piątek, 11 marca 2011

CACTUS FACTORIA restaurante & cafe - cz.II / ocena 3.69

Cactus Factoria to czwarty z opisanych na blogu lokali (po Kuchni Chrisa, Pracowni oraz Indian Ocean), do którego wracamy z aparatem. Wcześniejsza wizyta miała miejsce prawie półtora roku temu, zatem warto przyjrzeć się restauracji na nowo.

PS Opis pierwszej wizyty znajdziecie tutaj.


ONA:
Restauracji do których chciałabym powrócić jest naprawdę sporo. Codziennie jednak, czy to z polecenia, czy z innych źródeł dowiaduję się o kolejnej, nowej, w której jeszcze nigdy nie byłam, a która wydaje się zasługiwać na wizytę. Stoi to jak widać w pewnej sprzeczności. Co więcej powroty interesowałyby mnie czasem zarówno w kontekście restauracji skrytykowanych (od jakiegoś czasu zastanawiam się nad ponownym odwiedzeniem Madagaskaru), jak i tych, które mnie urzekły (cały czas z uwagą śledzę zmieniające się menu w Kuchni Chrisa). Ostatnimi czasy zdarzało się też, że wybieraliśmy się do restauracji bez aparatu i bez nastawienia blogowego. Oczywiście obserwacje z takich wyjść zapisują się w naszej pamięci, czasami też pojawiają się w post scriptum do posta, ale traktujemy je przede wszystkim jako wyjścia "prywatne" pozwalające na złapanie oddechu i odświeżenie spojrzenia. I choć Cactus Factoria nie zapisała się w mojej pamięci niczym wyjątkowym, przypadek zaprowadził nas pod jej drzwi już drugi raz.

Po wejściu od razu przypomniałam sobie klimat wnętrza. Czerwone i czarne nadal dominowało, jednak dało się odczuć, że wystrój woła o odświeżenie zarówno ze względu na zużycie materiału, ale też opatrzenie się z tak wyrazistymi dekoracjami (myślę przede wszystkim o tych, którzy do CF zaglądają regularnie). Zajęliśmy wygodne miejsca i złożyliśmy zamówienie u uśmiechniętej Pani kelnerki, które naprawdę się starała, żeby obsłużyć nas jak najlepiej. Nie umknęło jednak mojej uwadze, kiedy stolik dalej usiadło dwóch związanych z restauracją panów. Jeden starszy, dzierżący w dłoni organizer i długopis, a drugi choć młodszy, wyraźnie zmęczony życiem. Debatowali długo na tematy związane z lokalem (choć nie wydaje mi się, żeby głośna rozmowa w głównej sali restauracji była do tego najodpowiedniejszym miejscem). Po chwili ten starszy zostawił młodszego, który nie mając najwyraźniej nic lepszego do roboty, odchylił się mocno na krześle i rozciągając się postanowił uciąć sobie drzemkę. Choć sam widok był dość komiczny, to jednak uważam to za kompletny brak profesjonalizmu.

