arkusz A3 ;)

www.lei-e-lui.de


Weihnachtszauber na Gendarmenmarkt
Najbardziej okazały ze wszystkich berlińskich jarmarków bożonarodzeniowych. Nie to, że odwiedziliśmy wszystkie i teraz porównujemy, ale ufamy Honoracie, która jest na miejscu od kilku lat i doskonale orientuje się w temacie. My zresztą mijaliśmy po drodze łącznie przynajmniej cztery jarmarki i przyznać musimy, że właśnie ten przewyższał wszystkie inne zarówno ofertą, jak i organizacją (ma nawet własną, całoroczną stronę internetową). Jedyny minus jest taki, że wstęp jest płatny 1 €. Nie jest to dużo i naprawdę warto wydać te pieniądze, ale jakby nie patrzeć, to jarmark traci na tym jakąś cząstkę autentyczności. Trudno zatem orzec, czy bliżej mu do atrakcji dla turystów, czy też do imprezy dla mieszkańców Berlina.

www.gendarmenmarktberlin.de


Arema
Bar z jedzeniem jakich w Berlinie wiele, ale to właśnie Arema była najbliżej odstąpionego nam przez Honoratę mieszkania. I to jest ta przewaga Berlina nad Poznaniem, że u nas niemal wszystko skupione jest w centrum, a tam mieszkaniec niemal każdej ulicy ma knajpkę tuż pod nosem. My mieliśmy Aremę, w której dawniej mieścił się sklep rzeźnicki, o czym do dziś przypominają zachowane na ścianach kafle. I choć wielkich uniesień kulinarnych tam nie zaznaliśmy, to zarówno flammkuchen z rukolą, pomidorami i białym serem (6,80 €), jak i sznycel wiedeński (8,70 €) były na całkiem przyzwoitym poziomie. Miło było również po całodziennych wędrówkach wychylić tam kufel pszenicznego piwa.

www.arema-restaurant.de


Döner Kebab
W restauracji Fischers Fritz mieliśmy kontakt z gastronomią na iście światowym poziomie. Nie zamykamy się jednak mentalnie w pięciogwiazdkowych hotelach i wciąż jesteśmy otwarci na smaki ulicy. Szczególnie wtedy, gdy jest okazja spróbować czegoś najlepszego w swojej kategorii. Plan był zatem taki - Marcin idzie na najlepszy döner kebab i najlepsze currywurst w całych Niemczech, a Ania idzie na najlepszy falafel. Adresy znaliśmy, bowiem Honorata była tak miła, że już ostatnio wskazała nam te miejsca. Tym razem nie starczyło nam jednak czasu. Zdesperowany Marcin nie poddał się bez walki i jeszcze o godz. 23:25 poprosił o kebab w najbliższej otwartej budce (zdjęcia nr 1 i 2). Nie był on z pewnością najlepszy w Berlinie, ale był zdecydowanie smaczniejszy od każdego serwowanego w Poznaniu i nie ma się co dziwić, bowiem to tam, a nie tutaj jest milionowa mniejszość turecka. A że smak najlepszego döner kebabu wciąż Marcina nęci, to zamieszczamy również niewyraźne wspomnienie tego "die beste!" - z restauracji Hasir Kreuzberg (zdjęcie nr 4). Niepodważalną rekomendacją jest tutaj fakt, że lokal założył w 1978 r. sam Mehmet Aygün - wynalazca tejże potrawy.

www.hasir.de



Bookmark and Share

3 komentarze:

Szana pisze...

Fantastyczny artykuł. Berlin to moje ulubione miasto i za kazdym razem gdy jestem przywoze ze soba likier marcepanowy i wybieram sie na 3 h wedrowki wlasnie po KaDeWe. ;) Szkoda ze nie skusiliscie sie gdzies na tradycyjna zupe z wegorza, bo neidlugo znow zamierzam pojechac do Niemiec i chcialabym wiedziec gdzie warta ja sprobowac :)
pozdrawiam i czekam na wiecej zagranicznych recenzji ;)

Anonimowy pisze...

super! ogolnie nie palam sympatia do niemiec ale po waszych recenzjach na pewno sie wybiore

Tomasz124 pisze...

Podoba mi się wasz artykuł.Sam kiedyś często jeździłem do berlina i muszę przyznać że tylko w Berlinie można zjeść tak fantastyczny kebab dokładnie taki jaki powinien być ze świeżymi warzywami i sałatą. Ciekawi mnie tylko jedna rzecz kiedyś w galileo robili reportaż odnośnie doner kebabu i według nich pomysłodawcą kebabu w bułce jest Kadir Nurman wy zaś twierdzicie że to Mehmet Aygun. Jestem ciekaw gdzie leży prawda choć wydaje mi się że to spór nie do rozstrzygnięcia.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...