Z menu zdecydowałam się na bouillabise i halibuta z melonem oraz lody zapiekane w cieście filo. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że zamówienie wybranej przeze mnie zupy w Polsce było proszeniem się o kłopoty (skoro głównym składnikiem dania jest kilka gatunków śródziemnomorskich ryb), ale miałam ochotę porównać tę, którą wypróbowałam w Berlinie (prawdziwi ekstremiści twierdzą, że każda poza Marsylią jest kiepska) z tą z CF. Powiem tyle, zupa była zjadliwa, natomiast faktycznie różniła się bardzo od wszystkich próbowanych wcześniej bouillabaise. Była to po prostu lekko pomidorowa i mało wyrazista zupa rybna. Zgodnie z opisem w menu o aromacie kopru włoskiego i oregano, choć jak dla mnie z przypraw pierwsze skrzypce powinien grać szafran. Generalnie po prostu do zjedzenia jako wariacja na temat zupy rybnej, ale lepiej nie taktować jej jako wzór bouillabaise. Dalej halibut, czyli jedna z moich ulubionych ryb. Zapiekany z serem pleśniowym, duszonymi warzywami i sosem paprykowym. Zdaje się, że było to autorskie danie szefa kuchni. Cóż, nie sprawiało wrażenia przemyślanej kompozycji dopełniających się smaków. Cały pomysł polegał chyba na wrzuceniu na talerz wszystkich resztek z lodówki. Mrożony halibut przysypany kopcem słodkawych warzyw, zapieczony z serem pleśniowym i polany sosem chili (na bazie tego przemysłowego dodawanego do sajgonek) raczej nie przypadł mi do gustu. Tak samo jak mocno rozgotowany dziki ryż. Całość do zjedzenia ale pozbawiona jakiejkolwiek subtelności i polotu. Nie sposób przemilczeć również gigantycznego talerza, na którym danie zostało podane (jak dla mnie to nie do końca trafiony i wygodny pomysł). Po wszystkim przyszedł czas na lody zapiekane w cieście filo. Cóż, deser zapowiadał się ciekawie, niestety ciasto otaczające lody nie miało z filo nic wspólnego, co więcej nawet filo nie przypominało. Wyglądało raczej jak panierka z pokruszonych ciasteczek. Generalnie przeciętne w smaku, choć znów całość miała niewiele wspólnego z opisem w menu. Dla dekoracji i wzbogacenia smaku deser polano gotowym sosem czekoladowym, dodano kleks śmietany i połowę brzoskwini z puszki.

Cactus Factoria mnie raczej nie przekonała. Pierwsza wizyta w moim odczuciu wypadła trochę lepiej. Miejsce nie jest wprawdzie dla mnie skreślone, ale mam wrażenie, że forma tu trochę spadła. Uważam, że właściciele powinni odświeżyć wystrój i porozmawiać z szefem kuchni, bo zapewne jakiś potencjał w nim drzemie, lepiej byłoby jednak, gdyby trochę przystopował z przekombinowanymi daniami. Mniej w większości przypadków naprawdę znaczy lepiej.

Jedzenie: 3+
Obsługa: 3+
Wystrój: 4
Jakość do ceny: 4-


ON:
Ostatnio byliśmy w Cactus Factorii około 22:00 i chwaliliśmy, że jest to jedna z nielicznych restauracji, w której można zjeść o tak późnej porze. Jest jednak i druga strona medalu, bowiem choć lokal otwarty jest do ostatniego klienta, to otwarcie następuje dopiero o godz. 15:00. Mało by zatem zabrakło, abyśmy pocałowali klamkę, ale ostatecznie byliśmy jednymi z pierwszych gości. Wnętrze nie zmieniło się wcale. Nadal jest dość estetyczne, ale nadal niezbyt przytulne. Wystrój bardziej pasuje do klubu (którym de facto CF też jest), aniżeli do restauracji. Nie chcąc przy tym dublować ujęć z ostatniej wizyty, postanowiliśmy zamiast parteru obfotografować piętro. To było jednak zamknięte dla gości, a my poprzestaliśmy na zdjęciu z zewnątrz.

Z pewnością za to uległo zmianie menu. Zostały co prawda dawne szlagiery, ale dołączono do nich nowe pozycje. I tak wciąż widnieje w karcie zamówiona przeze mnie niegdyś zupa Azteca (i bardzo dobrze, że widnieje), za to zabrakło schabu diabelskiego w sosie pieprzowym (równie trafna decyzja). Nie oglądając się jednak zbytnio w przeszłość, zamówiłem - tatar wołowy, karkówkę Barbacoa oraz deser Special Cactus Factoria (ten ostatni tradycyjnie - wespół z Anią). Po złożeniu zamówienia na stół podano nam talerzyk z czterema grzankami z tapenadą, przystrojonymi rzeżuchą. Miły to akcent, a zarazem nowość względem ostatniej wizyty. Właściwą przystawką był jednak tatar, który może i nie wyglądał najlepiej (trochę jakby obślizgły od sporej ilości oliwy), ale smakował jak należy. Podano go z żółtkiem, cebulką, rzeżuchą i co ciekawe - marynowanym kaktusem, w towarzystwie ciepłych bułeczek i masła czosnkowego. Trudno co prawda było wyczuć wyjątkowość kaktusa i myślę, że gdyby ktoś nie wiedział, to by nie rozpoznał, ale całość należy pochwalić. Całkiem dobre wrażenia sprawiła na mnie też grillowana karkówka z grillowanymi warzywami (papryka, cukinia, bakłażan) i frytkami steak house. Również podana została towarzystwie rzeżuchy i muszę przyznać, że owa rzeżucha przyzwoicie sprawdza się, jako dodatek zdobniczo-jadalny. Do dobrze wypieczonego, a zarazem delikatnego mięsa (i frytek) brakowało mi tylko jakiegoś meksykańskiego sosu. Na karkówce było co prawda roztopione masło czosnkowe, ale patent z trzema sosami mógłby się tu sprawdzić. Umówmy się przy tym, że danie nie powalało wykwintnym smakiem (to nie jest półka La Passion du Vin, czy też Hugo), ale w segmencie casual nic mu zarzucić nie można. Ot, porządna strawa na wielkim talerzu. Co innego, firmowy deser w postaci lodów zapiekanych w cieście filo. Tu nie ma mowy o porządnej strawie, a raczej o czymś na kształt roztopionych lodów w przemoczonej skorupie (niczym z bułki tartej), która obok ciasta filo nawet  nie leżała. Tylko smakiem mogłoby się to obronić, ale i tego nie robi. Pomysł zupełnie nie trafiony, a ja summa summarum przyznaję 4+ za tatar, 4 za karkówkę i 2+ za deser.

Ceny, tak jak i jedzenie - całkiem przyzwoite (pomijając fakt, że przystawka była droższa od dania głównego), co czyni Cactus Factorię świetną alternatywa wobec Sfinxa, Siouxa, czy The Mexican. Odnośnie obsługi, szerzej wypowiedzieć się nie jestem w stanie, co oznacza, że ani nie wybiła się na plus, ani niczym znowu nie pogrążyła. Ot, uprzejma, sprawnie obsługująca Pani kelnerka, która zasługuje na solidną czwórkę. Minus przy obsłudze, to zatem nie jej wina, a konferującego za moimi plecami managera z właścicielem. Nie chcę się czepiać, ale wydaje mi się, że gość nie musi słuchać, kogo należy przyjąć do pracy, a kogo nie. Gościom należy zapewnić warunki do smakowania, a prowadzenie restauracji od kuchni przenieść z sali restauracyjnej do biura. Niestety CF nie jest tu wyjątkiem, co staram się w recenzjach pomijać, a co drażni mnie coraz bardziej. Zatem apel do wszystkich managerów i właścicieli restauracji - nie stukajcie w swoje laptopy, gdy przy stoliku obok siedzą goście. Przykład zaczerpnięty akurat z Patio, a nie Cactus Factorii, ale nie o laptopa tu chodzi, a o zasady.

Ostatnim razem Cactus Factorię oceniliśmy na 3.75, a teraz na 3.69. Trochę się tutaj z Anią jednak nie zgadzam, że forma im spadła. Moim zdaniem ta niewielka różnica tkwi w deserze. Wówczas go nie zamówiliśmy, a teraz tak, przy czym nie wypadł on ani dobrze, ani nawet poprawnie. Powiedziałbym zatem, że trzymają wcześniejszy poziom. Na minus muszę jednak zauważyć (śledząc wszystkie znaki na niebie i ziemi, w tym także ich stronę na Facebooku) coraz większy, mentalny przechył w stronę klubu, aniżeli restauracji. Osobiście wolałbym, aby było odwrotnie.

PS Już po naszej wizycie Cactus Factoria wprowadziła Lunch Time od 13:00 do 16:00, podczas którego wszystkie pozycje w karcie kosztują -30%. Swoich ocen co prawda nie zmienię, bowiem oceniam stan zastany, ale po fakcie przyznać należałoby dwa dodatkowe plusy - za rozszerzenie godzin otwarcia oraz niższe ceny.

Jedzenie: 4-
Obsługa: 4-
Wystrój: 3+
Jakość do ceny: 4-


KOSZTORYS:
Bouillabaisse (mała) – 12 zł.
Tatar wołowy - 32 zł.
Halibut z melonem – 38 zł.
Karkówka Barbacoa – 28 zł.
Special Cactus Factoria – 18 zł.
Herbata x 2 (White Orchard i Green Tea Trop) - 16 zł.
Suma: 144 zł.

ŚREDNIA NASZYCH OCEN: 3.69

ADRES: Poznań, ul. Ślusarska 5

INTERNET: www.cactusfactoria.com.pl

Bookmark and Share

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

c.f. zamiast wystroju co kilka miesiecy zmienia wlasciciela - niedobrze. zastanawiam sie, dlaczego wszedzie wtykaja kielki? XD

Anonimowy pisze...

Witam,

z zainteresowaniem przeczytałem Państwa opinie o Cactus Factorii, wszelkie uwagi biorąc sobie głęboko do serca i wyciągając z nich wnioski.

Dokładamy wszelkich starań, aby Goście wychodzili z naszej restauracji zadowoleni i z chęcią do nas wracali.

W tej chwili przechodzimy pewne zmiany. Wnętrze, choć zasadniczo nie zmienia klimatu, zostało własnie odświeżone, a karta menu przejdzie wkrótce drobne zmiany.

Zapraszam zatem ponownie do odwiedzenia naszej restauracji.

Z poważaniem,
Michał Mataczyński
(właściciel Cactus Factorii)

Anonimowy pisze...

W Cactus Factoria byłem dwa razy z żoną, korzystałem z kuponów z grupera. Za pierwszym razem bardzo nam się spodobało, postanowiliśmy zatem przyjść na obiad w minioną niedzielę właśnie tutaj- dobre jedzenie, ładnie podane, wystrój też ok a i ceny w miarę. Jedna uwaga do właściciela- zachowanie jednej z kelnerek budzi wiele zastrzeżeń (taka "większa" w kręconych włosach...). Naprawdę nie mieliśmy ochoty słuchać jak za barem rozmawia głośno przez telefon (po treści rozmowy mniemam że z chłopakiem- "misiu", itp.) podczas gdy lokal zapełniony jest klientami. Całe szczęście, że druga z kelnerek jest zdecydowanie bardziej ogarnięta (zwróciła koleżance uwagę że jak chce sobie pogadać to niech wyjdzie zza baru).

Anonimowy pisze...

wczoraj wieczorem zachwycony znalazłem tego bloga, czytam do nocy, a tu taki błąd...
"rok" to ten, a nie ta ;)
nie półtorej roku, tylko półtora roku.
;)
ale poza tym blog genialny, i mnie jako Poznaniaka ośmieli do zwiedzania nowych miejsc :)

Anonimowy pisze...

uwielbiam zupe aztecka gorąco polecam.
chodze tam regularnie z rodzina obiady, wszystko jest szybko podane i miłe kelnerki.polecam

Anonimowy pisze...

Mieliśmy pewne obawy korzystając z gruponu przy takiej okazji. Niemile zaskoczył mnie "sos tysiąc wysp" do onion ringsów, bo albo inne restauracje rozpieściły mnie sosem z posmakiem pikli czy papryki i cebuli, albo nie zasmakowałam w polskiej wersji czyli keczup+majonez. Dania smaczne, ale nie do końca wyraziście meksykańskie.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...